„Gra o tron” – George R.
R. Martin
Pierwszy
tom cyklu „Pieśń lodu i ognia”.
Lord Jon Arryn, namiestnik
króla Roberta Baratheona, umiera niby to złożony chorobą, ale poszlaki wskazują
na to, że nie zmarł śmiercią naturalną. W tej sytuacji król udaje się do
dawnego przyjaciela i towarzysza broni, Eddarda Starka, by ofiarować mu to
stanowisko, ale właściwie, żeby prosić o pomoc w utrzymaniu władzy.
Prawie 800 stron – bardzo
szczegółowo opisanego świata z bardzo drobnymi czasem detalami. Mnóstwo postaci – narracja
prowadzona jest w pierwszej osobie, ale co rozdział, to prowadzi ją inna osoba.
Przyjaciele skusili mnie na
lekturę, twierdząc, że George Martin stworzył nowy, kompletny świat podobnie
jak Frank Herbert w „Diunie”. To chyba niezupełnie tak, bo „Diuna” to zupełnie
nowy świat, a „Gra o tron”, przy całkowicie różnej geografii, bardzo przypomina
nasze średniowiecze. Ale to nie jest wadą. W każdym razie obie te książki
(cykle) traktują o sztuce rządzenia ludźmi.
Po głębokim namyśle
zdecydowałem, że dalszych tomów czytać nie będę. Dlaczego? Odpowiedzią jest
motto życiowe, jakie kiedyś wybrałem dla siebie: najpierw sprawy najważniejsze. Mój czas na tym najpiękniejszym ze
światów jest z natury ograniczony, nie będę przecież żył wiecznie, a to
oznacza, że nie na wszystko wystarczy mi czasu. Zdając sobie z tego sprawę,
mając taką świadomość, muszę nauczyć się wybierać właśnie to, co jest dla mnie
najważniejsze. Rzecz jasna, wcześniej powinienem swoje priorytety rozpoznać.
„Gra o tron” to dobra powieść,
ale ja nie mam pół roku, a może znacznie więcej czasu, na poznanie w sumie
jednej historii. Aż tak dobra to ona jednak nie jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz