niedziela, 30 czerwca 2024

Byliśmy i będziemy sterowani

 „Psychologia manipulacji” – Joel E. Dimsdale

Manipulacja (łac. Manipulatio) to manewr, fortel, podstęp, technika, polegająca na wykorzystywaniu jakichś okoliczności, naginaniu lub przeinaczaniu faktów w celu udowodnienia swoich racji lub wpływania na cudze poglądy i zachowania. Manipulować można treścią i sposobem przekazywania informacji, ale też poprzez wywoływanie określonych stanów psychicznych lub przekonań u osoby, będącej przedmiotem czy też celem manipulacji. Na przykład zastraszanie poprzez samo tylko okazywanie narzędzi tortur (zalecane przez katolickich inkwizytorów i nie tylko).

„Jako psychiatra powinienem być jedną z ostatnich osób, które wierzą, że świat działa racjonalnie. Wiem więcej niż inni. Rozumiem, że liderzy są jak ten Flecista z Hameln, ale w XX wieku ewidentnie pojawiło się coś nowego. Wciąż nie wiem, jak nazwać to zjawisko, Pranie mózgu (brainwashing), perswazja represyjna, mroczna perswazja, kontrola umysłu, manipulowanie umysłem – wszystkie te terminy opisują techniki, które sprawiają, że jednostki stają się wręcz szokująco podatne na indoktrynację” [1].

Nawet nie w tym rzecz, że osoby znaczące w danej społeczności, a nawet przywódcy państw i narodów, ludzie obdarzeni autorytetem, głoszą oficjalnie i publicznie brednie (np. dowolne szczepienia wywołują autyzm, globalne ocieplenie to mit i sto innych), ale zadziwiający, a nawet szokujący jest fakt, że obywatele im wierzą. Przynajmniej wielu.
Sławomir Mrożek napisał kiedyś podobno, że większość jest głupia, a im większa większość, tym głupsza, jeśli jednak nie jest to tylko zgrabne, złośliwe i cyniczne powiedzonko, jeśli taka jest prawda, to takie na przykład wyniki wyborów w Polsce przestają być kompletnie niepojętym kuriozum. Albo inny przykład. Unia Europejska wydała dyrektywę, zakazującą sprowadzania na europejskie rynki bananów o podejrzanie nienaturalnym kolorze i kształcie, które to dziwności mogą świadczyć o poddawaniu ich niedopuszczalnym zabiegom genetycznym. Proste? No, proste… Wielu Polaków jednak wierzy, że ta durna Unia każe prostować banany na drzewach. I to mimo pełnej dostępności unijnych dyrektyw. Ale w Polsce prawda i fakty zwykle nie mają zbyt dobrych notowań – partyjna propaganda jest tu bardziej ceniona i wiarygodna.

„Niektórzy mogą poczuć się urażeni, że połączyłem pranie mózgu, tortury i nawracanie religijne w jednym rozdziale. Moją intencją było jednak tylko wskazanie na wspólne dziedzictwo i pokrywające się interesy. Muszę jednak przyznać, że psychiatrzy i psychologowie mają wyjątkową styczność z ciemną stroną wierzeń religijnych” [2].

Nie jestem pewien, że autor kogokolwiek uspokoił prezentując te „pokrywające się interesy”, ale to już inna sprawa.

Początkowo mocno dziwiło mnie, że profesor Dimsdale uznaje, że zaczęło się od badań Pawłowa – natychmiast gotów byłbym oponować i dowodzić, że ludzie manipulowali prawdopodobnie od samego początku ich istnienia. Wtedy jednak zorientowałem się, że źle zrozumiałem tytuł i w książce chodzi o psychologię manipulacji, a nie o manipulacje psychologiczne. Od razu też stało się jasne, czemu autor poświęca tyle uwagi torturom najróżniejszego typu – to dopiero one (i ból) wpływały na psychikę osoby im poddawanej.

Oficjalna, naukowa, wspierana przez państwo, psychologia manipulacji, zaczęła się od eksperymentów Pawłowa na psach, a zaraz potem na ludziach. Dalej były groteskowe i absurdalne pokazowe procesy w Rosji Radzieckiej (oskarżeni przyznawali się do kompletnych bzdur, a skoro się przyznawali, to byli za swoje zbrodnie zabijani, choć wiedzieli, że tak się to skończy). Następna była wojna w Korei. Część amerykańskich jeńców wojennych podejmowało realną współpracę z Koreańczykami, choć bardziej z Chińczykami, stojącymi za tymi wszystkimi działaniami. Pewna grupa odmówiła nawet powrotu do USA, gdy już taka możliwość zaistniała. Jak ich przekonano, co im zrobiono? Odpowiedzi na takie i inne pytania zawarte są w książce, rzecz jasna.
Inne punkty zwrotne tej historii, to przypadek Patricii Hearst i syndrom sztokholmski, sprawa sekty Wrota Niebios i masowe samobójstwa wyznawców, wieloletnie badania prowadzone przez rozmaite agencje, instytuty oraz konkretnych badaczy, w USA, ale nie tylko, nad LSD i innymi substancjami psychoaktywnymi, i wreszcie wiek XXI – neuronauka i media społecznościowe. Czyli: od przypalania gorącym żelazem w klasztornych lochach do farm internetowych trolli.

Sposobami, technikami, metodami manipulowania psychiką człowieka interesuję się od dawna. Intrygują mnie głównie te przypadki, w których ulegamy manipulacji, mimo wiedzy i świadomości, że jesteśmy jej celem czy obiektem. Przykład najprostszy z możliwych: wszyscy wiedzą, że 99,99 to jest tak naprawdę 100,00, a mimo to ten sam produkt za 99,99 sprzedaje się wielokrotnie lepiej, niż wtedy, kiedy kosztuje równe 100,00. Inny, równie banalny – każdy prezent oceniasz wyżej, niż na to zasługuje, to jest reguła wzajemności.

Przystępnie i ciekawie napisana książka popularno-naukowa. Bardzo dobra pozycja, zwłaszcza dla wszystkich tych, którzy nie dysponują szerszą wiedzą na ten temat. Może wolałbym, żeby Joel E. Dimsdale bardziej skupił się na współczesności niż, nawet nie tak dawnej, historii, ale to zapewne tylko moja prywatna zachcianka lub potrzeba. Polecam!



--
[1] Joel E. Dimsdale, „Psychologia manipulacji”, przekład Marcin Kowalczyk, wyd. RM, 2024, s. 7-8.
[2] Tamże, s. 28.








Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


czwartek, 27 czerwca 2024

Polacy, Grecy, polityka i uran

 „Katharsis” – Maciej Siembieda

Ta powieść to głównie wydarzenia. Jakieś rysy charakterologiczne postaci – prawie nieobecne. Opisy miejsc – mocno ograniczone. Zorientowałem się po kilku rozdziałach, kiedy okazało się, że nie wiem, jakim człowiekiem był Sacharyna albo Janis, syn Kostasa, albo jego żona lub matka, że – na podstawie książki Siembiedy – nijak nie umiem sobie wyobrazić kilku opisywanych miast, na przykład Wrocławia. Nie, żeby te elementy były jakoś szczególnie niezbędne, ale ich nieobecność daje się jednak zauważyć.

W młodości stykałem się z Grekami w Wałbrzychu i okolicach. Starsi ode mnie o około pokolenie byli osieroconymi dziećmi ewakuowanymi w czasie wojny z Grecji do Polski. Nie wpadło mi wtedy do głowy pytać, o jaką wojnę chodziło. Nie wiedziałem, że zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej w Grecji wybuchła wojna domowa. Zwolennicy króla walczyli latami z komunistyczną partyzantką. Nie wiedziałem, że na wyspie Wolin, utworzony został specjalny tajny szpital dla rannych greckich partyzantów-komunistów. O szpitalu tym miał nie wiedzieć przede wszystkim… Stalin. Dlaczego? Odpowiedź znaleźć można w powieści.

„Katharsis” to opowieść o jednym z takich właśnie partyzantów i jego rodzinie. Obejmuje ona okres ponad sześćdziesięciu lat. Zaczyna się jeszcze w Grecji, kiedy na oczach własnej żony i dzieci zastrzelony został ksiądz. Jego syn, Kostas Tosidos, późniejszy Konstanty Tosidowski, był jednym z leczonych na wyspie Wolin partyzantów. Wydawało się, że w Polsce znalazł drugą ojczyznę, ale sytuacja się pokomplikowała i wylądował w kopalni uranu, gdzieś w okolicach Lądka Zdroju. Jako specjalista od wysadzania i materiałów wybuchowych był tam bardzo przydatny, ale praca w takim środowisku, bez żadnych zabezpieczeń, oznaczała w sumie szybką śmierć.

Janis, syn Tosidowskiego, marzył (do czasu) o karierze bokserskiej, ale wyszło inaczej. Został za to cenionym milicjantem, z dobrymi układami w UB i całkiem niezłymi, choć raczej wymuszonymi okolicznościami, znajomościami we wrocławskim półświatku.

Trzecim bohaterem powieści jest Sacharyna – przemytnik znany w Gdyni jako król czarnego rynku. Szmuglował nie tylko sacharynę (była w Polsce zakazana ze względu na konieczność chronienia polskiego przemysłu cukrowniczego), ale też opium. Losy Sacharyny po wojnie potoczyły się zaiste cudacznie, ale zdradzać za dużo nie mogę.

Bohaterem czwartym jest Zulus, wychowanek czy podopieczny Sacharyny – jego losy, jak wszystkich u Siembiedy, pokomplikowały się zaskakująco. Pod koniec lektury przypomniało mi się powiedzenie „jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to opowiedz mu o swoich planach” – mogłoby być mottem wszystkich czterech bohaterów.

Tajni agenci, zwyczajni bandyci, przemytnicy, ukrywający się naziści, Grecy, a właściwie Polacy greckiego pochodzenia, komuniści i oportuniści, polityka lokalna i ta wieka, może nawet globalna… Wszystko to, i wiele więcej, u Siembiedy.

Na zakończenie autor wyjaśnia, jakie elementy tej jego powieści oparte zostały na faktach (okazało się ich wyjątkowo dużo; w paru przypadkach byłem naprawdę mocno zaskoczony), a które narodziły się tylko w jego wyobraźni.

Maciej Siembieda królem polskich kryminałów nie zostanie, jego pisarstwo ma jednak pewne mankamenty, ale powieść na tyle ciekawa, że chętnie sięgnę po jego drugą książkę.

wtorek, 18 czerwca 2024

Psychopaci na swoim miejscu

 „Psychopaci” – Stephen B. Seager

Osobowość dyssocjalna = socjopatia, ale jeśli dodać do tego zaburzenia psychotyczne, to mamy do czynienia z psychopatią. Socjopatą był Jack Nicholson w „Locie nad kukułczym gniazdem”. Takich rzeczy dowiedziałem się z książki. I wielu innych ciekawostek.

Bohaterem i narratorem opowiadania jest psychiatra, Stephen Seager, który właśnie rozpoczął pracę w kalifornijskim szpitalu psychiatrycznym Gorman State, nazywanym Gomorą. Seager nie był w tym momencie nowicjuszem bezpośrednio po studiach, bynajmniej, wcześniej pracował w różnych szpitalach psychiatrycznych, także podobnego typu. To ważne.

Początkowo doktor/narrator Seager irytował mnie i to solidnie. Przeszkolono go na temat procedur bezpieczeństwa wymaganych i koniecznych w Gorman State, na przykład absolutnie niezbędne noszenie specjalnego sygnalizatora przy pasku. Gomora jest szpitalem, w szpitalach pracuje personel medyczny, to nie więzienie, nie ma tam strażników, mimo, że na oddziale C, gdzie Seager miał pracować, pacjenci byli skrajnie niebezpieczni. Doktor beztrosko zapomina sygnalizatora w swoim gabinecie, czego wynikiem jest dziesięć szwów na głowie. Następnym razem sygnalizator wprawdzie ma, ale… nie pamięta, na którym biodrze. Taki to z niego specjalista.

W „Psychopatach” jest mniej psychopatów, niż miałem nadzieję. Owszem, obecne, ale bardzo skromne wydają mi się informacje na temat konkretnych czynów popełnionych przez pacjentów szpitala, a dokładnie to oddziału C, ich stanu psychicznego, postępów w leczeniu, rokowań terapii. Głównym bohaterem jest doktor Stephen B. Seager, jego przeżycia, stany psychiczne, przemyślenia, motywy, wnioski, plany, uczucia i odczucia.
Bardzo ciekawa wydała mi się kwestia powodów, dla których ludzie pracują w takim właśnie szpitalu. Seager zapytał o to pielęgniarkę, która wróciła po półrocznej nieobecności (pacjent uszkodził jej bark). Odpowiedziała ona, że z powodów religijnych i… jak się wątek dobrze zaczął, tak szybko się skończył. W każdym razie w Gorman State nie płacą aż tak dobrze, żeby codzienne ryzykowanie zdrowiem i życiem, można było uznać za główny powód. Zresztą… personelu wiecznie brakuje, a pracujący są nieustannie przepracowani.
Inna dziwna sprawa - mordercy, zwyrodnialcy, kanibale, agresywni i bardzo niebezpieczni psychopaci, przebywają razem na wspólnej sali, mają otwarte w ciągu dnia swoje sale, poruszają się swobodnie po oddziale C. Rodzi to pewne wątpliwości, co do realnego zagrożenia z ich strony. Zapewne nieuzasadnione, ale...

Książka nie jest zła, ale mogłaby być znacznie lepsza i znacznie bardziej na temat.

niedziela, 16 czerwca 2024

Nie jesteśmy monogamiczni!

Wyczytałem niedawno w wiarygodnych informacjach, a przynajmniej sprawiających takie wrażenie, że 46% małżeństw w miastach europejskich kończy się rozwodem przed 10, a może przed 15 rocznicą ślubu. Szukałem tego artykułu dla kolegi, ale znalazłem mnóstwo innych, o podobnych treściach, ale tego akurat nie. Właściwie nie był mi on – ten artykuł – specjalnie potrzebny, chciałem tylko pokazać, że tych procentów nie wymyśliłem sobie sam.

Jeżeli prawie połowa małżeństw (sakramentalnych lub formalno-prawnych) kończy się rozwodem, to co to oznacza? Czy może, że reszta tych małżeństw jest dobra i w pełni satysfakcjonujące obie strony? Ależ skądże! To tylko świadczy o tym, że te małżeństwa nie kończą się rozwodem – i nic więcej. Nie kończą się rozwodem z powodów bardzo różnych. Bo to wstyd przed ludźmi, bo to dobre małżeństwo, bo to odpowiedzialność za dzieci, bo to brak pieniędzy na prowadzenie dwóch odrębnych gospodarstw domowych, bo to grzech i co powie ksiądz, bo to przyzwyczajenie, bo to strach przed samotnością… Powodów może być całe mnóstwo. Ponad połowa kontynuowanych związków absolutnie nie dowodzi, że są to związki dobre, pożądane, satysfakcjonujące.

Od bardzo dawna, niestety nie od początku, jestem przekonany, że ludzie nie są monogamiczni, a formalne lub sakramentalne wiązanie ich ze sobą na zawsze, nie jest dobrym pomysłem. Jak prawie każdy przymus, który rodzi frustrację, depresję, opór i wiele innych niepożądanych stanów. A w takim razie, czemu małżeństwa nadal są tak popularne?

Nie aż tak często się zdarza, żeby interesy państwa i kościoła były zbieżne, ale w tym przypadku zdecydowanie tak to właśnie jest. Państwu łatwiej kontrolować obywatela przywiązanego do innego obywatela i innych obywateli, obywatela, który wiadomo, gdzie mieszka, gdzie wróci wieczorem, gdzie jest uwiązany na różne sposoby. Kościół, czyniąc z naturalnego zachowania, coś niewłaściwego i grzesznego, zdobywa władzę nad osobami, które się go dopuściły. Strasząc piekłem, brakiem odpustu, wstydem, wyrzutami sumienia, ostracyzmem, odrzuceniem przez organizację i lokalną społeczność itd., zdobywa realną władzę nad ludźmi. Ludźmi zawstydzonymi, pełnymi wyrzutów sumienia, poczucia winy i strachu, manipulować jest bardzo łatwo.

Był taki czas, kiedy uważałem, że z instytucją małżeństwa wiąże się tylko dobro dzieci. Przypomniałem sobie jednak, że w starożytności, w takim na przykład starożytnym Rzymie, ojciec miał prawo zabić swoje dziecko, bez żadnych konsekwencji czy uszczerbku na honorze. Rzym był wtedy potęgą, rządzącą połową znanego świata. Brak szczególnej formalno-prawnej ochrony dzieci nie spowodował jakoś wyludnienia Imperium Rzymskiego, starożytnej Grecji i wszystkich innych krain kuli ziemskiej.
Komu więc, do czego i po co, potrzebnych jest coraz więcej ludzi? Nawet takich, którzy od początku do końca życia będą cierpieć z powodu chorób, będą obciążeniem dla pozostałych mieszkańców kraju? Większa populacja, to więcej pieniędzy na tacach, więcej opłat za różne działania sług kościoła, to więcej podatków i większa władza, tak w ogóle.

Utrzymuję stosunkowo dużo kontaktów z różnymi ludźmi. Wielu z nich pytałem przez ostatnich dwadzieścia lat, czy uważają swoje małżeństwo za dobre i czy zawarliby je jeszcze raz, gdyby mogli się cofnąć w czasie. W dwóch przypadkach odpowiedź była twierdząca. Tylko dwóch.

Smutno mi, gdy słyszę o ludziach, nieszczęśliwych, czasem nawet zaburzonych lub psychicznie chorych, u których ten stan wynika z instytucji małżeństwa oraz wpojonych im w umysł (bywa, że trwale) przekonań na jego temat. Nawet siebie obwiniają o własne przegrane życie, dowalając w ten sposób sobie jeszcze bardziej, bo przecież małżeństwo nie może być czymś złym, przecież wszyscy się żenią, pobierają! To jest koszmarna pułapka. Coś o tym wiem, bo też w nią wpadłem.

sobota, 1 czerwca 2024

Trudne życie Australijczyka

 „Ścieżki Północy” – Richard Flanagan

Wydawało mi się początkowo, że to będzie coś w rodzaju „Króla szczurów” Jamesa Clavella, ale szybko okazało się, że ta powieść jest zupełnie odmienna. Podobieństwo zaczyna się i kończy na japońskim obozie jenieckim. Australijscy, choć nie tylko, jeńcy wojenni budują w dżungli Birmańską Kolej Śmierci. A było to 428 kilometrów w niedostępnych obszarach obecnej Birmy I Tajlandii. Praca ponad siły, głód, choroby, okrutni japońscy strażnicy, wysoka śmiertelność; ojciec Richarda Flanagana przetrwał to wszystko i na jego wspomnieniach, częściowo, zbudowana jest powieść. Jednak, co może wydać się zaskakujące, obóz i budowa linii kolejowej w koszmarnych warunkach, to jest tylko jeden z wielu wątków tej historii, może i najważniejszy, ale... – „Ścieżki Północy” to powieść głęboko psychologiczna, a nie tylko wojenno-obozowa.

Głównym bohaterem, często też i narratorem, jest Dorrigo Evans. Pochodzi z biednej rodziny, ale mimo to studiuje medycynę i zostaje lekarzem. Jednak bardziej niż wykształcenie nobilituje go ślub z dziewczyną z wyższych sfer. Związek ten trwa, ale nie dałoby się go nazwać udanym; nieszczęśliwi są w nim oboje. Evans często zdradza żonę, ale to go też nie uszczęśliwia.
Po wybuchu drugiej wojny światowej Dorrigo zostaje powołany do jednostki, jako wojskowy chirurg, osiąga stopień pułkownika. Oddział dostaje się do japońskiej niewoli, a jeńcy skierowani zostają do budowy linii kolejowej w Birmie.
Książka zawiera także rozdziały w narracji trzecioosobowej – są to relacje, rozważania, przeżycia, więźniów oraz japońskich strażników, zwłaszcza ich dowódcy.

Dorrigo Evans nie cierpiał cnoty, nie cierpiał, kiedy cnotę podziwiano, nie cierpiał ludzi, którzy udawali, że uważają, że on jest cnotliwy lub którzy sami zgłaszali pretensje do cnoty. A im częściej oskarżano go o bycie cnotliwym, tym bardziej tego nienawidził. Nie wierzył w cnotę. Była przebraną próżnością, czekającą na poklask. Szlachetności i godności miał powyżej dziurek w nosie… [1].

Powieść zaczyna się opowieścią starego człowieka, Dorrigo Evansa, piszącego wstęp do tej książki. W związku ze swoimi przeżyciami w czasie wojny, w Australii jest uznanym bohaterem – jego wizerunek widnieje na monetach i znaczkach. Jednak Evans nie czuje się bohaterem i uważa relacje z tamtych czasów za niezupełnie zgodne z rzeczywistością.
Znaczącym elementem powieści jest krótki romans Dorriga z Amy, żoną jego wuja.

Czytał książki. Żadna mu się nie podobała. Szukał w nich Amy. Nie było jej tam. Chodził na przyjęcia. Nudziły go. Spacerował po ulicach, wpatrując się w obce twarze. Nie było wśród nich twarzy Amy. Świat w całej swojej nieskończonej cudowności też go nudził. W poszukiwaniu Amy przepatrywał wszystkie pokoje swojego życia, lecz nigdzie nie mógł jej znaleźć. I zdawał sobie sprawę, że Amy jest żoną jego wuja, że jego namiętność to obłęd, nie mają razem żadnej przyszłości, że cokolwiek to jest, musi się skończyć, i to on musi do tego doprowadzić [2].

Ostatnia część książki to historia życia ocalałych więźniów już po wojnie, ale nie tylko ich, bo także japońskich i koreańskich strażników-oprawców. Ich trudności adaptacyjne, niezrozumienie otaczającego świata, wybiórczej sprawiedliwości.

Richard Flanagan, pisarz, który jest potomkiem irlandzkich skazańców przewiezionych na Ziemię Van Diemena podczas Wielkiego Głodu w Irlandii, mieszka obecnie w Hobart na Tasmanii ze swoją urodzoną w Słowenii żoną Majdą Smolej. Za powieść „Ścieżki Północy” otrzymał w 2014 roku prestiżową Nagrodę Bookera.




---
[1] Richard Flanagan, „Ścieżki Północy”, przekład Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Literackie, s. 64.
[2] Richard Flanagan, „Ścieżki Północy”, przekład Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Literackie, s. 122.