„Barbarzyńca
w ogrodzie” – Zbigniew Herbert
W
pewnym sensie przypomina mi ta książka „Asfaltowy saloon” Łysiaka – w obu
chodzi o relację… bardzo osobistą relację z podróży. U Łysiaka to podróż przez
Amerykę, u Herberta – po Włoszech i Francji.
Pod względem formalnym „Barbarzyńca w ogrodzie” stanowi zbiór dziesięciu szkiców albo
esejów, jednak nie jest to przewodnik ani nawet zachęta do odwiedzenia
opisywanych miejsc, ale raczej luźne uwagi o sztuce, architekturze, kuchni,
historii (w tym wojen religijnych i krucjat).
Trzeba
naprawdę wielkiego talentu, by zmieszać obrazy Piera della Francesca z
toskańskim winem, albigensami, stylami albo inaczej greckimi porządkami
architektonicznymi, omletem z truflami, malowidłami naskalnymi… i nie wywołać u
czytelnika znużenia albo wrażenia chaosu.
Wydaje
się podczas lektury, że relacja Herberta dotyczy czasów współczesnych, a jednak
jego podróż miała miejsce prawie sześćdziesiąt lat temu. Pewnie dlatego
zupełnie nie marzy mi się podążenie śladami Herberta, żeby nie skończyło się
tak, jak z Zakopanem – byłem tam w dzieciństwie, ze szkolną wycieczką, a
następnym razem dopiero w styczniu 2015 roku, i na pewno nie spodziewałem się,
nie byłem w stanie przewidzieć, iż obecnie Gubałówka znana jest przede
wszystkim z tego, że tam najtaniej można kupić chińskie skarpetki i rajstopy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz