wtorek, 25 lutego 2025

Ostatnia sprawa pana majora

 „Ostatnia sprawa” – Lee Child


Jest to tom szesnasty cyklu o Jacku Reacherze. Zwykle jest on w powieściach Lee Childa przedstawiany jako były żandarm – taki wojskowy policjant śledczy – wędrujący właściwie bez określonego celu po Ameryce i pakujący się co chwila w różne tarapaty; niektóre bardzo poważne. „Ostatnia sprawa” jest czymś w rodzaju prequela (neologizm złożony z przedrostka „pre-” łac. „przed” i „sequel” – "kontynuacja", oznaczający utwór, w tym przypadku literacki, opowiadający wydarzenia wcześniejsze niż opisane we wcześniejszych tomach). Przeczytałem większość, jeśli nie wszystkie, tomy z tego cyklu i wydaje mi się, że to jedyny, w którym autor wyjaśnia, co, jak i dlaczego się stało, podczas ostatniej sprawy majora Reachera, po której, i w związku z którą, opuścił wojsko.

Miałem trzydzieści sześć lat i byłem obywatelem kraju, którego niemal nie znałem. Było w nim mnóstwo miejsc do odwiedzenia i rzeczy do zobaczenia. Czekały na mnie wielkie miasta i wiejskie krajobrazy. Czekały góry i doliny. Czekały rzeki. Czekały muzea, muzyka, motele, kluby, knajpy, bary i autobusy. Pola bitew i miejsca urodzenia słynnych ludzi, legendy oraz drogi. Czekało towarzystwo innych, jeśli sobie tego zażyczę, lub samotność. Wyszedłem na pierwszą z brzegu drogę, postawiłem jedną stopę na poboczu, drugą wysunąłem na jezdnię i uniosłem rękę z wystawionym kciukiem.

Fabuła „Ostatniej sprawy” zaczyna się trochę tak jakby od środka. Major Jack Reacher wybiera się do Pentagonu (siedziba Departamentu Obrony Stanów Zjednoczonych w Arlington w stanie Wirginia, zbudowana na planie pięciokąta – stąd popularna nazwa), gdzie spodziewa się, choć nie wiadomo jeszcze dlaczego, jakiejś konfrontacji, może próby siłowego zatrzymania go. W jednym ze stanowisk kontrolnych ochrona uważnie przygląda się jego twarzy i zdjęciu z jego legitymacji, przenosząc kilka razy wzrok z jednego na drugie i ostatecznie go przepuszcza. Ale… zaraz, zaraz… Na początku powieści napisano, że Reacher nie posiada żadnego dokumentu ze zdjęciem, wiec jak to? Na szczęście, a może na nieszczęście, nie jest to żaden tajemniczy element fabuły, ale zwykłe niechlujstwo redaktora lub wydawcy, aroganckie lekceważenie czytelników, którzy pewnie są tak durni, że nie zauważą, nie zapamiętają, nie rozumieją, co czytają.

Tu następuje cofnięcie się w czasie; jest rok 1997. Dowódca, może nawet przyjaciel Reachera, wysłał go do Carter Crossing, niewielkiego miasteczka w Missisipi, funkcjonującego tylko dzięki bazie wojskowej komandosów, znanej jako Fort Kelham. Problem dotyczy dwudziestosiedmioletniej kobiety, Janice May Chapman, która zginęła gwałtowną śmiercią (poderżnięto jej gardło) w zaułku na tyłach głównej ulicy Carter Crossing. Kolejnym problemem jest to, że kompanią Bravo dowodzi niejaki Reed Riley, syn senatora Rileya.

Na miejscu Reacher dowiaduje się, że Janice May Chapman, biała, atrakcyjna, nie jest pierwszą ofiarą; kilka miesięcy wcześniej zginęły tam dwie inne, młode, ładne kobiety. Jednak tamte nikogo specjalnie nie zainteresowały – były czarne.
Narasta napięcie – mieszkańcy miasteczka obwiniają żołnierzy, a żołnierze cywili. Giną kolejne osoby.

Bardzo dobra powieść sensacyjna. Choć zakończenie odrobinę naciągane, to jednak uważam, że jedna z lepszych z cyklu o Jacku Reacherze.

czwartek, 20 lutego 2025

Bohaterowie też się starzeją

 „Piknik na skraju drogi” – Arkadij i Borys Strugaccy

Wydanie zbiorowe. W dość grubym tomie znajduje się pięć powieści: „Piknik na skraju drogi",  „Poniedziałek zaczyna się w sobotę”, „Ślimak na zboczu", „Trudno być bogiem" i „Miliard lat przed końcem świata”. Do dwóch z nich wracałem wielokrotnie („Piknik na skraju drogi" i „Trudno być bogiem") jako nastolatek i później, uważając te powieści za wyjątkowo dobre. Zdecydowanie umieściłbym je na liście pięćdziesięciu najlepszych powieści s-f. Po zbiór sięgnąłem, by sprawdzić, czy moja ocena się nie zmieniła..

Piknik na skraju drogi”.W sześciu miejscach na ziemi wylądowali kosmici. Ich samych nikt nie widział, ale po ich krótkim pobycie pozostały ślady w sześciu Strefach Lądowania. W Strefach znaleźć można różne tajemnicze przedmioty oraz natknąć się na anomalie magnetyczne, grawitacyjne i inne. Teoretycznie wstęp na teren skrajnie niebezpiecznych Stref mają tylko pracownicy Międzynarodowego Instytutu Cywilizacji Pozaziemskich, ale śmiałkowie, zwani stalkerami, nieomalże każdej nocy wynoszą ze Stref jakieś artefakty. Jednym ze stalkerów jest Redrick Schuhart (Rudy, Red), mieszkaniec miasta Harmont (w pobliżu jednej ze Stref). Historia zaczyna się, gdy ma lat 23, jest kawalerem, pracuje jako laborant w Międzynarodowym Instytucie Obcych Cywilizacji, w filii w Harmont. Od czasu do czasu zakrada się do Strefy już prywatnie, wynosi z niej różne łupy i sprzedaje na czarnym rynku, co jest surowo zabronione, oczywiście.
W dalszej części powieści Schuhart ma już lat 28, ożenił się z Gitą, z którą ma dziecko. Dziewczynka jest mutantem, całe jej ciało pokrywa futro. Redrick nie pracuje już w Instytucie, a za swoją nielegalną działalność w Strefie, trafia do więzienia.
Poza mutacjami dzieci stalkerów pojawia się w Harmont jeszcze jedna anomalia – zmarli wracają do… częściowego życia.

Ciekawostka. W 1979 roku powstał w ZSRR film filozoficzno-obyczajowy „Stalker”. Według reżysera, Andrieja Tarkowskiego, związki filmu z powieścią Strugackich są bardzo powierzchowne i właściwie sprowadzają się tylko do użycia dwóch słów: „stalker” i „zona” (Strefa). Fantastyki w nim mało albo wcale, za to radzieckiej czy komunistycznej propagandy, całe mnóstwo. Jedna z gorszych adaptacji filmowych, jakie w życiu widziałem.

Poniedziałek zaczyna się w sobotę”.
Jest to tom pierwszy cyklu „INBADCZAM”. Drugi (i ostatni) nosi tytuł „Bajka o Trójce”.
Programista z Leningradu, Aleksander Iwanowicz Priwałow, jedzie do Sołowca swoim prywatnym moskwiczem (wow!), żeby spotkać się tam ze znajomymi. Zatrzymuje go dwóch mężczyzn ze strzelbami, Roman i Wołodia, którzy proszą o podwiezienie i Priwałow ich zabiera. Po drodze okazują się sympatycznymi naukowcami, którzy proponują mu pracę w INBADCZAM-ie (Instytucie Badań Czarów i Magii) w Sołowcu. Ale na początek oferują mu nocleg w dziwnym domku/muzeum Nainy Kijewnej. Staruszka zgadza się go przenocować pod warunkiem, że nie będzie w nocy „cmykał” zębem – cokolwiek to znaczy.
Następnego dnia zostaje (w pewnym sensie) zmuszony do podjęcia pracy w INBADCZAM-ie. Spotyka gadającego kota Wasyla, byłego alkoholika skrzata Tichona, rusałkę na drzewie, wampira Alfreda, smoka Gorynycza, towarzysza Wybiegałłę, magiczną kanapę, jakieś dżiny, ifryty itp.
Podobno – sam na to jakoś nie wpadłem – powieść miała być krytyką czarno-białych, naiwnych amerykańskich powieści fantastycznych z tamtych czasów, to jest z lat sześćdziesiątych. Bo albo jest w nich o świetlistych bohaterach, albo o obrzydliwych potworach. Nie jestem znawcą fantastyki z tamtego okresu, więc może i taka była, nie wiem.
Podczas lektury przypomniałem sobie, że już kiedyś próbowałem to czytać, ale jakoś nie wyszło. Nudziła mnie ta książka, a jako nastolatek, nie za bardzo rozumiałem, o co w niej chodzi. Teraz wydaje mi się, że autorzy pisali o wykorzystaniu czarodziejów w służbie komunizmu. Powieść groteskowo-abstrakcyjna.

Ślimak na zboczu".
Tak zagmatwana, że po jej zakończeniu nadal nie jestem pewien, o co chodzi. Są to jakby dwie historie, dwa światy, które łączy dziwaczny, magiczny LAS. Wydaje się, że jeden z bohaterów chce się tam znaleźć, a drugi – stamtąd uciec.
Po Lesie wędruje Kandyd (niepełnosprawny w wyniku wypadku lotniczego). W Lesie nie ma sensu używać jakichkolwiek map, bo punkty topograficzne zmieniają się każdego dnia i nie obowiązują prawa fizyki. Po Lesie krążą martwiaki i inne tajemnicze stwory.
Drugi świat, to Zarząd do spraw Lasu, przez który brnie Pierec (urzędnik państwowy). Zarząd wydobywa z ludzie wszystkie ich słabości, wady charakteru. W Zarządzie wszystko jest nieprawdopodobne i niezrozumiałe.

Trudno być bogiem".
Obca planeta, dziesięć kontynentów, wiele państw/królestw. Ludzie bardzo podobni do Ziemian. Ustrój zbliżony do europejskiego średniowiecza połączonego z faszyzmem. Czas walk na miecze, jazdy konnej itd. Naukowcy, historycy, socjologowie z Ziemi, a jest ich tam dwustu pięćdziesięciu, drogą obserwacji uczestniczącej (zakaz ingerowania!) badają życie i rozwój tej społeczności. Głównym bohaterem i jednym z obserwatorów jest Don Rumata (Anton). Wyszkolony na Ziemi w technikach walki, które w Arkanarze będą znane za setki lat, nikomu nie robi większej krzywdy (nie zabija), ale zawsze potrafi się obronić.
Sytuacja zmienia się diametralnie, gdy w państwie dochodzi do przewrotu. Dyktaturę quasi faszystowską ministra don Reby zastępuje autokracja klerykalna, sługi bożego… don Reby. Podczas rozruchów i walk ulicznych ginie dziewczyna Don Rumaty i jego służący, a nawet przyjaciele, a on sam przestaje się przejmować cudzym życiem.

Miliard lat przed końcem świata”.
Leningrad (w ZSRR, miasto Lenina), lato. Uczeni z najróżniejszych dziedzin, na przykład astrofizyk Malanow, natykają się w swoich pracach i badaniach na pozornie błahe, ale jednak bardzo trudne do pokonania przeszkody. A to pilny telefon, a to odwiedziny koleżanki żony, a to podobne drobiazgi, które z czasem stają się przeszkodami coraz bardziej poważnymi. Ktoś lub Coś wyraźnie nie chce dopuścić do nowych odkryć, do zmian czy znaczącego rozwoju.
Bohaterowie, przy wódce i herbacie, pogryzając kawior, toczą niekończące się dysputy, z których właściwie nic nie wynika.
Do pewnego stopnia króciutka powieść mogłaby być uznana za bardzo delikatną i ostrożną krytykę ustroju, ale… może to tylko moje rojenia.


Ostatecznie… Powieści „Piknik na skraju drogi" i „Trudno być bogiem" okazały się prawie tak znakomite, jak wtedy, gdy miałem z siedemnaście-dziewiętnaście lat. „Poniedziałek zaczyna się w sobotę" – powieść znośna, czasem po dziecinnemu zabawna. „Ślimak na zboczu" – nie rozumiem, nie wiem, o co chodzi. „Miliard lat przed końcem świata” – początek może i niezły, ale później wygrywa marność nad marnościami. Powieść z 1984 roku zestarzała się nie najlepiej.

środa, 12 lutego 2025

Brak dokumentu ze zdjęciem?

 „Poszukiwany” – Lee Child

„Jack Reacher: CV
Imiona i nazwisko: Jack Reacher (drugiego imienia nie ma).
Narodowość: Amerykańska.
Urodzony: 29 października 1960 roku.
Charakterystyczne dane: 195 cm; 99-110 kg; 127 cm w klatce piersiowej.
Ubranie: Kurtka 3XLT, długość nogawki mierzona od kroku 95 cm.
Wykształcenie: Szkoły na terenie amerykańskich baz wojskowych w Europie i na Dalekim Wschodzie; Akademia Wojskowa West Point.
Przebieg służby: 13 lat w żandarmerii armii Stanów Zjednoczonych; w 1990 zdegradowany z majora do kapitana, zwolniony do cywila w randze majora w 1997 roku.
Odznaczenia służbowe: Wysokie: Srebrna Gwiazda, Za Wzorową Służbę Service Medal, Legia Zasługi. Ze środkowej półki: Soldier’s Medal, Brązowa Gwiazda, Purpurowe Serce.
Matka: Josephine Moutier Reacher, ur. 1930 we Francji, zm. 1990.
Ojciec: Żołnierz zawodowy, korpus piechoty morskiej, służył w Korei i Wietnamie.
Brat: Joe, ur. 1958, zm. 1997; 5 lat w wywiadzie armii Stanów Zjednoczonych; Departament Skarbu.
Ostatni adres: Nieznany.
Czego nie ma: Prawa jazdy; prawa do zasiłku federalnego; zwrotu nadpłaconego podatku; dokumentu ze zdjęciem; osób na utrzymaniu”.

W treści książki, tej i innych, wielokrotnie pojawia się informacja, że Jack Reacher posiada paszport. Nadal intryguje mnie, kto zmajstrował taką durnotę? Wydaje mi się, że Lee Child jest zbyt znanym pisarzem, żeby przydzielono mu jakiegoś niedouczka, jako redaktora. Więc może to pomysł marketingowy polskiego wydawcy, który arogancko lekceważy czytelników?

„Poszukiwany” to siedemnasty tom cyklu z byłym żandarmem, Jackiem Reacherem w roli głównej. Tym razem nie błąka się bez celu po Ameryce, ale wyraźnie zmierza do Wirginii, gdzie ma nadzieję spotkać pewną kobietę. Nigdy jej nie widział, ale to bez znaczenia. Na węźle autostrady w pobliżu Omaha Reacher łapie okazję. Po długim oczekiwaniu zabiera go chevrolet, którym jedzie dwóch mężczyzn i kobieta – wszyscy ubrani w identyczne niebieskie koszule – czyli King, McQueen i Karen Delfuenso. Reacher szybko orientuje się, że wóz należy do Karen, ale z obu panami nie jedzie ona z własnej woli.

Gdzieś w Nebrasce przypadkowy świadek obserwuje obok starej, nieczynnej stacji pomp dziwną scenę i zawiadamia policję. Ta znajduje zwłoki nieznanego mężczyzny w kałuży krwi.

Początkowo, i trochę zbyt długo, akcja toczy się dwutorowo, bo z jednej strony to podróżujący wiele godzin samochodem, z nieznajomymi osobami, Jack Reacher, starający się zorientować, o co w tym chodzi, bo że coś tu ewidentnie śmierdzi, domyśla się dość szybko, z drugiej, sprawa mężczyzny zabitego w stacji pomp; zostaje do niej włączona agentka FBI, Sorenson, ale chwilę później na miejscu zdarzenia pojawiają się też agenci CIA i Departamentu Stanu, a więc i tutaj dzieje się coś dziwnego i zupełnie innego, niż się wydaje.

Dobra, wciągająca powieść sensacyjna.


niedziela, 9 lutego 2025

Zdobyć sto milionów i przeżyć

 „Sto milionów dolarów” – Lee Child

21 tom cyklu „Jack Reacher”, jednak gdyby brać pod uwagę chronologię zdarzeń, opisywanych w powieściach, byłaby to pewnie jedna z pierwszych. Jack Reacher, sztandarowy bohater Lee Childa, pojawiający się zwykle jako były żandarm, w tym tomie jest jeszcze w czynnej służbie. Po zakończeniu (z sukcesem) zadania w Bośni, za co dostał medal, został skierowany do współpracy z agentem FBI oraz analitykiem CIA w celu rozwikłania bardzo tajemniczej i skomplikowanej sprawy.

Pracujący pod przykrywką agent CIA w Hamburgu przekazał, że… „Amerykanin chce sto milionów dolarów”. Kwota wywołała niesamowite poruszenie w agencjach; to nie może być zwykła dostawa broni dla dżihadystów w Arabii Saudyjskiej lub w Jemenie, a w takim razie, co? Co może mieć aż taką wartość? Jack Reacher, z zespołem, w tym atrakcyjną panią, przystępuje do poszukiwania tajemniczego Amerykanina i jego towaru.

Bardzo dobra, trzymająca w napięciu historia, od której trudno się oderwać. Z jednym wyjątkiem – bylejakość lub niechlujstwo. Na początku powieści przedstawiany jest bohater i wyliczane jest, co Reacher ma, a czego nie ma. Napisano wyraźnie, że nie ma żadnego dokumentu ze zdjęciem. Major żandarmerii wojskowej w czynnej służbie nie ma żadnego dokumentu, jak to? Przecież pokazuje legitymację służbową w dwóch lub trzech sytuacjach. W paszportach amerykańskich nie ma zdjęć? Bo, jak to, Reacher kilka razy lata z Niemiec do USA i z powrotem, pokazując na lotnisku paszport.
Nieprzemyślane posunięcie wydawcy lub indolencja redaktora. Żałosne to.

środa, 5 lutego 2025

Dylematy moralne i zbrodnia

 „Głosy z zaświatów” – Remigiusz Mróz

W obecnych granicach Polski dwa miasta wojewódzkie stoją na najwyższym poziomie, jeśli chodzi o kulturę, naukę i sztukę, a jest to Opole i Wrocław. Gdy na Ziemie Uzyskane przybywali chłopi od sierpa i radła, do tych dwóch miast przybyła inteligencja; do jednego z Wilna, do drugiego ze Lwowa. Choćby Lwowska Szkoła Matematyczna, ale to tylko jeden z wielu elementów, może nawet nie najważniejszy. To było trzy pokolenia temu, ale ślady dostrzegalne są do dziś. I tak, pisarz z Opola, lub Wrocławia, to minimum jedna gwiazdka więcej do oceny.

„Głosy z zaświatów”, pochodzącego z Opola, Remigiusza Mroza, trafiły do mnie zupełnie przypadkiem. Stosunkowo szybko zorientowałem się w trakcie lektury, że jest to któryś tom cyklu; na pewno nie pierwszy, nie wiedziałem czy ostatni. Dopiero wtedy poszukałem w różnych serwisach i sprawdziłem, że jest to drugi tom (z sześciu) cyklu, którego głównym bohaterem jest Seweryn Zaorski.

Miasteczko Żeromice niedaleko Zamościa. Główne role odgrywa policjantka, Kaja Burzyńska oraz patomorfolog Seweryn Zaorski, którego wywalili z pracy, a nawet wsadzili do mamra na pewien czas, choć nie bardzo wiadomo, za co – pewnie było w poprzednim tomie. Zaorski jest świetnym specjalistą, więc mimo niechęci wzywają go jednak do oględzin zwłok kilkuletniej dziewczynki. Wkrótce zwłok drugiej i trzeciej dziewczynki.
Szybko staje się jasne, że tajemnicze zgony dzieci, to rodzaj przesłania albo wyzwania dla Zaorskiego, który je podejmuje i stara się rozwikłać sprawę.

Wiele lat temu czytałem już coś tego autora, a porównując wrażenie z wtedy do teraz, dochodzę do wniosku, że Mróz bardzo dobrze zaplanował swoją karierę – jeśli celem było zarobienie na pisaniu pierwszego miliona przed czterdziestką. Żeby dużo sprzedawać (powieści sensacyjnych i może nie tylko), trzeba mieć znakomite pomysły, a te Mróz ma kapitalne; to nieprawdopodobna wyobraźnia. Trzeba też dużo pisać. Tempo mniej więcej normalne, to jest jedna powieść na 2-4 lata, nie wystarczy. Konieczne jest zwiększenie tempa i to nawet z dziesięć razy. Cudów nie ma, to się odbije na jakości, ale… i tu geniusz pisarza: trzeba wiedzieć, jak bardzo można obniżyć jakość, żeby nie odbiło się to jakoś bardzo ujemnie na ocenach i sprzedaży. I o to właśnie chodzi! Mróz instynktownie (albo w wyniku jakichś badań) wie, gdzie leży granica i nie przekracza jej zbyt mocno, ani zbyt często.

W „Głosach z zaświatów” mało przekonujące i nieco mętne są relacje i niby to wspólne motywy Martyny i Fenola. Może nie byłyby takie dla czytelnika, który we właściwej kolejności pozna wszystkie tomy cyklu, ale przecież takiego obowiązku nie ma. Za to dostaje czytelnik znakomity temat do rozważań, odnoszący się, być może, nawet do jego własnego życia lub kogoś z rodziny. A jest tak, że ona kocha jego, a on nią. Do szaleństwa. Kiedy się spotykają, w sprawach zawodowych, na przykład, to iskrzy jak ze spawarki. Mieli nawet kiedyś romans, ale zdecydowali się na rozstanie. Bo ona ma męża, który ją kocha, dobrego, porządnego człowieka, takiego, co to nie pije, nie bije, za to opiekuje się synem i pomaga w domu. To teraz czy jeśli nieustannie i obsesyjnie myślący o sobie, ale aktualnie nie bzykający się ludzie, dochowują zasady lojalności? Bo to o lojalność zawsze chodzi przy (ewentualnych) zdradach, a nie o wierność.
I taka to wartość dodatkowa całkiem niezłej powieści sensacyjnej.

niedziela, 2 lutego 2025

Sekrety i techniki rabowania

 „Polowanie na niemieckich naukowców” – Sean Longden

Zaintrygował mnie najpierw tytuł. „Polowanie”? Nazistowscy naukowcy woleli ukrywać się po niemieckich wsiach i pracować tam jako parobcy, a nawet siedzieć w niemieckich lub alianckich więzieniach w oczekiwaniu na proces, niż żyć bezpiecznie i w luksusie w USA, prowadzić nadal swoje badania, i dlatego trzeba było na nich specjalnie polować? Naprawdę? Okazało się, że oryginalny tytuł jest zupełnie inny niż ten wątpliwy wymysł polskiego wydawcy: „T-FORCE.The Race for Nazi War Secrets,1945”. Chodziło tak naprawdę o wyścig po nazistowskie tajemnice technologii wojennej i to było zrozumiałe.

W lipcu 1944 toku generał Eisenhower wydał tajny rozkaz powołania tak zwanej Target Force (T-Force). Jednostka ta została mocno utajniona, i właściwie na długie lata zniknęła z kart historii drugiej wojny światowej oraz zimnej wojny. Stosunkowo łatwo domyślić się można, dlaczego.
Sean Longden, historyk społeczny (cokolwiek to znaczy), relacjonuje w swojej publikacji operacje T-Force, dzięki którym zachodni alianci zdobyli tajemnice wojskowe i przemysłowe Trzeciej Rzeszy i pozyskali do współpracy niemieckich naukowców, a trzeba zdawać sobie sprawę, że Niemcy w tym czasie byli potęgą w zakresie techniki i technologii wojskowej. Ich badania, eksperymenty i odkrycia znacznie przewyższały resztę świata. Niewiele brakowało, by pierwsi zbudowali bombę atomową. Langden wielokrotnie podkreśla, że pomysł tego typu jednostki pochodził od komandora Iana Fleminga, późniejszego autora książek o Jamesie Bondzie.

Wbrew tytułowi jednostka „polowała” może nawet bardziej niż na naukowców, choć na nich oczywiście też, na sprzęt szyfrujący, radionadajniki, projekty nowych rozwiązań w samolotach i czołgach, na nowe rodzaje wyjątkowo wytrzymałej stali, plany nowych napędów do torped, wyniki badań i eksperymentów.
T-Force (jednostka rodziła się w bólach i wielokrotnie zmieniała nazwę) początkowo nie odnosiła większych sukcesów. Może wręcz przeciwnie. Owszem, jej członkowie dotarli pierwsi do pewnych dokumentów i archiwów, ale albo je podarli, albo zostawili porozrzucane, bo nie potrafili ocenić ich realnej wartości. Dopiero po lądowaniu w Normandii działania jednostki zaczęły przynosić wymierne efekty. Niemieckich, i nie tylko, naukowców tropili także po zakończeniu działań wojennych.

Czy książka jest ciekawie napisana? Może zacytuję fragment, żeby każdy mógł to ocenić sam.

„Piętnastego sierpnia 8. batalion został dodatkowo osłabiony o stu ludzi z dowództwa i kompanii wsparcia, którzy trafili do oddziałów 49. Dywizji. Następnego dnia czterech oficerów i czterdziestu żołnierzy niższych stopni przydzielono do 1./6. batalionu Queen’s Regiment. Następni w kolejce do odejścia byli sanitariusze, których przeniesiono do Oxfordshire and Buckingghamshire Light Infantry. Z kolei adiutant batalionu, przesunięty do 49. Dywizji, trafił do batalionu Hallamshire, który poniósł duże straty podczas walk w Normandii. Z grupy Królewskich uformowano kompanię D 4. batalionu Royal Welsh Fusilies, którą później oficerowie batalionu nazwali Królewską. W połowie sierpnia w 8. batalionie King’s Regiment zostało zaledwie ośmiu oficerów i stu sześćdziesięciu siedmiu żołnierzy niższych stopni” [1].

Zdarzało się, że T-Force i jej poprzednie wersje nazywali żołnierze z innych oddziałów jednostką rabusiów czy rozbójników, ale tego tematu autor specjalnie nie rozwija. Za to czytelnik może sam zastanowić się, czy istniała jakaś znacząca różnica między nimi, a wojskami niemieckimi i radzieckimi rabującymi w Polsce całe fabryki i inne rzeczy w czasie swoich ofensyw.
Do osobistego rozważenia jest kwestia chronienia niemieckich (i innych, na przykład francuskich) naukowców przed odpowiedzialności karną za przyczynienie się do ludobójstwa. Przyjmuję do wiadomości, że nie wszyscy oni byli nazistami, nie wszyscy własnoręcznie mordowali podludzi, ale jednak produkowali i ulepszali broń dla tych, którzy mordowali osobiście.
Na długo przez zakończeniem II wojny światowej wiadomo było, że świat wkrótce się zmieni, że dotychczasowi sojusznicy staną się wrogami. To oznaczało, że niemieckich naukowców przejmą albo alianci, albo ZSRR. Tak, taka była rzeczywistość, ale… wyjaśnienie nie jest usprawiedliwieniem.

„Wielu członków T-Force zapamiętało, że Brytyjczycy bez ociągania dołączyli do rozgrabiania Niemiec. Cechowała ich obłuda, a rzeczywista skala brytyjskich działań mających na celu zdobycie niemieckich maszyn, sprzętu i nowatorskiej technologii nigdy nie została publicznie ujawniona. W dodatku w Wielkiej Brytanii rozpowszechniano kłamstwo, że Brytyjczycy koncentrowali się na pomocy w odbudowie Niemiec. Prawda była taka, że w pierwszych latach okupacji T-Force metodycznie przeszukiwała terytorium Niemiec, aby zagarnąć wszystko, co było potrzebne do odbudowy brytyjskiego przemysłu” [2].

Za najciekawsze uważam te fragmenty, które dotyczą działań T-Force już po zakończeniu wojny, na przykład w radzieckiej strefie okupacyjnej – to już bywa sensacja w pełnym wymiarze. W żadnym przypadku nie James Bond, ale to w końcu fakty, a nie urojenia i fantasmagorie.

„Polowanie na…”: 528 stron, trochę umiarkowanie ciekawych reprodukcji zdjęć, niewyraźna mapa, dodatek, przypisy, bibliografia.





---
[1] Sean Longden, „Polowanie na niemieckich naukowców”, przekład Katarzyna Skawran, wyd. RM, 2025, s. 49.
[2] Tamże, s.401-402.




Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

sobota, 1 lutego 2025

Fantastyczna, ale nie o Kóbie

 „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli” – Radek Rak

Rak potrafi pisać. To jest świetna książka. Baśń albo zbiór bajań dla dorosłych napisanych z takim polotem i wyobraźnią, że aż dech zapiera. Natomiast ma jeden poważny minus, a jest nim Jakób Szela, przywódca chłopski podczas antyszlacheckich wystąpień chłopów w Galicji w XIX wieku (tzw. rabacji galicyjskiej) – postać autentyczna i historyczna. Po co Rak wpakował kogoś takiego do baśni, to ja pojęcia nie mam. Czemu nie Kościuszko, na przykład? Zgrzyt i dysonans byłby taki sam. W każdym razie jeśli ktoś ma chęć poznać prawdę o Szeli, musi zdecydowanie szukać gdzieś indziej.

„I Zły Człowiek zaczyna bajać: No więc zaczęło się, że mnie wypierdolili z klasztoru. Co tak patrzysz? Że z klasztoru? Ano, niejeden by rzekł, że sam odszedł, bo zawżdy lepiej wygląda, gdy mówimy, że my coś zrobili sami, że to nasz wybór był. Który chłop powie, że go baba z chałpy na cztery wiatry pogoniła? No? Ale zaś to wszystko gówno prawda i gówno warte. Mnie ta z klasztoru wypierdolili i już, a za co, to już nie twoja sprawa. Bycie pustelnikiem nie różni się wiele od życia w klasztorze. Pracujesz i się modlisz. Tyle że nie musisz wstawać w środku nocy, jeśli ci się nie chce, ani spowiadać się zbyt często nie musisz, i nikt się nie przypieprza, ile wypijasz. W dodatku znajdą się tacy, co powiedzą, żeś jest mądry jak Salomon i święty jak sam Pieterpaweł. Chleb ci przyniosą, słój smalcu albo gąsiorek wódki. Właściwie to dla samotnego chłopa trudno o lepszy fach nad pustelnictwo. Pomyśl o tym, Kóba, nie radzę ci źle” [1].

Ponoć w tamtych czasach tak właśnie pisało się to imię, a więc Kóba Szela raz jest drzewem, innym razem kotem, kamieniem, lasem (przez lat czterdzieści). Wędruje po Beskidzie szukając serca Króla Węży, bo swoje sprezentował Malwie (dziewce), a jakże to żyć bez serca?

„Nagle daje się słyszeć szum, jakby uderzenie gwałtownego wiatru, i napełnia cały las, w którym rośnie Jakób [przemieniony w drzewo]. Ukazują się też języki jakby z ognia, które się rozdzielają i na każdym z drzew spoczywa jeden. Całe wielkie połacie lasu padają na kolana i giną w ofierze dla nienasyconych bóstw deszczu i gromu. I gdy po ogniu przychodzi szmer łagodnego powiewu, a z tym szmerem - słońce, tyle słońca, ile jeszcze nigdy nie było, Jakób już wie. Buk ojciec leży obok, zdruzgotany piorunem, i jest martwy, choć ciągle zielony, bo drzewa nie umierają tak łatwo" [2].

W zasadzie fabuła nie jest w tym przypadku jakoś specjalnie ważna – liczy się język, styl, narracja, opisy sytuacji czy miejsc. Intrygujące bywają przekonania narratora zawarte w słowach któregoś z bohaterów. Na przykład:

„Za najważniejsze rzeczy nie trzeba płacić. Nie płacisz za to, że się urodziłeś. i za to, że umrzesz, też nie zapłacisz. Kochanie jest za darmo, a jeśli nie jest, to szkoda sobie takim kochaniem zawracać głowę. Im więcej coś kosztuje, tym mniej jest warte" [3].

Zwłaszcza ostatnie zdanie obracam w myślach i kombinuję, na ile może być prawdziwe.

„Przyjdzie jakiś Pohl, Staff, Lesman czy Lehm, może spolszczy nazwisko, a może nie, i napisze wam kulturę, napisze wam historię, napisze wam Polskę, bo sami nie potraficie, boście dzieci krnąbrne i głupie" [4].

Trochę szyderstwa, trochę złośliwości, mnóstwo dobrego humoru i – co cenię chyba najbardziej – nawiązania i odniesienia. Do innych dzieł literackich (Szostak, Gombrowicz itd.), a nawet do popularnych kiedyś kawałów (Czemu jesteś taka surowa dla Piekiełków? Bo ich jakoś, cholera, nie lubię.).

„Baśń o wężowym sercu” to znakomita rozrywka, zabawa na dobrym poziomie, ale żadnych prawd historycznych, żadnej nauki czy wiedzy się tu raczej nie znajdzie. Nie, żeby to było jakoś szczególnie ważne lub konieczne, ale uprzedzam – skoro tytułowym bohaterem jest postać historyczna. A mógł być bohaterem Antek Rzepa albo inny Ignac Gajda i mielibyśmy 10/10.







---
[1] Radek Rak, "Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli", wyd. Powergraph, 2019.
[2] Tamże, s. 140.
[3] Tamże, s. 244.
[4] Tamże, s. 306.