„Ojciec chrzestny Lucky Luciano i tajemnice amerykańskiej mafii – Paul Sherman
Od kiedy w wieku lat …nastu przeczytałem po raz pierwszy „Ojca chrzestnego”, literatura traktująca o mafii, sycylijskiej i amerykańskiej, na stałe zagościła w moim kanonie lektur. Przeczytałem zapewne większość z tego, co wydane zostało po polsku. Były to powieści sensacyjne i pozycje popularnonaukowe, więc nadszedł czas na Paula Shermana. I rozczarowanie moje było wielkie.
Cechą dominującą metropolii jest pośpiech. Z rana ludzie spieszą się do pracy, w ciągu dnia spieszą się po zakupy, na słynne nowojorskie sales (wyprzedaże). Pod wieczór w pośpiechu wracają do swych odległych domów lub w jeszcze większym pośpiechu jadą do śródmieścia, by zdążyć na musical do teatru na Broadwayu, do kina lub na dancing. Spieszą się nawet podczas weekendów, by jak najprędzej wydostać się samochodem za miasto.
Kochają go nowojorczycy, nienawidzi prowincja. Nowy Jork to nie Ameryka, słyszy się wokół. Odżegnuje się od niego reszta kraju, bardziej „rdzenna”, bardziej uczciwa i gospodarna; niech sobie to źle zorganizowane i zepsute miasto radzi samo ze swoimi kłopotami: ze swoją przeklętą komunikacją, ze swoim rozrastającym się ogromem, korupcją, bezrobociem i zbrodnią.
Ale ma Nowy Jork również swoich fanatyków. Takich, którzy uważają go za stolicę współczesnego świata, za centrum myśli naukowej, wynalazczości, przodującego malarstwa, muzyki, tańca, opery, słowem – za ośrodek „najżywszego życia” kulturalnego. Tu przechodzą swój chrzest artystyczny i święcą pierwsze tryumfy najwięksi soliści i dyrygenci, tu jest stolica sztuki i mody. Tu, a nie w Paryżu, Londynie czy Rzymie. Jest to więc najwspanialsze, najciekawsze i kto wie, czy nie najpiękniejsze miasto na świecie. Jest to również najbardziej przerażający potwór urbanistyczny, wielogłowa hydra i sceneria największych zbrodni. Wraz z nastaniem nocy Nowy Jork zmienia swoje oblicze i staje się prawdziwym koszmarem. Cała nienawiść, wszystkie frustracje i napięcia przeżyte w ciągu dnia zdają się wybuchać w kolejnych krwawych zrywach.
Jeżeli opuści się Manhattan w jakimkolwiek kierunku, udając się do którejkolwiek z pozostałych czterech dzielnic Nowego Jorku, można w ciągu piętnastu minut znaleźć się w nadmorskim kurorcie, w wiosce rybackiej, w willowym raju, wśród kamiennych podwórek tysiąca niszczejących bloków wybudowanych przez miasto dla bezdomnych, w parku pałaców, wśród tysiąca identycznych, grzecznych i ubogich drewnianych domków, w handlowym śródmieściu prowincjonalnego miasteczka Azji, w wielkomiejskim zgiełku Arabii, w wielkim porcie morskim, w Neapolu, w Chinach, w gigantycznych stoczniach, w bezkresnej gmatwaninie ulic obudowanych fabrycznymi halami, wśród setek składów towarowych, w slumsach przepełnionych bardziej niż południowoamerykańskie favele. Będzie to jednak zawsze ten sam, jeden jedyny Nowy Jork.
Powstawał szybko i w zgiełku. Niby byle jak, a jednocześnie z ogromną premedytacją wznoszono te wszystkie drapacze chmur – każda piędź ziemi miała przynieść lub korzystnie ulokować górę gotówki – tak, że podpierają się wzajemnie, zachodzą za siebie, zaglądają oknami w okna, kłócą pozornie nieprzystającymi do siebie fasadami, przypominają bazarowy tłum, gdzie wszyscy wszystkim włażą na odciski, wszyscy wszystkich próbują przekrzyczeć, a mimo to dzień mija w zgodnym przyzwoleniu na współobecność. Przyzwoleniu pieczętowanym filiżanką herbaty w bazarowej herbaciarni.
To akurat dość niewielki fragment książki opisującej Nowy Jork. I takie opisy zdarzają się co chwilę. Miasta, pejzaże, przyroda, czyjeś stany emocjonalne, wygląd zaułka… Gdyby nie moje szczególne zainteresowanie tematem, to zapewne nie byłbym w stanie przebrnąć przez te koszmarne dłużyzny. Historia Luciano i amerykańskiej mafii to zapewne jakieś 30-40 procent tej książki… a szkoda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz