„Dziesięć dni, które wstrząsnęły światem” – John Reed
Na temat tzw. Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej 1918, która notabene rozpoczęła się w listopadzie 1917 (według obowiązującego wówczas w Rosji kalendarza), nie wiedziałem nic, ponad minimum wymagane na lekcjach historii. Tak więc cała moja wiedza o tych wydarzeniach właściwie sprowadzała się do lakonicznej informacji: bolszewicy, to jest komuniści, zrobili rewolucję i następnie wygrali ją ustanawiając dyktaturę proletariatu. To w konsekwencji doprowadziło do powstania państwa socjalistycznego czy może komunistycznego – ZSRR.
Czasami, kiedy echa tamtych wydarzeń powracały na kartach książek, które czytałem, myślałem sobie, że faktycznie pewnie warto byłoby się dowiedzieć, jak to wszystko rzeczywiście wyglądało, ale… na takich rozmyślaniach i teoretycznych chciejstwach zwykle kończyłem, bo i temat, tak naprawdę, nie wydawał mi się aż tak pociągający.
Inna sprawa, że nie wierzyłem w rzetelność, dostępnych wówczas dla mnie, opracowań i materiałów.
Po jakimś czasie dotarły do mnie wieści, że istnieje relacja bezpośredniego obserwatora tej rewolucji, amerykańskiego dziennikarza – to wyglądało zachęcająco, ale nadal nie na tyle, żebym książkę Reeda zdecydował się kupić.
Minęło kilka lat i wreszcie „Dziesięć dni…” wpadło mi w ręce niejako samo, za symboliczną złotówkę, co uznałem za wyraźny sygnał, że czas skończyć z niewiedzą w temacie WSRP.
Pierwsze zaskoczenie przeżyłem już na samym początku lektury. Okazało się, że przedmowę – ciepłą i serdeczną – napisał do wydania amerykańskiego Włodzimierz Lenin, natomiast autorką przedmowy do wydania rosyjskiego – ciepłej i serdecznej – jest Nadieżda K. Krupska, żona Lenina.
Wtedy dopiero zainteresowałem się bliżej autorem książki „Dziesięć dni…”. Istniały już komputery, działał Internet, nie było więc problemów ze zdobyciem informacji. Okazało się wtedy, że John Reed był amerykańskim komunistą, założycielem Komunistycznej Partii USA, czynnym członkiem Komitetu Wykonawczego Międzynarodówki Komunistycznej (zmarł w 1920 roku w Moskwie na tyfus).
W tym momencie książka „Dziesięć dni…” przestała mieć dla mnie jakąkolwiek wartość. Na dokładnie takiej samej zasadzie nie miałbym zaufania do opowieści faszysty o przewrocie i wojnie we Włoszech lub hitlerowca o zdobyciu władzy przez Adolfa H.
Tym niemniej książkę przeczytałem, licząc może na jakieś wyjątkowe doznania literackie, zresztą… nie wiem, na co licząc. Przeczytałem.
Relacja, jak relacja. Taki bardzo długi reportaż, czy komentarz bezpośredniego obserwatora wydarzeń, dziennikarza. Literacko nic nadzwyczajnego, zupełna przeciętność.
Reed nie bardzo radzi sobie z opisywaniem pokomplikowanej sytuacji politycznej w tych dniach, mimo, że sam prawdopodobnie bardzo dobrze się w niej orientował.
Rozmaite partie, frakcje, grupy, odłamy, spierające się ze sobą, nawiązujące jakieś sojusze i koalicje, żeby następnego dnia je zerwać i utworzyć nowe – kompletny chaos, w którym trudno się połapać.
Częściowo to też i moja wina. Nie jestem, jak już zaznaczyłem, biegły w temacie i różnica pomiędzy mienszewikami, mienszewikami-internacjonalistami, socjalistami-rewolucjonistami, zjednoczonymi socjaldemokratami-internacjonalistami, lewicowymi socjalistami-rewolucjonistami (w tym czasie w samym Piotrogrodzie było dziewiętnaście list wyborczych), są dla mnie trudno uchwytne, a zdaje się, że dla opisywanych wydarzeń mają dość istotne znaczenie. Do tego jakieś sowiety, związki, komitety, dumy, ziemstwa, kooperatywy, tekińcy, kadeci, trudowicy, skróty, akronimy, itd. itd.
Wiarygodność? No… tu znów „schody”.
Reed w pewnym sensie być może pisze prawdę, jakąś tam swoją prawdę. Zabitych to on w zasadzie nie widział, a jak o ofiarach pisze, to jakoś tak mgliście, odlegle, niejasno… gdzieś tam było kilkunastu zabitych, ot i wszystko.
Bardzo typowym przykładem jego prawdy może być choćby informacja o zarobkach komunistycznych komisarzy. John Reed pisze, że zarabiali oni ileś tam rubli, co w przybliżeniu dawało około pięćdziesiąt dolarów. Sprawia w ten sposób wrażenie, że pracując za tak marne grosze, byli oni przede wszystkim ideowcami i ze swoich stanowisk nie czerpali właściwie żadnych korzyści materialnych. Nie pisze jednak, że w tym samym czasie robotnik zarabiał w Rosji około trzech dolarów miesięcznie…
I taka to prawda o Wielkiej Rewolucji, a zwłaszcza jej dziesięciu pierwszych dniach.
Czasami, kiedy echa tamtych wydarzeń powracały na kartach książek, które czytałem, myślałem sobie, że faktycznie pewnie warto byłoby się dowiedzieć, jak to wszystko rzeczywiście wyglądało, ale… na takich rozmyślaniach i teoretycznych chciejstwach zwykle kończyłem, bo i temat, tak naprawdę, nie wydawał mi się aż tak pociągający.
Inna sprawa, że nie wierzyłem w rzetelność, dostępnych wówczas dla mnie, opracowań i materiałów.
Po jakimś czasie dotarły do mnie wieści, że istnieje relacja bezpośredniego obserwatora tej rewolucji, amerykańskiego dziennikarza – to wyglądało zachęcająco, ale nadal nie na tyle, żebym książkę Reeda zdecydował się kupić.
Minęło kilka lat i wreszcie „Dziesięć dni…” wpadło mi w ręce niejako samo, za symboliczną złotówkę, co uznałem za wyraźny sygnał, że czas skończyć z niewiedzą w temacie WSRP.
Pierwsze zaskoczenie przeżyłem już na samym początku lektury. Okazało się, że przedmowę – ciepłą i serdeczną – napisał do wydania amerykańskiego Włodzimierz Lenin, natomiast autorką przedmowy do wydania rosyjskiego – ciepłej i serdecznej – jest Nadieżda K. Krupska, żona Lenina.
Wtedy dopiero zainteresowałem się bliżej autorem książki „Dziesięć dni…”. Istniały już komputery, działał Internet, nie było więc problemów ze zdobyciem informacji. Okazało się wtedy, że John Reed był amerykańskim komunistą, założycielem Komunistycznej Partii USA, czynnym członkiem Komitetu Wykonawczego Międzynarodówki Komunistycznej (zmarł w 1920 roku w Moskwie na tyfus).
W tym momencie książka „Dziesięć dni…” przestała mieć dla mnie jakąkolwiek wartość. Na dokładnie takiej samej zasadzie nie miałbym zaufania do opowieści faszysty o przewrocie i wojnie we Włoszech lub hitlerowca o zdobyciu władzy przez Adolfa H.
Tym niemniej książkę przeczytałem, licząc może na jakieś wyjątkowe doznania literackie, zresztą… nie wiem, na co licząc. Przeczytałem.
Relacja, jak relacja. Taki bardzo długi reportaż, czy komentarz bezpośredniego obserwatora wydarzeń, dziennikarza. Literacko nic nadzwyczajnego, zupełna przeciętność.
Reed nie bardzo radzi sobie z opisywaniem pokomplikowanej sytuacji politycznej w tych dniach, mimo, że sam prawdopodobnie bardzo dobrze się w niej orientował.
Rozmaite partie, frakcje, grupy, odłamy, spierające się ze sobą, nawiązujące jakieś sojusze i koalicje, żeby następnego dnia je zerwać i utworzyć nowe – kompletny chaos, w którym trudno się połapać.
Częściowo to też i moja wina. Nie jestem, jak już zaznaczyłem, biegły w temacie i różnica pomiędzy mienszewikami, mienszewikami-internacjonalistami, socjalistami-rewolucjonistami, zjednoczonymi socjaldemokratami-internacjonalistami, lewicowymi socjalistami-rewolucjonistami (w tym czasie w samym Piotrogrodzie było dziewiętnaście list wyborczych), są dla mnie trudno uchwytne, a zdaje się, że dla opisywanych wydarzeń mają dość istotne znaczenie. Do tego jakieś sowiety, związki, komitety, dumy, ziemstwa, kooperatywy, tekińcy, kadeci, trudowicy, skróty, akronimy, itd. itd.
Wiarygodność? No… tu znów „schody”.
Reed w pewnym sensie być może pisze prawdę, jakąś tam swoją prawdę. Zabitych to on w zasadzie nie widział, a jak o ofiarach pisze, to jakoś tak mgliście, odlegle, niejasno… gdzieś tam było kilkunastu zabitych, ot i wszystko.
Bardzo typowym przykładem jego prawdy może być choćby informacja o zarobkach komunistycznych komisarzy. John Reed pisze, że zarabiali oni ileś tam rubli, co w przybliżeniu dawało około pięćdziesiąt dolarów. Sprawia w ten sposób wrażenie, że pracując za tak marne grosze, byli oni przede wszystkim ideowcami i ze swoich stanowisk nie czerpali właściwie żadnych korzyści materialnych. Nie pisze jednak, że w tym samym czasie robotnik zarabiał w Rosji około trzech dolarów miesięcznie…
I taka to prawda o Wielkiej Rewolucji, a zwłaszcza jej dziesięciu pierwszych dniach.