czwartek, 10 stycznia 2008

001 Gromada przodków

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany - obrazek 001.


Moi przodkowie potrafili smakować milczenie. No, nie wszyscy, rzecz jasna. Tylko ci, których ojczyzną była Nizina Wschodnioeuropejska i którzy po opuszczeniu ojczystych stron, do końca życia tęsknili za burzanami porastającymi stromy brzeg Wołgi. Potrafili też pić na umór nie zakąszając przy pierwszym litrze, ale to inna, choć nie mniej ważna historia.
Ta ćwiartka krwi rosyjskiej w moich żyłach powodowała, że bardzo dobrze rozumiałem, a nawet czułem, że smakowanie milczenia nie ma zupełnie nic wspólnego z pełną skrępowania ciszą, która zapada czasem w gronie osób niezbyt wyrobionych towarzysko. Milczenie – właściwie smakowane – zbliża ludzi chyba nawet bardziej niż seks lub wspólna cela.
W chwilach wolnych od smakowania milczenia lub picia, albo i jednego i drugiego, bo smakowanie milczenia zupełnie nie wyklucza wspólnego upijania się, może nawet wprost przeciwnie, byli ci moi przodkowie otwarci, choć może niekoniecznie na nowości, wylewni aż do bólu i życzliwi z tym, że nie byle komu.
Brali też udział w wielkiej wojnie. Teraz wydaje się, że po stronie moralnie czystszej – jeśli coś takiego można powiedzieć o jakiejkolwiek stronie w jakiejkolwiek wojnie – jednak ważniejsze z praktycznego punktu widzenia jest to, że po stronie przegranej. Mój dziadek miał szczęście, wprawdzie podczas przekradania się przez linie frontu i granice, zgubił gdzieś żonę, ale ostatecznie jakoś się do Polski przedostał. Większość tyle fartu nie miała. Żona też się nie odnalazła.

Niewielka część rodziny przywędrowała z północnej, niemieckojęzycznej części Lotaryngii. Jakiś pra... pra... potrafił obsługiwać i naprawiać maszyny dziewiarskie. W tym czasie w Łodzi przemysł włókienniczy rozwijał się dynamicznie, a nawet lawinowo, nic więc dziwnego, że dla fachowca miasto to mogło wydawać się ziemią obiecaną – warunki pracy i płacy w nowych fabrykach były o niebo lepsze niż w starych zakładach miejscowych.
Ci przywieźli ze sobą i dorzucili do wspólnego kotła konformizm, dyscyplinę, odpowiedzialność, rzetelność, specyficzne i nie przez wszystkich rozumiane poczucie humoru oraz organiczną chyba niezdolność do działań spontanicznych i beztroskiej zabawy.

Wreszcie posiadacze pakietu większościowego, który oceniam na jakieś pięćdziesiąt procent – Polacy z centralnej części kraju. W zamierzchłej, XVIII i XIX wiecznej przeszłości majaczą jakieś majątki z tysiącami hektarów, własne wsie, a zwłaszcza jedna, której nazwa mocno przypomina moje nazwisko.
Niestety, obecnej degrengolady nie mogę zrzucić na „komunę”, choć muszę przyznać, że takie rozwiązanie wygląda momentami bardzo kusząco. Prawda jednak jest taka, że pradziadek, poza tym, że posag mojemu dziadkowi wypłacał ze trzy razy (dziadek zawsze go zmarnował), całą resztę majątku przehulał i roztrwonił. Sam, osobiście i własnoręcznie. Trafnie przewidując przyszłe dzieje państwa i narodu, zrobił to z jakąś mściwą i ponurą satysfakcją, pod hasłem: „czerwonej bolszewii nie zostawię nic!”. To i nic nie zostało.
Polacy dali to, czego zawsze mieli pod dostatkiem – ponury pesymizm, tumiwisizm, smętne biadolenie, upodobanie do operowania skrajnościami – jak walka, to do krwi ostatniej, jak zawziętość, to „choćby zdechnąć”, jak robota, to zrywem i do upadłego, jak picie, to na umór… Emocjonalność zamiast pragmatyzmu i zdrowego rozsądku. Prawie dwieście lat minęło, a tu nadal „czucie i wiara silniej mówi do mnie, niż mędrca szkiełko i oko”. Czy gdzie indziej nie było romantyzmu? Ależ był, jak najbardziej! Jako kierunek w sztuce. Nie przeszkadzał kupcom, rzemieślnikom, burżuazji i przemysłowcom budować potęgi ekonomicznej państwa. Ale my z romantyczności uczyniliśmy cechę narodową, z której jesteśmy na dokładkę dumni i posługujemy się nią radośnie w życiu politycznym, społecznym, gospodarczym. Cóż jeszcze? Skrajny indywidualizm, który w praktyce skutkuje kompletną niezdolnością organizowania się i wspólnego działania. Aleksander Wielopolski twierdził, że „dla Polaków można czasem coś dobrego zrobić, ale z Polakami nigdy”…

W każdym razie, jeśli była jakakolwiek szansa na to, by z tej piekielnej mieszaniny powstało coś wartościowego, to ja jej nie wykorzystałem.