wtorek, 12 lutego 2008

004 Kołchozowe czasy

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 004.


„Kołchoz” to mieszkanie przy ulicy Ozimskiej numer 3 w Opolu. Nazwę tą wymyślił najprawdopodobniej mój dziadek – zaciekły antykomunista, wróg ówczesnego ustroju (zwanego socjalizmem), a zwłaszcza Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich (ZSRR), który to kraj z syczącą nienawiścią nazywał Sowietami lub Bolszewią.

Moja babcia rodziła kilkanaście razy, lecz nie wszystkie jej dzieci dożyły do moich czasów. Większość jednak tak i do pewnego momentu wszyscy mieszkaliśmy „na kupie” w tym jednym mieszkaniu. Wszyscy, to jest babcia, dziadek, gromada wujków i ciotek (rodzeństwo mojej matki) w porywach z mężami i żonami, wreszcie moi rodzice i ja – później także mój brat. Być może dlatego dziadkowi kojarzyło się to z radzieckim kołchozem.

Co ciekawe, ja z tamtych czasów zupełnie nie pamiętam ciasnoty czy niewygody, na co wszyscy dorośli mocno narzekali. Mnie się w „kołchozie podobało – zawsze był pod ręką ktoś gotów się ze mną bawić, poświęcić mi czas, opowiadać fantastyczne rodzinne historie, zamiast naiwnych i nudnych bajek.

Wydaje mi się jednak, że mieszkańcom dzisiejszych blokowisk winien jestem pewne wyjaśnienie – „kołchoz” zajmował całe piętro niewielkiej kamienicy. Wystarczająco jednak dużej, żeby miała dwa wejścia - od frontu i „kuchenne” (od podwórza, dla służby). Mam wrażenie, że kuchnia była w „kołchozie” większa niż całe moje obecne, 2-pokojowe mieszkanie w bloku.
Co uciążliwe było na pewno? Jedna ubikacja (łazienki tam nie było) i piece na węgiel, który trzeba było nosić z piwnicy. Ale przecież jako dziecko nie nosiłem węgla, korzystałem w razie czego z nocnika i ktoś inny zajmował się moją toaletą, a w tym grzaniem na piecu wody do kąpieli czy praniem ciuchów w balii, na tarze.

W tamtych czasach (połowa XX w.) duże mieszkania nie były czymś wyjątkowym. Także fakt zamieszkiwania ich przez wielodzietne i wielopokoleniowe rodziny nie był żadnym ewenementem. To dopiero pokolenie moich rodziców stawiało, zamiast kamienic z cegły, budynki mieszkalne w technologii wielkoblokowej, czyli tak zwane bloki. Także wtedy rodziła się moda na model rodziny zwany 2+2.
Właściwie… w tej chwili nawet trudno mi sobie wyobrazić rozkład mieszkania, które miałoby na przykład jedenaście pokoi.

Brak w mieszkaniach łazienek też nie był wtedy niczym nadzwyczajnym. Nawet ubikacje nie były czymś powszechnym czy oczywistym. Dwadzieścia lat później, w centrum miasta, ludzie nadal mieszkali w kamienicach, w których ubikacja była wspólna, na półpiętrze lub na parterze. Na peryferiach zdarzały się budynki z ubikacją na zewnątrz, w postaci drewnianej budki na podwórku. W jej drzwiach, nie wiem czemu, zawsze wycięty był otwór w kształcie serduszka – stąd pojawiające się czasem w literaturze określenie „domek z serduszkiem”; nie była to więc romantyczna altanka, jak mogłoby się wydawać, ale po prostu wychodek.

Oczywiście, nieobecność łazienki w mieszkaniu nie oznaczała jakiegoś szczególnego braku higieny. Małe dzieci kąpano w blaszanych, ocynkowanych wanienkach, a jak dorosłym zachciało się kąpieli, to mieli do dyspozycji łaźnię miejską, gdzie za niewielką opłatą można było skorzystać w specjalnej kabinie z wanny lub prysznica, pożyczyć ręcznik i dostać mydło. Zabrano mnie tam kilka razy.
Budynek dawnej Opolskiej Łaźni Miejskiej jeszcze stoi. Na ulicy Reymonta, niedaleko skrzyżowania z ulicą Ozimską. Obecnie jest w nim dom handlowy.

Ozimska 3, to sam początek tej ulicy. Od placu Wolności „kołchoz” oddzielały tylko, ulokowane pod numerem 1, hotel „Bristol” i bar „Zgoda”. Te okolice, to obecnie najlepsze i najdroższe lokalizacje w mieście. Także wtedy było to samo centrum – blisko Dworca Głównego, kilkaset metrów od Ratusza. Oczywiście nie miało to dla nikogo z mieszkańców żadnego finansowego znaczenia. W tamtym okresie nie było mieszkań własnościowych, prywatnych. Wszystkie właściwie należały do miasta (komunalne). Lokatorzy tylko je wynajmowali. Prywatny można było mieć domek.

Uprawnienia właściciela mieszkania, administrowanego i zarządzanego przez odpowiedni wydział Urzędu Miejskiego, Powiatowego lub Gminnego, były bardzo szerokie. Na przykład, jeśli na rodzinę zamieszkującą dany lokal przypadało „za dużo” metrów kwadratowych (według ówczesnych norm), do mieszkania można było dokwaterować kogoś jeszcze. Nie było więc niczym dziwnym zamieszkiwanie w dużym mieszkaniu dwóch rodzin, które wspólnie użytkowały kuchnię i ubikację – jeśli w mieszkaniu taka była.

Kiedy z „kołchozu” wyprowadzały się do swoich mieszkań rodziny ciotek i wujków, w taki właśnie sposób traciła kolejne pokoje moja babka. Ostatecznie kiedy mieszkała tam już sama, niedługo przed wyburzeniem kamienicy, zajmowała już tylko dwa pokoje.

Z jednej strony wydaje się to oczywiście oburzające, skandaliczne, nie do przyjęcia, ale warto pamiętać, że było to zaledwie kilka lub kilkanaście lat po wojnie - wiele budynków było zburzonych, a ludzie w końcu gdzieś musieli mieszkać. Niestety, przeciąganie się takiego stanu rzeczy na kolejne dziesięciolecia było już raczej winą nieudolnego państwa i systemu w ogóle - choć oczywiście budownictwa mieszkaniowego w szczególności - a nie wojny.

Mój kolega w takich warunkach, mieszkał jeszcze stosunkowo niedawno. W dużym trzypokojowym mieszkaniu jego rodzina zajmowała dwa pokoje, a w trzecim mieszkała jakaś starsza, zupełnie dla nich obca kobieta. Przedpokój, kuchnia i łazienka były do wspólnego użytku. Skończyło się to w sposób naturalny, kobieta ta zmarła około 2004 roku. Od tego czasu dopiero jego rodzina ma samodzielne mieszkanie.
„Samodzielne mieszkanie”, to też określenie z tamtych lat, dziś już właściwie rzadko używane, jeśli w ogóle. A oznacza właśnie, że całe mieszkanie ma się dla siebie i swojej rodziny, bez żadnych obcych sublokatorów.

Kiedy mieszkaliśmy w „kołchozie”, bardzo lubiłem wyglądać przez okno naszego pokoju albo okno w ubikacji – godzinami mogłem obserwować ruch i życie na Ozimskiej.
Po drugiej stronie ulicy było kino „Odra” (obecnie Galeria Piastowska), w którym oglądałem pierwsze filmy Disneya, była księgarnia wydawnictw obcojęzycznych, zwana popularnie księgarnią rosyjską lub radziecką – faktycznie, w tym języku było tam najwięcej książek i kolorowych albumów. W zasięgu wzroku miałem też sklepik „Ruchu”.
Spółdzielnia, która od 1973 roku nosiła pełną nazwę „RSW Prasa-Książka-Ruch”, dysponowała tysiącami wolnostojących budek, zwanych popularnie kioskami „Ruchu”. Ten, który z takim upodobaniem obserwowałem, był wyjątkowy – wchodziło się do niego do środka – był jakby miniaturowym sklepikiem, a nie drewnianą budką na chodniku.

Tenże sklepik „Ruchu” prowadzili państwo M. Pamiętam ich, jako ludzi bardzo starych, a więc mogli mieć wtedy może nawet po czterdzieści lat. Pewnego razu obserwowałem pana M. podczas rozmowy z matką, która robiła tam jakieś drobne zakupy. Wtedy po raz pierwszy, patrząc na starego człowieka zastanawiałem się, czy on, patrząc na mnie, myśli o tym, że ja zobaczę ten świat i miasto takim, jakiego on nigdy nie pozna? Ciekaw byłem, czy ten człowiek zazdrości mi, że mam o wiele więcej lat życia przed sobą niż on…

Następną moją myślą, co chyba zupełnie naturalne, było wtedy pytanie, czy ja – gdyby udało mi się dożyć tak sędziwej starości – będę kiedyś patrzył na dzieci zazdroszcząc im ich czasu?

Miałem wtedy pięć lat...