poniedziałek, 28 kwietnia 2025

Nie, nie zasłużyłaś na taki los

 „Album morderstw” – Jonathan Kellerman

Cykl „Alex Delaware”, tom szesnasty. Niby jest w tym cyklu jakaś chronologia, ale w sumie każdy tom to oddzielna sprawa, więc da się czytać w dowolnej kolejności. Zwłaszcza że autor nie opisywał spraw i zdarzeń w kolejnych tomach zgodnie z chronologią. Dopiero w tym tomie (szesnastym – przypominam), znaleźć można sporo informacji o młodych latach Milo Sturgisa, o kształtowaniu się jego orientacji seksualnej i problemach z tym związanych; także o jego zajęciach zanim został policyjnym detektywem.

Najbardziej znana i popularna para bohaterów Kellermana: detektyw Milo Sturgis (pederasta) oraz jego przyjaciel, Alex Delaware, doktor psychologii i policyjny konsultant. W dalszym tle partner policjanta, doktor Rick Silwerman i partnerka Delaware, lutniczka, Robin Delgado. W tle jeszcze dalszym, przynajmniej do czasu, mnóstwo innych osób.

Doktor Delaware otrzymuje pocztą album ze zdjęciami ofiar zabójstw. Zawiadamia Sturgisa, przeczuwając, że w rzeczywistości jest to jakiś przekaz dla niego. Milo Sturgis nie ma wątpliwości, że to zdjęcia z akt policyjnych. Domyśla się, że zbierał je jego dawny partner, z początków pracy w policji, ale po co? Rozpoznaje też jedną z ofiar, brutalnie zamordowaną dziewczynę (ze skalpowaniem włącznie). Tej sprawy Sturgisowi i jego partnerowi nigdy nie udało się rozwiązać. Zresztą nie dano im na to czasu. Sprawę wyciszono, partner Sturgisa poszedł na wcześniejszą emeryturę, a sam Milo, z godziny na godzinę, przeniesiony został do innej jednostki. Od tamtych wydarzeń minęło ponad dwadzieścia lat.
Przyjaciele, Alex i Milo, próbują raz jeszcze poszukać sprawcy. Robin Delgado wyjechała w długą trasę koncertową wraz z jakimiś zespołami (jej zadaniem jest dbanie o ich sprzęt grający), co wygląda na kolejne porzucenie Alexa, natomiast Sturgis jest na urlopie, więc obaj mogą poświęcić tej sprawie wiele czasu i uwagi.

Młodość Milo Sturgisa to nie jest jedyny element, odróżniający ten tom od wielu innych – momentami czytelnik może obserwować i śledzić akcję z punktu widzenia detektywa, a nie – jak zwykle dotąd – tylko psychologa.

Niewątpliwie powieść kryminalna, której fabułę stanowi żmudne dochodzenie, jednak lektura wywoływała we mnie poczucie spokoju. Zresztą, nie jest to pierwsza książka Kellermana, na którą tak właśnie reaguję.

poniedziałek, 21 kwietnia 2025

Bajanie Ropucha, Marabuta i...

 „Ględźby Ropucha” – Wit Szostak

Trzeci tom cyklu „Smoczogóry”, który można czytać w dowolnej kolejności.

Stary Ropuch, dożywający swoich dni w chramie boga Los, snuje opowieści na różne tematy. Baśnie, bajki, klechdy, gawędy, mity, podania… ot, ględźby (ględzenie, bzdury, bajdurzenie). Czasem z morałem, ale zwykle bez, z ciekawym zakończeniem albo i bez niego. Większość z nich to dosyć popularna filozofia (autor jest filozofem, doktorem habilitowanym nauk humanistycznych), ale też świetnie i na dobrym poziomie zaprezentowana drwina, kpiny z mitów, legend i wierzeń. Sporo przaśnego humoru.
Choć nazwa Smoczogóry (Góry Smocze) brzmi znajomo, to kraina jest baśniowa, zaludniona przez gnomy, ludzi, gryfy i inne takie; walutą w opisywanym świecie są szostaki.

To, co urzeka mnie w „Ględźbach Ropucha”, to język. Nie fabuła, nie splatanie się wątków, nie drugie (trzecie i czwarte) dno opowiadanych historii, ale właśnie język. Autor używa pojęć i określeń staropolskich albo wymyślonych przez samego siebie, często neologizmów („zamrumlane”), ale… w żadnym przypadku nie miałem wątpliwości, co dane słowo znaczy, o co chodzi – a to już sztuka na poziomie bardzo wysokim. Oto dwa cytaty jako przykład:

„Brzechwa bowiem był pielgrzymem pierwszorzędnym. Połowę życia, a więc ostatnie dwadzieścia lat, strawił na pielgrzymkach. A pielgrzymował wszędzie. Odwiedzał monastyry i eremy, ponure górskie pustelnie i tętniące pątnikami sanktuaria. Zwiedzał święte gaje i uroczyska. Wszędzie, gdzie tylko miały miejsce cuda. Był otwarty na wszelkie kulty i religie, nie robiło mu różnicy, do jakiej świątyni zmierza. Mogła to być wielka budowla, dźwigana ku niebu śpiewami dziesiątków mnichów, mogła być też licha kapliczka gdzieś na pustkowiu. Ważny był cud. Bo Brzechwa z upodobaniem kolekcjonował cuda i zjawiska niezwykłe. Lubił też, na pielgrzymim szlaku, godzinami opowiadać o cudownych źródełkach, kwitnących cały rok drzewach, uzdrowionych kalekach i dziesiątku innych zdarzeń, których zdołał być świadkiem”*.

„Toporność była wrodzoną cechą chitryjskich mieszczan. Surowi oni byli i ponurzy, wszystko w nich wydawało się jakieś stępione i osowiałe. Daleko im do osadników z Południa, ich bujności i rozbuchanej do ostentacji rozwiązłości. W Chitrze wszystko było zgrzebne. Kobiety, sery i śliwowica, zgrzebne pieczenie i bawoły, coraz zgrzebniejsze, z roku na rok, opowieści i podania. Nawet żony zdradzano z cicha, chyłkiem i niedokładnie.
Zamrumlane miasto poranniało nieelegancko, ziewając sennie wśród zamglonego powietrza. Wszystko, co nieopatrznie wychynęło z mgły, chowało się w jej pierzynę i dochrapywało do południa. Nic bowiem do tej pory nie miało się wydarzyć, nic też więc się nie wydarzało, toteż każdy, jak mógł, odpuszczał sobie lepkie i zawistne godziny, co zawilgacały i obłapiały chitryjskich mieszczan”*.

Książkę czytałem dla języka i jego walorów, a nie po to, żeby dowiedzieć się, co będzie dalej. I co z tego, że miejski kat wykonuje egzekucję samego siebie? Nieprawdopodobne to? Tak, owszem, i co z tego?
Zaskoczyło mnie i rozbawiło zaklasyfikowanie „Ględźb Ropucha” do fantastyki czy fantasy. Jeśli jednak ktoś otworzył książkę w dowolnym miejscu i natknął się tam, na przykład, na „gnomie dzieci”, to tak mu wyszło. W każdym razie miłośnikom fantastyki tej pozycji nie polecam. Zresztą, dodam asekuracyjnie, nie jest to książka dla każdego – nikogo nie chciałbym do niej namawiać, a fakt, że mnie się podoba, to już tylko moja prywatna sprawa.


„Wichry Smoczogór” i „Poszarpane granie” to pierwszy i drugi tom cyklu „Smoczogóry” Szostaka. Różnią się one mocno od tomu trzeciego, to jest od „Ględźb Ropucha”. Te dwa pierwsze są po prostu zbiorami opowiadań, legend, baśni, klechd góralskich. Rzecz dzieje się w fantastycznym rejonie Smoczogór, zaludnionym przez ludzi, skrzaty, czarty i inne takie.





---
* Wit Szostak, „Ględźby Ropucha”, wyd. Runa, rok 2005.


sobota, 19 kwietnia 2025

Niebezpieczna ta psychologia

 „Klinika” – Jonathan Kellerman

Hope Devane zginęła na ślicznej uliczce, nieopodal uniwersytetu, pod wiązami, o jedną przecznicę zaledwie od swojego domu. Zadźgano ją nożem – kilka ran, ale pierwsze pchnięcie prosto w serce. Mogło to spowodować natychmiastowe zatrzymanie akcji serca, a więc i brak krzyków czy prób obrony. Drugi cios w podbrzusze, trzeci w plecy, w okolicę nerek.
Hope Devana była psycholożką, autorką wyjątkowo kontrowersyjnego poradnika „Wilki i owce”, który narobił jej mnóstwo wrogów wśród mężczyzn, bo podtytuł jej publikacji brzmiał: „Dlaczego mężczyźni krzywdzą kobiety i jak można tego uniknąć”.
Sprawę prowadzi detektyw Milo Sturgis, pederasta, a pomaga mu doktor Alex Delaware, stary przyjaciel. psycholog i oficjalny konsultant policji. Nowy porucznik przydzielił tę sprawę (trzy miesiące po popełnieniu zbrodni, gdy pierwszy zespół detektywów zupełnie nie dał sobie z nią rady) Sturgisowi, bo niewykluczone, że Hope Devane była lesbijką… skoro źle pisała o facetach, to musiała nią być. Typowe myślenie prymitywnego homofoba.

Wkrótce okazuje się, że identyczne zabójstwo miało już miejsce nieco wcześniej, w innym mieście. Też trzy ciosy nożem, w serce, krocze i plecy, ale ofiarą była prostytutka. Przypadek wydaje się mało prawdopodobny, ale jak powiązać pracującą na uniwersytecie psycholożkę ze zwykłą dziwką?

Intrygującym odkryciem okazała się Komisja Stosunków Interpersonalnych na uczelni. Utworzona z inicjatywy Hope Devane i pod jej przewodnictwem, zajmowała się szczuciem studentek przeciwko studentom. W związku ze skargą adwokata rodziny jednego ze studentów, nielegalną, jak się to wkrótce okazało, Komisję szybciutko rozwiązano, ale… kilka osób zostało przez nią wykorzystanych i skrzywdzonych.

Sturgis i Delavare odkryli, że Hope Devane otrzymywała spore kwoty od właściciela kliniki dla kobiet. Klinika zajmowała się rzekomo leczeniem bezpłodności, ale głównie jednak aborcjami, legalnymi i nie. Wkrótce pojawiły się też wątpliwości co do kwalifikacji zawodowych Cruvica, to jest właściciela szemranej kliniki. Pan okazał się tak bezczelny, że jako miejsce studiów i specjalizacji medycznych, podał rzeźnię swojego ojca, gangstera.

„Klinika” nie jest dreszczowcem (z ang. thriller), nie wywołuje u czytelnika dreszczu grozy lub emocji. Jest to powieść sensacyjna przypominająca kryminały dawnego typu. Popełniono zbrodnię, a detektyw, w tym przypadku dwóch, Sturgis i Delaware, mozolnie szukają śladów, powiązań, odpowiedzi na mnóstwo pytań i wątpliwości. Jeżdżą w związku z tą sprawą po całym okręgu Los Angeles i dalej, rozmawiają z dziesiątkami ludzi, tworzą kolejne koncepcje.
Niewykluczone, że tak właśnie, mozolnie, powoli i żmudnie, bez fajerwerków, mogłoby wyglądać rzeczywiste dochodzenie. Fabuła ciekawa, owszem, ale bez świetnego talentu pisarskiego Kellermana, powieść mogłaby się niektórym wydać nużąca. Natomiast ja warsztat pisarski autora cenię dość wysoko.

niedziela, 13 kwietnia 2025

Nie pozwolę ci na sukces!

 „Z zimną krwią” – Jonathan Kellerman

Okolice Los Angeles, Hollywood, Santa Monica itd. Ktoś zabija artystów z różnych dziedzin sztuki, którzy lada moment osiągnąć mogą szczyt kariery, sławę, sukces, a zaczyna się od brutalnego zabójstwa muzyka bluesowego, nazywanego Baby Boy.

Bohaterem powieści, jak to często u Kellermana, jest doktor psychologii, Alex Delaware i jego przyjaciel z policji, detektyw Milo Sturgis. W „Z zimną krwią” pojawia się też wyjątkowo wielu bohaterów drugoplanowych – partner Sturgisa, doktor Silverman, policjantka Petra (bohaterka na poziomie prawie Alexa Delaware), była i obecna miłość doktora Delaware, nowy partner Petry, były wojskowy.

W książce zaprezentował autor śledztwo i jest to opowieść bardzo, bardzo rozbudowana i wielowątkowa, wypełniona setkami drobnych działań, mozolnym odkrywanie prawdy. Te wszystkie niewielkie elementy układanki mogłyby być nużące, ale znakomity warsztat pisarski autora, fantastycznie sobie z tym natłokiem radzi.

Niektórym czytelnikom może w tej książce brakować huraganowej akcji, pościgów, strzelanin; nie jest to powieść porywająca, że tak to nazwę. Największym plusem jest warsztat pisarski, a nie dynamiczna akcja, której prawie nie ma.

poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Ciągu dalszego już nie będzie

 „Świat według Dziada” – Henryk Niewiadomski

„Moim zdaniem, w obecnych czasach z całą pewnością opłaca się być dobrym gangsterem. Nawet przy założeniu, że pożyję się nie dłużej niż 40 lat – ale za to w luksusie i poważaniu. Zapewni się lepszy start i godne życie swojej rodzinie. To jest moim zdaniem jedyne wyjście, aby wybić się z bagna, jakie panuje dzisiaj w Polsce” [1].

Kiedy przeczytałem powyższe przekonanie „Dziada” od razu przypomniałem sobie jedną z najlepszych polskich komedii. W filmie „Vabank” Henryk Kwinto mówi, że kasiarz to… „Taki sam jak i inne zawody i wymagający, jak i one, odpowiednich kwalifikacji. Zresztą zamiast kraść jako dyrektor, fabrykant, sekretarz czy inny prezes lepiej już kraść par excellence jako złodziej. Tak jest chyba uczciwiej”.

„Świat według Dziada” to autobiografia Henryka Niewiadomskiego, ps. „Dziad”, ur. 1948 w Warszawie, zmarłego w 2007 w Radomiu, przestępcy, gangstera, prawdopodobnie przywódcy gangu ząbkowickiego, brata innego gangstera, Wiesława Niewiadomskiego, ps. „Wariat”. Henryk Niewiadomski wydał tę książkę własnym nakładem. Może być ona elementem układanki, prezentującej przestępczość mniej lub bardziej zorganizowaną w Polsce, w latach dziewięćdziesiątych.

Byłby sobie „Dziad” nadal gangsterem, złodziejem, oszustem, przemycałby spirytus i kradzione samochody, ale w pewnym momencie popełnił błąd – jako zwykły bandzior wszedł w konflikt z bandytami polityczno-gospodarczymi. To musiało przynieść katastrofalne konsekwencje. Henryk Niewiadomski, oczywiście nie sam, przejął ładunek pięciu ton papieru przeznaczonego do druku rubli rosyjskich. Dostawa tego papieru z Niemiec kontrolowana była przez Urząd Ochrony Państwa. Przejęcie dostawy ośmieszyło UOP oraz ujawniło służalczą postawę polskich polityków i decydentów wobec Rosji i Białorusi. Wprawdzie „Dziad” zwrócił służbom trzy i pół tony papieru, ale resztę wykorzystał jego brat do drukowania fałszywych rubli.

Książka napisana została językiem bardzo prostym – ostatecznie Henryk Niewiadomski skończył jedynie podstawówkę, a może zaledwie siedem klas. Jednak to nie jest problemem; jakaś, minimalna, redakcja jednak tam była, więc czytać się da. Kłopot polega na ocenie wiarygodności autora. Wybiela się i usprawiedliwia? Ależ tak! Na pewno! Ale też nigdy nie pisał, że był uczciwym człowiekiem, pracującym na etacie w fabryce. Po prostu wiele faktów i drastycznych szczegółów ze swojej przeszłości po prostu pomijał. Czy wszystko w tej książce jest kłamstwem? Oj, tu już byłbym bardzo ostrożny. Czy prawdziwa, a jeśli tak, to na ile, była relacja ze sfingowanego procesu, w którym skazano go na siedem lat? Przynajmniej na część jego rewelacji są dokumenty, protokoły. Bzdury produkowane przez małego świadka koronnego (w Polsce jest albo było takie kuriozum) z wydatną pomocą prokuratora, nadal są w archiwach.

„Dziad” zapowiedział ciąg dalszy swojej relacji, ale… zmarł w więzieniu. Jego brata zastrzelono na ulicy.





---
Henryk Niewiadomski, „Świat według Dziada”, wyd. Henryk Niewiadomski, 2002, s.. 80.

sobota, 5 kwietnia 2025

Brutalna walka dobra ze złem

 „Strażnik testamentu” –  Eric van Lustbader

Eric Van Lustbader, amerykański autor thrillerów (i nie tylko), za zgodą spadkobierców Roberta Ludluma, kontynuował pisanie powieści z cyklu o Jasonie Bournie. Ludlum napisał ich bodajże z pięć, Lustbader – jedenaście, na przykład: Dziedzictwo Bourne'a, Zemsta Bourne'a, Inicjatywa Bourne'a. Zauroczony przygodami Jasona Bourne'a w naturalny sposób odkryłem Lustbadera. Początkowo bardzo mi się jego powieści podobały, ale z czasem wydawały mi się coraz bardziej przesadzone i wydumane, ale czy to warsztat pisarski Lustbadera się zmieniał, czy może ja z upływem czasu trochę bardziej krytycznie oceniałam powieści (nie tylko tego autora) – tego to już nie wiem.
„Strażnik testamentu” został wydany po raz pierwszy w 2006 roku pod tytułem „The Testament” i jest to pierwszy tom z cyklu „The Testament Novels”.

Średniowiecze. Dobro walczy ze złem, to znaczy gnostyccy obserwanci (Gnostic Observant – członkowie grupy wyznaniowej, opowiadający się za ścisłym przestrzeganiem reguł sformułowanych przez założyciela) zmagają się z rycerzami zakonu św. Klemensa, który to zakon jest karzącą ręką zdeprawowanego Watykanu. Obserwanci zostali zdradzenie, większość zginęła, ale tajemniczą skrzynię z ich skarbami nielicznym ocalałym udało się ukryć.
W całej powieści o tę właśnie skrzynię chodzi, a dokładnie, to o jej zawartość. Obserwanci, wywodzący się od św. Franciszka, przechowują w niej testament Jezusa, eliksir do wskrzeszania zmarłych i leczący śmiertelne rany, ale też – jakbyśmy to dzisiaj nazwali – teczki na wszystkich znaczących ludzi na świecie. Wśród gnostyckich obserwantów zwykle tylko jedna lub dwie osoby wiedzą, co jest w skrzyni i gdzie została ona ukryta: Klucznik i magister regens.

Czasy współczesne. Rycerze św. Klemensa, Saint-Clemens, nadal wściekle atakują (spiski, zabójstwa, zdrady) gnostyckich obserwantów i z wielką determinacją poszukują skrzyni – papież jest umierający, a pewnym klikom w Watykanie byłby jeszcze potrzebny.

Dexter Shaw, aktualny Klucznik (stanowisko magistra regens od dłuższego czasu wakuje), ginie w kawiarni w wyniku wybuchu gazu i to chwilę po spotkaniu z synem.
Braverman Shaw, zwany zwykle Bravo, nie do końca świadomy działalności ojca musi nagle porzucić swój świat i dotychczasowe spokojne życie doradcy kapitałowego, i kontynuować misję ojca, to jest walkę Dobra ze Złem w interesie całej ludzkości. Musi też zidentyfikować zdrajcę wśród swoich.

Przemoc, zdrady, kłamstwa, intrygi, zabójstwa, pościgi szybkimi autami, strzelaniny, walki na sztylety, tajemnice historycznych miast i zabytków, ukryte artefakty w starych kościołach, szyfry, labirynty i zagadki, to właśnie fabuła tej powieści, która często przypomina historyczno-sensacyjne thrillery Dana Browna.

Może i „Strażnik testamentu” byłby bardzo dobrą powieścią i na pewno robiłby kolosalne wrażenie ze trzydzieści lat temu. Dziś powieść wydaje mi się zbyt pokomplikowana i jednak nieco naiwna.