„To tylko mafia” – Wojciech Sumliński, Tomasz Budzyński, Jarosław Sokołowski
Wstęp zaczyna się na stronie 27. Treść rozdziału pierwszego na 37. Książka kończy się na stronie 260 – dalej są skany dokumentów. Gruby papier. Duża czcionka, obszerne marginesy, dziesiątki stron bez tekstu, z powtarzającym się mnóstwo razy zdjęciem (tym samym) i grafiką (tą samą), ewentualnie z jednym tylko zdaniem.
No, cóż… nie lubię być robiony w wała, zwodzony, dymany,
kantowany, a tak zapewne czułbym się, gdybym za tę książkę zapłacił 44,90, bo
taka jest cena okładkowa. Bo to pokaźne tomisko tak naprawdę zawiera treści
tyle, co siedemdziesięciostronicowa broszura, może nawet mniej. Na szczęście
książkę pożyczył mi kumpel, więc skupić się mogłem na treści, ignorując rozdętą
technicznie formę.
A co do treści…
„Zgodnie z otrzymaną instrukcją po kilku minutach od zjazdu
z autostrady Warszawa-Poznań skręciliśmy na rondo, a potem dalej, na drogę
prowadzącą w kierunku lasu. Było trochę mgliście, jak często przed świtem w
leśnej okolicy, późną jesienią, i na moment musiałem uruchomić wycieraczki.
Przez kilka minut jechaliśmy po okręgu, wzdłuż ściany lasu, po czym na rozstaju
dróg skręciliśmy w lewo, by po dwóch kilometrach skręcić w lewo jeszcze raz, a
potem jeszcze raz i dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego mieliśmy pozostać na
nasłuchu. Pozbawieni naprowadzania godzinami moglibyśmy błądzić po tych krętych
leśnych ścieżkach, a i tak nie trafilibyśmy na polankę, która teraz rozpostarła
się przed nami w całej okazałości. [„To tylko mafia”, s. 79]
„Zgodnie z otrzymaną instrukcją po kilku minutach od zjazdu
z autostrady Warszawa-Poznań skręciliśmy na rondo, a potem dalej, na drogę
prowadzącą w kierunku lasu. Było trochę mgliście, jak często przed świtem w
leśnej okolicy, późną jesienią, i na moment musiałem uruchomić wycieraczki.
Przez kilka minut jechaliśmy po okręgu, wzdłuż ściany lasu, po czym na rozstaju
dróg skręciliśmy w lewo, by po dwóch kilometrach skręcić w lewo jeszcze raz, a
potem jeszcze raz i dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego mieliśmy pozostać na
nasłuchu. Pozbawieni naprowadzania godzinami moglibyśmy błądzić po tych krętych
leśnych ścieżkach, a i tak nie trafilibyśmy na polankę, która teraz rozpostarła
się przed nami w całej okazałości. [„To tylko mafia”, s. 138]
Te identyczne relacje z podróży są znacznie dłuższe tylko
przepisywać mi się aż tyle nie chciało. No… ja rozumiem, chodzi na pewno o to
samo zdarzenie, ale powtórzeń jest w książce więcej, a poza tym… jakie
znaczenie dla meritum ma liczba zakrętów w lewo albo pasjonująca kwestia
dotycząca potrzeby włączenia wycieraczek?
A oto inny sposób na generowanie liczby słów bez właściwie
żadnej treści: „Popatrzyłem na towarzysza podróży, majora ABW, który miał
plany, jakie miał, ale odkąd wyruszyliśmy z Dworca Centralnego wtulił się w
oparcie fotela i nawet okiem nie mrugnął. Teraz też spał w najlepsze”. [s. 169]
„Miał plany, jakie miał” – pasjonujące. O tych planach nie
ma mowy ani wcześniej, ani później. Ot, wypełniacz, przypominający zdanie „no i
tak to jest”, które można usłyszeć przy stole, w towarzystwie, kiedy zapada
niezręczna cisza. Poza tym… jechali pociągiem do Wiednia, wybrali ten środek
transportu, żeby popracować. A ten śpi w najlepsze? To się kupy nie trzyma.
Inny, dziwny przykład. Sumliński z majorem jadą do Wiednia,
a tam spotykają się w prywatnym mieszkaniu z jakimś przyjacielem Sokołowskiego.
Rozmowa odbywa się w saunie – chodzi o wyeliminowanie możliwości podsłuchu. Pod
sam koniec Sumliński pyta, czy gościnny gospodarz kiedyś już proponował komuś
spotkanie i rozmowę w saunie. Na to ich tajemniczy rozmówca odpowiada:
„Jesteście pierwsi. I prawdopodobnie ostatni”. [strona 222] Jednak trzydzieści stron dalej, podczas
rozmowy w której Masa wyjaśnia prawie wszystko, wyjawia też Sumlińskiemu i
majorowi, że… „I gdy już dałem sobie spokój, uznając, że się nie da, że są
rzeczy nierozpoznawalne, bariery nie do przebycia, zadzwonił kolega z Wiednia i
zaprosił do sauny”. [s. 250]
Wojciech Sumliński twierdzi, że wcześniej Jarosław
Sokołowski nie mógł nic powiedzieć o powiązaniach „pruszkowskich” z elitami
politycznymi, bo bał się o własne życie, a poza tym wtedy nikogo to nie
interesowało. To, jak sądzę, jest prawdą, w każdym razie brzmi sensownie.
Natomiast wyjaśnienie, dlaczego Sokołowski teraz przerywa milczenie, jest już
zupełnie nie do przyjęcia i wręcz obraża czytelnika: miałby to zrobić teraz
dlatego, żeby razem z Sumlińskim i Budzyńskim napisać książkę. Ups!
Wiele razy podczas lektury zadawałem sobie pytanie, czy ta
książka nie miała jakiegoś redaktora, który wyłapywałby różne takie… powiedzmy
delikatnie – niedociągnięcia? Oczywiście formalnie miała, tak wynika z
informacji na stronie bodajże 18, ale… Gdyby wydawnictwo nie było własnością
Sumlińskiego, zapewne zakładałbym, że wydawca, na polecenie jakichś mrocznych,
tajnych sił, sabotuje tę książkę i stara się wszelkimi siłami, żeby treść
rodziła wiele wątpliwości, podejrzenia, żeby była mało wiarygodna.
Autor twierdzi, że żeby zamknąć mu gębę albo zdyskredytować,
wytoczono mu kilkadziesiąt procesów i wszystkie je wygrał. Daje też do zrozumienia,
że skoro wygrał, to widocznie miał rację i winna jest ta druga strona, a to
jest nieelegancka manipulacja. Wygranie jakiejś sprawy nie oznacza
automatycznie winy drugiej strony. Przykład. Jeśli opublikuję informację, że
Urząd Wojewódzki w mieście X jest niegodny zaufania i dzieją się w nim różne
kanty, i jeśli prawnik tego Urzędu wytoczy mi sprawę o zniewagę (art. 216 kk),
to ja tę sprawę wygram, bo zniewaga może dotyczyć tylko osoby fizycznej, nie ma
zaś zastosowania do osoby prawnej czy jednostki organizacyjnej. Jednak to, że w
sądzie wygram, nie oznacza, że czegokolwiek winien jest Urząd, albo że moje
informacje można automatycznie uznać za prawdziwe i dowiedzione.
Nie dodaje Sumlińskiemu wiarygodności także wyraźne
negatywne nastawienie emocjonalne, trudno jest uwierzyć w zawodowy obiektywizm,
bezstronność i rzetelność dobrego dziennikarza śledczego, który wyraźnie zionie
nienawiścią; w książce rzadko zdarza się nazwisko Komorowski bez dodatków typu
„bandyta”, „bandycki”.
O czym jest ta książka? Ogólnie rzecz biorąc autor usilnie
stara się przekonać czytelnika, że lewicowi polscy politycy mieli/mają
powiązania z grupami przestępców, przede wszystkim z Pruszkowa, ale nie tylko,
czyli tak naprawdę to oni są prawdziwą mafią, bo tamci, to „mafia trzepakowa”,
bandziorki, kryminaliści, którzy nie mieliby żadnej szansy działać tak długo i
na taką skalę, gdyby nie byli ochraniani z góry. A nad nimi wszystkimi majaczy
cień kogoś jeszcze więcej mogącego, ważniejszego, ale tego już nie zdradzę.
Po tym, co napisałem wyżej, może się to wydać zaskakujące,
ale uważam, że autor zapewne w dużej mierze ma rację (wcześniej oceniałem
książkę, a nie wydarzenia czy wnioski autora, a to zasadnicza różnica!). Nie
jest to także żadna nowość chyba nigdzie na świecie. Mam na myśli powiązania
służb specjalnych ze zorganizowaną przestępczością. Pamiętam jeszcze, jak CIA
zarzucano, że handluje narkotykami, by zdobyć fundusze na finansowanie swoich
tajnych operacji, ale też wspierać antydemokratyczne przewroty w krajach
azjatyckich. Oczywiście fakt, że inni też to robią, nie oznacza, że tak musi
być, że tak jest w porządku. I to zawsze warto ujawniać i nagłaśniać, nie
godzić się, protestować.
Całości dopełnia kilkanaście zdjęć oraz kilkadziesiąt stron
kiepskich technicznie skanów określanych jako „Dokumenty”. Trochę zaskoczyło
mnie, że Sumliński uważa za dowód wiarygodności swoich hipotez własne artykuły
z jakiejś gazety, ale… Większość z tych „Dokumentów” to protokoły przesłuchania
Sokołowskiego sprzed prawie dwudziestu lat i te są dość ciekawe.
O bezczelnych plagiatach autora: Wojciech Sumliński - plagiator patologiczny
O bezczelnych plagiatach autora: Wojciech Sumliński - plagiator patologiczny
Czy aby nie szkoda czasu na taką pisaninę?
OdpowiedzUsuńhttp://kompromitacje.blogspot.com/2016/01/sumlinski-plagiator-patologiczny.html