„Syn” – Philipp Meyer
Eli McCullough, zwany przez wszystkich
Pułkownikiem, syn Armstronga, spłodził Petera (oraz inne dzieci), Peter
spłodził Charlesa (oraz inne dzieci), Charles spłodził Jeanne Anne (oraz inne
dzieci), J. C. była matką Susan (oraz innych dzieci), a Susan została matką
Della i Asha. Prawda jakie to proste?
Gdyby nie czytelnie rozrysowane drzewo
genealogiczne, zrozumienie skomplikowanych i pasjonujących losów i koligacji
rodziny McCullough nastręczałoby spore problemy, przynajmniej na początku i tym
bardziej, że historię rodziny, i własną, opowiadają różni jej członkowie,
żyjący w różnych czasach; historia McCulloughów nie jest przedstawiona w „Synu”
liniowo (chronologicznie) i relacjonują ją na przemian przedstawiciele trzech
pokoleń: Eli, Pete oraz Jeanne Anne.
Kiedy Armstrong McCullough wybrał się
pomagać sąsiadowi, znanemu w okolicy jako Syfilis Poe, jego farma została
napadnięta. Żona i córka zginęły na miejscu (oczywiście wcześniej zgwałcone),
natomiast synowie, Martin i Eli, zostali przez Komanczów uprowadzeni. Martina
Indianie zabili kilka dni później – miłośnik poezji, marzący o studiach na
Wschodzie, brzydzący się jedzeniem surowej wątroby podlanej żółcią albo
sfermentowanego mleka z brzucha cielaka bizona, nie miał właściwie wśród nich szans
na przeżycie. Twardy i gotowy na wszystko Eli (późniejszy Pułkownik McCullough)
przetrwał i wychowany został na wojownika Komanczów o imieniu Tiehteti.
Eli McCullough spędził wśród Komanczów
kilka lat, a po powrocie na łono białej cywilizacji, postawił fundamenty rodowej
fortuny rodu. Słyszałem kiedyś, powtarzane ponoć często w Meksyku, powiedzenie:
Biedny Meksyk – tak daleko od Boga i tak
blisko Stanów Zjednoczonych. Częścią procesu budowania potęgi McCulloughów
była na przykład brutalna eksterminacja… nie, nie Indian – Meksykanów. Starych,
bogatych meksykańskich rodów, których wielkie majątki można było później
przejąć za bezcen. W taki właśnie sposób McCulloughowie wymordowali Garciów, z
dziećmi włącznie.
Mijały lata. Zmieniał się Teksas,
zmieniali się McCulloughowie…
„Czasy, w których bogaci świecili
przykładem. Kiedy stosowali wobec siebie wyższe standardy, ich życie było
przykładem dla innych. Kiedy nie afiszowano się bogactwem przed kamerami, nie
stawało w świetle reflektorów, o ile czegoś
się nie osiągnęło. Teraz zapomniano o tym obowiązku. Bogaci są tak spragnieni
uwagi jak każda pomywaczka”*.
Biali i bogaci mieszkańcy Teksasu płci
męskiej zawsze jednak byli (wydaje się, że są nadal) seksistowskimi rasistami.
„Bycie mężczyzną oznacza brak
jakichkolwiek zasad. Można mówić jedno w kościele, a co innego w barze i
uznawać i jedno, i drugie za prawdę. Można być dobrym mężem i ojcem, i
chrześcijaninem, i bzykać sekretarki, kelnerki, i każdą prostytutkę, która
wpadnie nam w oko”**.
Przy okazji zastanawiałem się, czy
rzeczywiście Polacy w XXI wieku, w tym względzie, różnią się czymś od
Teksańczyków.
Reasumując: bardzo dobra powieść, której
bohaterem jest… Teksas. I oczywiście jego mieszkańcy, ale to jakby w tle. Kawał
fascynującej historii, mocno odmiennej od wersji przedstawianej w westernach z
drugiej połowy XX wieku, zdecydowanie wart uwagi.
--
* Philipp Meyer, „Syn”, wyd. Czwarta
Strona, 2016, przekład Jędrzej Polak, s. 68.
** Philipp Meyer, „Syn”, wyd. Czwarta
Strona, 2016, przekład Jędrzej Polak, s. 527.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz