piątek, 28 marca 2025

Niemcy - egzotyczni aż strach

 „Zimna kalkulacja” – Michael Tsokos

Michael Tsokos kieruje Krajowym Instytutem Medycyny Sądowej i Społecznej w Berlinie. Uważany jest (nie tylko w Niemczech) za wybitnego eksperta medycyny sądowej, specjalizującego się w badaniu ekstremalnych przypadków kryminalnych. Można więc bezpiecznie założyć, że zdecydowanie wie, co pisze. Natomiast jakość tego pisarstwa, ale może tylko polskiego przekładu/redakcji, pozostawia wiele do życzenia.
„Zimna kalkulacja” jest drugim tomem cyklu o doktor Sabine Yao. Tom pierwszy nosi tytuł „Z zimną precyzją”. Akcja „Zimnej kalkulacji” rozgrywa się osiem miesięcy po wydarzeniach opisanych w „Z zimną precyzją”. Powieści można czytać osobno.

Główną bohaterką powieści jest doktor Sabine Yao, zastępczyni kierownika specjalnej jednostki medycyny sądowej BKA, to jest Federalnego Urzędu Kryminalnego (w Niemczech działa też LKA – Krajowy Urząd Kryminalny, działający na poziomie landów), zajmującej się przypadkami ekstremalnymi, co w praktyce oznacza wyjątkowo obrzydliwe obrzydlistwa oraz potworne okrucieństwo.

Kilkuletni Yasser wybrał się sam do opuszczonej fabryki podglądać koty. Uprowadził go stamtąd człowiek, którego początkowo chłopiec uważał za policjanta. Matka dziecka, Ayasha Khatib, nie zawiadomiła policji – cała rodzina przebywała w Berlinie nielegalnie. Pomocy mógł udzielić inny bohater powieści, Hassan Khalaf z Jordanii, dawny regulator przestępczego klanu Saad, a jeszcze wcześniej zabójca na usługach króla Jordanii, człowiek bardzo niebezpieczny, bezwzględny i skuteczny.

Na dany przez Scherza sygnał, asystent sekcyjny wykonał cięcie bladej skóry od ucha doucha po kości czaszki, nieco powyżej guza ciemieniowego i kości potylicznej martwego mężczyzny, gdzie skóra pokryta była jedynie bardzo cienkimi białymi włosami. Następnie odłożył nóż obok głowy denata, chwycił palcami w jasnożółtych lateksowych rękawiczkach za naciętą z tyłu głowy zmarłego skórę, ściągając ją z czaszki w dół wraz z milimetrowej grubości podskórną tkanką łączną zbitą, pod którą znajdowała się kość sklepienia czaszki i osłaniający ją niczym hełm czepiec ścięgnisty. Czynności tej towarzyszył odgłos mlaśnięcia. Yao zauważyła, jak praktykantka obok niej wzdrygnęła się i to wyraźnie*.

Nawet potrafię sobie wyobrazić to smakowite mlaśnięcie. W powieści jest sporo drastycznych opisów, w końcu bohaterką jest lekarka medycyny sądowej, więc było to do przewidzenia.

W kilku pierwszych rozdziałach autor prezentuje różne osoby i zdarzenia. Początkowo zupełnie nie wiadomo, czy w ogóle istnieje jakiś związek między nimi, bo może to tylko nawiązania do poprzedniej sprawy doktor Yao. Ostatecznie główne wątki krystalizują się dwa: Sabine Yao dokonuje sekcji i oględzin zwłok różnych osób, (zastrzelony były komendant policji, powieszeni na specjalnej konstrukcji staruszkowie, młody człowiek, który po śmierci zzieleniał tylko z jednej strony, zwłoki w otoczeniu dziecięcych zabawek itd.), a Hassan Khalaf szuka uprowadzonego ośmiolatka. W połowie powieści wątki te zaczynają się powoli zbiegać, pojawiają się punkty wspólne. Problemy osobiste siostry Sabine i jej dzieci uważam za wątek poboczny.

O ile fabuła wydaje się ciekawa, a nawet intrygująca oraz bardzo na czasie, to powieść napisana jest lub przełożona, irytująco miernie.

Hassan Khalaf pali papierosy. Kilkanaście razy, może więcej, autor informuje czytelnika, że są to papierosy bez filtra.

Rażący nadmiar zaimków osobowych i dzierżawczych. Czy koleżanka powiedziałaby do koleżanki – a teraz ubierz swoje żółte rękawiczki ochronne oraz swój biały ochronny skafander, a ja ci w tym czasie opowiem…? Kolory tych rękawiczek bywają różne i za każdym razem czytelnik jest o tym dokładnie informowany, ale dla fabuły nie wynika z tego kompletnie nic. A czyje niby rękawiczki miała ubrać lekarka, jak nie swoje?

Monica Monti, policjantka (oficer śledcza), powiedziała do zespołu, którym dowodziła:

Potem… jak tylko uprzątną już ten cały bałagan, a wszystkie rzeczy leżące na podłodze, znajdą się w schludnie oznakowanych workach na materiał dowodowy, przyjrzymy się jeszcze raz tej przyczepie w poszukiwaniu możliwych narzędzi zbrodni. Rozbierzemy na części pierwsze ten przybytek i wczołgamy się w najmniejszą szczelinę, jeśli będzie potrzeba**.

Naprawdę? Jest gdzieś w Europie kraj, w którym ludzie porozumiewają się i/lub wydają polecenia swoim podwładnym w tak cudaczny sposób?

Wiele dialogów w powieści jest mocno nienaturalnych i przypomina mini wykłady, które czytelnikowi mają wyjaśnić coś tam, na przykład jakieś kwestie techniczne.

Kiedy ostatnio pomyślałeś/pomyślałaś – teraz udam się do łazienki? Prawdopodobnie nigdy.

W powieści pojawiają się bohaterowie o nazwiskach greckich, arabskich, włoskich, polskich, chińskich i innych, a wcale nie mam pewności, czy wszystkie rozpoznałem. Po lekturze nie potrafię stwierdzić, czy obecnie prawie połowa Niemców jest pochodzenia innego niż niemieckie, czy może autor wysilił się na przesadną „poprawność polityczną”.

Ostatecznie… jeśli kogoś interesuje tylko fabuła (kto zabił?) i potrafi kompletnie nie zwracać uwagi na kulejący warsztat pisarski (w jaki sposób to opisano) i rażące błędy stylistyczne, to polecam. Ja autorowi już podziękuję.





---
* Michael Tsokos, „Zimna kalkulacja”, przekład Mariola Sternahl, Skarpa Warszawska, 2025, s. 87.
** Tamże, s. 234-235.





Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

poniedziałek, 24 marca 2025

Wspomnienia o Skotarczaku

 „Spowiedź Nikosia zza grobu” – Tadeusz Batyr/Karol Nawrocki

Interesują mnie takie tematy. Takie, to jest przestępczość zorganizowana w Polsce. Od gangu Taty Tasiemki do dzisiaj. W związku z tym czytałem „Skarżyłem się grobowi...” Andrzeja Zielińskiego (pseud. Słowik) i kilka innych publikacji. Próbowałem poznać nawet Sumlińskiego, ale tego się czytać nie dało  ("Sumliński plagiator"). Natomiast Masa (Jarosław Sokołowski) i jego coraz większe fantazje dość szybko mi się przejadły.

„Spowiedź Nikosia zza grobu” nie jest spowiedzią Nikosia (Nikodema Skotarczaka) zza grobu. I nie chodzi o to, że zza grobu nikt się nie spowiada – to mogłaby być przenośnia, mogło chodzić o jakieś dokumenty ujawnione dopiero po jego śmierci (zginął w agencji towarzyskiej w Gdyni, zastrzelony w 1998 roku; sprawców nie odnaleziono), jednak i to nie miało miejsca. Oczywiście Nikoś nie jest też narratorem tej swojej rzekomej spowiedzi, a więc tytuł jest tylko nieeleganckim chwytem marketingowym autora. Cytatów wypowiedzi Nikosia jest w publikacji tyle, co kot napłakał.

Publikacja zbudowana jest na opowieściach dziesiątków ludzi, którzy zetknęli się ze Skotarczakiem w różnych okolicznościach i w różnym czasie. W sumie więcej jest w książce o innych ludziach (żonach, milicjantach, gangsterach, sportowcach, działaczach) niż o Nikosiu. Relacje rozmówców o Skotarczaku są bardzo różne, często całkowicie sprzeczne. A to był groźnym szefem mafii, a to był nikim, popychadłem, i na dzielnicy mnóstwo razy chłopcy w miasta obijali mu mordę, miał dwa razy drutowaną szczękę. Pracował w modnych knajpach jako ochroniarz, ale… miał 177 cm wzrostu i nie był zbyt atletyczny, więc nikt by go na ochroniarza nie wziął. Miał być geniuszem, ale… skończył dwie (z trzech) klas szkoły zawodowej, a wnioski o wydanie dokumentów pisały mu żony albo inni ludzie, bo Nikoś z pisaniem radził sobie kiepsko. Ostatecznie po lekturze nie wiem, jaki był Nikoś, a jedynie, jak go zapamiętali i opisują inni ludzie, o intencjach bardzo, bardzo różnych.

Nie uważam, żeby było coś niewłaściwego w używaniu przez autorów pseudonimów. Na potrzeby publikacji Karol Nawrocki postanowił być Tadeuszem Batyrem – OK, nie moja sprawa, wolno mu. Bo nie w używaniu pseudonimu jest problem. Publiczne chwalenie Batyra przez Nawrockiego, komplementowanie za tę książkę (zanim się wydało, że to ta sama osoba) uważam za żałosne. To tak jakby Aleksander Głowacki przeprowadził wywiad z Bolesławem Prusem i chwalił go za „Lalkę”. Żenujące, ale z drugiej strony, czemu się dziwię – wiadomo przecież, jaką partię reprezentuje Karol Nawrocki.

Pod koniec lektury wpadła mi w oczy informacja, że żona Nikodema Skotarczaka zarzuca Nawrockiemu/Batyrowi nierzetelność i zwyczajne kłamstwa. Burza wokół Karola Nawrockiego. Żona „Nikosia” nie przebierała w słowach. Jakoś ostatecznie dobrnąłem do końca, choć nie wiem w sumie po co, może dla zasady, i mogę powiedzieć, że za wartościowe uważam w tej publikacji reprodukcje zdjęć.


https://demotywatory.pl/5291500/Ale-to-jest-hit-Karol-Nawrocki-vel-Tadeusz-Batyr-chwali-na 



czwartek, 20 marca 2025

Niepowtarzalny Kapuściński

 „O książkach, ludziach i sztuce” – Ryszard Kapuściński

Zbiór esejów, reportaży, recenzji, artykułów i innych typów tekstów, które powstały dawno i bardzo dawno temu, przy różnych okazjach, w różnych okolicznościach, w tym teksty odnalezione po 2007 r. w jego archiwum. Tytuł okazał się wyjątkowo dosłowny, bo „O książkach, ludziach i sztuce” zawiera działy: „O książkach. Przedmowy”, „O książkach. Recenzje i opinie”, „O ludziach”, „O fotografii”, „O filmie”, „O malarstwie i rysunku”. Na początku „Wstęp” Alicji Kapuścińskiej, w którym pisała o Ryszardzie jak o Bogu (On, Jego, Mu), co uważam za wysoce irytujące, ale na szczęście krótkie, a na końcu wykaz książek, posłowie, nota edytorska.

Mimowolnie autor daje lekcje młodym kolegom – trzeba czytać, czytać i jeszcze raz czytać. Jedna z tajemnic dobrego, wybitnego dziennikarstwa kryje się w wielkim oczytaniu. W czytaniu nieustającym, systematycznym, niestrudzonym, rozległym. W lekturach nieznających przerwy ani końca. Bo zasób wiedzy o świecie stale się zwiększa, dziś zresztą bardziej niż kiedykolwiek, a nam nie wolno odstawać, opóźniać się, zostawać w tyle
*. [Wprowadzenie Kapuścińskiego do książki Krzysztofa Mroziewicza, „Dziennikarz w globalnej wiosce”]

W „O książkach, ludziach i sztuce”, wśród mnóstwa innych, zawarte są teksty o książce Agaty Tuszyńskiej, „Kilka portretów z Polską w tle”, o książce Pawła Smoleńskiego, „Salon patriotów”, o książce Riccarda Orizia, „Zaginione białe plemiona: podróż w poszukiwaniu zapomnianych mniejszości”, o książce Janusza Rolickiego, „Kochana mamo, wyrób mi alibi”, teksty o Marianie Brandysie, Agnieszce Osieckiej, Jerzym Giedroyciu, Hannie Krall, o fotografie, Krzysztofie Gierałtowskim, jest recenzja z wystawy zdjęć World Press Photo ’96, jest o Chrisie Niedenthalu i jego albumie „Polska Rzeczpospolita Ludowa. Rekwizyty”, także o Andrzeju Dudzińskim i jego rysunkach…

Nie wszystkie opisane osoby mnie interesowały, nie wszystkie zdarzenia potrzebowałem poznać i zrozumieć, nie wszystkie tematy zgłębić (niektóre źle się zestarzały), ale – i tu kwestia zapewne najważniejsza – umiarkowane znaczenie ma to, o kim/o czym pisał Ryszard Kapuściński, bo cały czas chodzi o to, jak pisał. Jest to pisarstwo, będące znaczącą wartością samo w sobie, warsztat pisarski twórcy genialnego. Niektóre książki Janusza Głowackiego, zwłaszcza „Z głowy”, plasują się na tym samym poziomie; w nich też ważniejsza od fabuły jest sztuka pisania. To jednak oznacza, że „O książkach, ludziach i sztuce” nie każdemu czytelnikowi będzie się podobać.


---
* Ryszard Kapuściński, „O książkach, ludziach i sztuce”, wyd. Czytelnik, 2024, eBook.


sobota, 15 marca 2025

O żonie premiera, ale nie tylko

Nina i Józef” – Liliana Śnieg-Czaplewska

Podobno najpierw miała to być tylko biografia aktorki, Niny Andrycz, ale Józef Cyrankiewicz, jej mąż, najmłodszy i najdłużej urzędujący premier z czasów PRL, był tak ważny w jej życiu i tak długo obecny, że biografia wyszła do pewnego stopnia podwójna. W głównej mierze dlatego sięgnąłem po tę pozycję. Nina Andrycz nie interesowała mnie i nie interesuje właściwie w ogóle. Nigdy nie widziałem jej w teatrze; może jakiś film w Starym Kinie, ale nie kojarzę – to nie moje pokolenie. Ciekawsza wydaje mi się postać Józefa Cyrankiewicza, ale głównie i przede wszystkim – historia, lata 1945-70. Można spytać, dlaczego dopiero teraz szukam publikacji na te tematy? Wyjaśniam: dopiero w ostatnich latach zaczęły pojawiać się opracowania historyczne prezentujące wydarzenia i fakty, a nie taką lub inną propagandę.

Liliana Śnieg-Czaplewska pisze między innymi o tym, jak po lekturze tysięcy stron dokumentów, po rozmowach z byłymi więźniami Oświęcimia, po przeczytaniu kilku książek, w tym „Oświęcim walczący” Józefa Garlińskiego (więzień Auschwitz nr 121421)… „Dopiero wtedy, gdy zyskałam pewność, że posądzanie Cyrankiewicza o haniebne czyny, które od pewnego czasu mu się przypisuje, to podłość i oszczerstwo”*.
Od wielu, wielu lat uważam, że partyjna propaganda (nieważne, o jaką partię chodzi), to nie jest rzetelna informacja, to nie jest historia, ale raczej metoda manipulowania nią. I przekonaniami prostego ludu.

Opowieść o Ninie Andrycz, która żoną Cyrankiewicza była zaledwie 21 lat, a zmarła w wieku ok. 102 lat, w roku 2014, jest znacznie dłuższa i sięga czasów jak najbardziej współczesnych.

Nie podoba się jej cyniczny uśmieszek nieschodzący z twarzy innego Ważnego Szefa. Zdradza brak profesjonalnego opanowania mimiki twarzy. „Niby poważnie, a niepoważnie…” Zawód wyczulił ją na mowę ciała, na miny w szczególności.
Prezesa Wszystkich Prezesów nie lubi, jako kogoś takiego z czasów, gdy była młodą dziewczyną. „Uskrzydla go, jak Polacy nienawidzą się nawzajem, skaczą sobie do oczu. I tak dobiera ludzi w otoczeniu, żeby lud nienawidził ich bardziej niż jego”*.

Autorka rozwiewa wiele mitów na temat Niny Andrycz. Nie, nie uciekła z przyjęcia u Stalina, żeby grać rolę w teatrze w Warszawie. Nie, nie była kochanką marszałka Rokossowskiego, ambasadora Lebiediewa, panów Wołłejki i Dmochowskiego itd. To jednak nie znaczy, żeby była pruderyjna i monogamiczna – o seksie doodbytniczym i łykaniu spermy też w książce jest.

W biografii Andrycz wyraźnie daje się odczuć sympatia Liliany Śnieg-Czaplewskiej, ale moim zdaniem, była to postać… hm… złożona. Kłamstwa, egotyzm i egoizm, wyuczona bezradność, wykorzystywanie ludzi i stanowiska męża (często w dobrych celach), pozostaną elementem tamtej rzeczywistości, bez względu na to, jak łagodnie się je nazwie, jakich usprawiedliwień i eufemizmów użyje.
Córka prawnika i tłumaczki, to jednak nie była arystokracja, ale takie trochę lepsze mieszczaństwo, jednak po wojnie, w biednym, robotniczo-chłopskim PRLu, Nina Andrycz mogła wydawać się zjawiskowa.

„Nina i Józef” wydaje mi się pozycją ciekawą z różnych względów. Nawet dla tych, których zupełnie nie obchodzi Nina Andrycz – kiedyś podobno bardzo dobra aktorka.





---
* Liliana Śnieg-Czaplewska, „Nina i Józef”, Rebis, 2023, e-book.

środa, 12 marca 2025

Ostatnia pani na Hope's End

 „Tylko ona została” – Riley Sager

Dziecięca rymowanka która powstała w 1929 roku, ale znana i pamiętana do dziś:

Gdy Lenora Hope siedemnastkę skończyła,
na kawałku sznura siostrę powiesiła.
Ojca nożem zadźgała, matce życie odebrała.
To nie ja Ich zabiłam! – Lenora wołała,
Lecz z całej rodziny tylko ona została
.

Lata osiemdziesiąte. Bohaterką powieści jest Kit McDeere – trzydziestoletnia samotna kobieta, od kilkunastu lat pracująca jako opiekunka ludzi starych i chorych; ukończyła różne kursy, ale nie jest pielęgniarką. Zlecenia opiekunki otrzymują za pośrednictwem agencji. W taki też cudaczny sposób agencja zleciła Kit opiekę nad jej własną matką (ostatnie stadium raka). Trochę to mało zrozumiałe, że matka postanowiła płacić agencji za usługi swojej córki, ale to nie jedyny tak rażący dziwoląg w powieści. W każdym razie matka pewnej nocy przedawkowała narkotyczne środki przeciwbólowe i zmarła. Kit McDeere nie udało się niczego formalnie udowodnić, ale wszyscy, łącznie z jej ojcem, są przekonani, że aktywnie przyczyniła się do śmierci matki, po prostu ją zabiła.
Po półrocznym okresie zawieszenia w pracy agencja Guerlaina wysłała ją do miejsca wyjątkowo problematycznego, do owianego złą sławą Hope's End (znacząca nazwa: Koniec Nadziei), ogromnej rezydencji wybudowanej kilkadziesiąt lat wcześniej na klifach.

W 1929 roku w Hope's End doszło do tragedii. W nocy, kiedy cała służba miała wolne, zamordowano tam trzy osoby z rodziny; narzędziami zbrodni był nóż i sznur. Przy życiu pozostała jedynie Lenora Hope, wówczas siedemnastoletnia. Z całej rodziny tylko ona pozostała przy życiu, ale nie udało się jej skutecznie oskarżyć i skazać za zabójstwo rodziców i siostry, choć wydawało się nieprawdopodobne był mógł zrobić to ktokolwiek inny.

Aktualnie Lenora Hope ma ponad siedemdziesiąt lat, nie mówi, jest w znacznej mierze sparaliżowana, porusza jedynie lewą ręką, i to do jej opieki zaangażowano opiekunkę.
Kiedy Kit McDeere przybywa (niechętnie i z wieloma wątpliwościami) do Hope's End, okazuje się, że z legendarnej fortuny rodziny Hope nie zostało właściwie nic. Rezydencja jest zaniedbana, popada w ruinę. Z licznej kiedyś służby w Hope's End pracuje zaledwie kilka osób; poprzednia opiekunka zniknęła nagle, bez słowa, w środku nocy, zostawiając wszystkie swoje rzeczy. Na jej miejsce właśnie w przyśpieszonym tempie sprowadzono Kit McDeere.

Tu mamy kolejny dziwoląg. Rezydencja wali się, i to całkiem dosłownie, bo zbudowana na klifie, przechyla się i coraz bardziej grozi zawaleniem do morza. Podłogi w niektórych korytarzach i pomieszczeniach są już tak nachylone, że utrudnia to poruszanie się. Na ścianach co kilkanaście godzin pojawiają się kolejne pęknięcia. Wreszcie kawał klifu odrywa się i spada do morza wraz z częścią trawnika przed posiadłością, ale… kilka osób nadal tam mieszka, czekając nie wiem, na co, wygląda, że na śmierć.

W tym momencie powieść właściwie dopiero się zaczyna. Kit McDeere nawiązuje pewien kontakt z Lenorą Hope, która powoli, stukając jedną ręką w klawisze maszyny do pisania, zaczyna opowiadać opiekunce historię własną i swojej rodziny, zmierzając do koszmarnych wydarzeń feralnej nocy w 1929 roku. Wyjaśniają się pewne sprawy, ale pojawiają się coraz to nowe tajemnice…

Mimo niewielkich dłużyzn i kilku dziwolągów logicznych, jest to wyjątkowo udany kryminał i dobra rozrywka. Dodatkowy bonus – autor ukrył w powieści sporo nawiązań do klasyki; ich wyszukiwanie i rozpoznawanie może stanowić dodatkową rozrywkę.


piątek, 7 marca 2025

Król HR może być tylko jeden!

 „Łowcy głów” – Jo Nesbø

Bohaterem jest Roger Brown, najlepszy w Norwegii łowca głów (HR – rekrutacja i pozyskiwanie pracowników); zarabia bardzo dobrze, ale jednak wiecznie za mało. Roger Brown o sobie: „…profesjonalny, analityczny i nieangażujący się emocjonalnie. Jestem łowcą głów. To niezbyt trudne. Ale to ja jestem królem" [1]. Od razu też dodaje, że ma wzrost mocno poniżej średniej. Kompleksy na tym punkcie powodują nieustanną obawę o to, że żona w końcu go zostawi. Żonaty z piękną Dianą, w dużej mierze dla niej i z jej powodu, żyje ewidentnie ponad stan. Monstrualnie wielki i bardzo kosztowny dom, pochłaniająca fortunę galeria sztuki Diany, luksusowe samochody. Roger Brown dorabia po godzinach, kradnąc dzieła sztuki – głównie swoim własnym klientom, z którymi przeprowadza wywiady kwalifikacyjne i wypytuje mimochodem o posiadane dzieła.

Pewnego razu w galerii Diany Brown spotyka Holendra, Clasa Greve. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że to bardzo łakomy kąsek – inteligentny, wykształcony, doświadczony menadżer ze znakomitymi kompetencjami. Jednak dla Browna najważniejszą jego zaletą jest to, że posiada obraz Rubensa, odziedziczony po niedawno zmarłej babci, wraz z domem w Oslo, stolicy Norwegii.
Zaślepiony okazją, która rozwiązałaby wszystkie jego problemy finansowe do końca życia, i przekonany o własnej wyższości, Brown nie zauważa, że Clas Greve rozgrywa z nim swoją własną grę. A kiedy zauważa, jest już za późno, bo przestaje chodzić o dobre stanowisko, ale zaczyna się walka o życie.

„Plan. Desperacki i pod każdym względem odrażający. Ale mimo wszystko plan, który miał cechę zdecydowanie za nim przemawiającą: był jedyny. Złapałem tekturową rolkę po papierze toaletowym i wsunąłem ją do ust. Sprawdziłem, jak szczelnie jestem w stanie zacisnąć wokół niej wargi. Potem podniosłem pokrywę kibla. Buchnął smród. Od dna pojemnika z rzadką mieszanką odchodów, moczu, papieru toaletowego i deszczówki spływającej wewnątrz po ściankach dzieliło mnie półtora metra.
/…/
Umieściłem pokrywę na głowie tak, by utrzymywała się w równowadze, wsparłem się na rękach po obu stronach dziury i powoli się opuściłem. To było niewiarygodne uczucie. Zapadałem się w płynne gówno, czułem lekki nacisk ludzkich odchodów” [2].

To mogłaby być bardzo dobra powieść sensacyjna, gdyby nie drobne mankamenty, a konkretnie to przesada i naiwność. Anatomopatolodzy w Norwegii nie potrafią w czasie sekcji zwłok odróżnić śladów zębów człowieka od psich kłów? A co z DNA? Ślina psa i człowieka nie jest taka sama. Poziom pokomplikowania spraw i zdarzeń jest po prostu zupełnie nieprawdopodobny. I inne podobne drobiazgi. Więc nie jest bardzo dobra, ale w sumie całkiem niezła. Czytałem z zainteresowaniem, zależało mi do ostatnich kartek, żeby dowiedzieć się, jak się to skończy.





---
[1] Jo Nesbø, "Łowca głów", przekład. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2008, s. 8.
[2] Tamże, s. 147.

wtorek, 4 marca 2025

Brandenburg, Skorzeny i inni

 „Niemieckie siły specjalne II wojny światowej” – James Lucas

Kiedy już byłem dorosły i nieco poważniej zainteresowałem się historią, okazało się, że moje wyobrażenia na temat komandosów, ukształtowały powieści i filmy amerykańskie „Działa Nawarony”, „Komandosi z Nawarony”, „Tylko dla orłów” i podobne. Niezwykle widowiskowe i wciągające, ale do rzeczywistości nie przystające nijak. Zawsze był to kilku-kilkunastoosobowy oddział, łatwo rozpoznawalnych bohaterów – jeden był specem od łączności, drugi od materiałów wybuchowych, trzeci genialnie rzucał nożem itd. Musieli być łatwo rozpoznawalni przez czytelnika lub widza powieści lub filmu wojenno-przygodowego. I to jest zrozumiałe, bo też trudno się utożsamić z batalionem wojska. Jednak życie i wojna mają głęboko w nosie potrzeby hollywoodzkich produkcji.

Podczas lektury książki Lucasa pierwsze zaskoczenie czekało mnie już w „Przedsłowiu”:
„Konflikt zbrojny między Niemcami a Polską, który wybuchł 1 września 1939 roku, wciągnął w swoją orbitę tyle krajów, że z czasem przeobraził się w wojnę światową” [1].
To Niemcy i Polacy oraz ich konflikt odpowiadają za drugą wojnę światową? No… Kierując się dobrą wolą założyłem, że może tłumaczenie trochę niezgrabnie wyszło. Szybko jednak nadeszło kolejne zaskoczenie:
„… dla osłabionych Niemiec największe zagrożenie to sąsiedztwo na wschodzie. Ambitna, odrodzona Rzeczpospolita Polska już podjęła próby zajęcia części Śląska i Prus Wschodnich, interesowała się też Saksonią. Te zakusy udało się Niemcom pokrzyżować za sprawą paramilitarnych bojówek, znanych jako Freikorpsy, pośpiesznie zorganizowanych ze zdemobilizowanych wojskowych, lecz niebezpieczeństwa na wschodnich granicach w pełni nie zażegnano” [2].
Jest rzeczą znaną, że Polska w porozumieniu z Hitlerem zagrabiła Zaolzie, ale o zakusach na Saksonię czytałem pierwszy raz w życiu. Wiem też, jak pewnie wszyscy, o pakcie lub deklaracji o nieagresji, polsko-niemieckiej podpisanej 26 stycznia 1934 w Berlinie przez Józefa Lipskiego i Konstantina von Neuratha. Mimo niego Niemcy obawiali się Polaków? Czyżby uczono mnie historii jakiegoś innego kraju?

Według Lucasa w okresie międzywojennym dumni, prawi, honorowi Niemcy, zarówno cywile jak i wojskowi, nie chcieli mieć nic wspólnego z jednostkami specjalnymi. Żołnierz powinien być dumny ze swojego munduru i oznak, świadczących o przynależności do konkretnej jednostki. Przebieranie się w ubrania cywilne lub mundury wroga, dla potrzeb jakiegoś zadania, udawanie i oszukiwanie, uznawali za brak honoru i zachowanie wręcz obrzydliwe. Pewnie dlatego pierwsze takie jednostki powstawały na bazie SD (niem. Sicherheitsdienst – organ wywiadu, kontrwywiadu i służby bezpieczeństwa SS w nazistowskich Niemczech), a nie armii. I to dopiero po tym, jak pokaz możliwości radzieckich wojsk powietrzno-desantowych, zrobił kolosalne wrażenie na zaproszonych niemieckich obserwatorach w 1935 roku.

Pojęcie „niemieckie siły specjalne” autor traktuje bardzo szeroko. Do współcześnie rozumianych komandosów zbliżona była przede wszystkim jednostka Brandenburg, której ciekawe i śmiałe operacje autor opisał dość szczegółowo. Może momentami nawet za bardzo szczegółowo, bo bywało to nużące. Żołnierze ci udawali personel holenderskich barek rzecznych, serbskich robotników albo rosyjskich cywili i żołnierzy w przededniu uderzenia na ZSRR. Niemcy z oddziałów specjalnych udawali Polaków podczas prowokacyjnej napaści na radiostację w Gliwicach, z powodzeniem przebierali się za Arabów i inne nacje. We wrześniu 1943 r. oddział składający się z niemieckich spadochroniarzy i komandosów (dowodzonych przez Otto Skorzenego) uwolnił Benito Mussoliniego, internowanego w hotelu Campo Imperatore w Apeninach.

W publikacji zawarto wiele schematów organizacyjnych jednostek niemieckich, a także archiwalne zdjęcia (szkoda, że nie więcej), na przykład przemarsz oddziału polskich folksdojczów pod hitlerowską flagą, którzy zdezerterowali z polskiej armii, by wstąpić w szeregi niemieckich wojsk.

W „Niemieckich siłach specjalnych II wojny światowej” James Lucas zawarł odrębne rozdziały poświęcone jednostkom specjalnym wojsk lądowych, specjalnych jednostek Kriegsmarine (marynarka wojenna), Luftwaffe (lotnictwo) oraz rozdział, który wydał mi się najciekawszy, a opisujący „polityczne” operacje specjalne, to jest wspomniane już Freikorpsy (wolne korpusy – nacjonalistyczne formacje ochotnicze), Werwolf (wilkołak – dywersja na ziemiach utraconych przez III Rzeszę) oraz wykorzystywanie starców i dzieci.

„Ponieważ Fṻhrer nie udzielał niemieckim siłom specjalnym osobistego poparcia i nie pojmował do końca, jak wielkie możliwości mają takie formacje, nie mogły się one rozwinąć ponad to, czym były” [3].
I całe szczęście…

W drugim dodatku, bo pierwszy to Glosariusz, zaprezentowano chronologicznie działania formacji Brandenburg w latach 1939-1945.







---
[1] James Lucas, „Niemieckie siły specjalne II wojny światowej”, przekład Grzegorz Siwek, wyd. RM, wydanie szóste, s. 15.
[2] Tamże, s. 26-27.
[3] Tamże, s. 403.






Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


sobota, 1 marca 2025

Stary, dobry angielski humor

 „Groch z kapustą i inne historie” – Gerald Durrell

Nazwisko „Durrell” było mi znane od dawna. Lawrence Durrell to pisarz, autor „Mountolive” i „Kwartetu aleksandryjskiego”, natomiast Geralda Durrella, zoologa i propagatora wiedzy przyrodniczej, zapamiętałem z powieści „Moja rodzina i inne zwierzęta”, „Moje ptaki, zwierzaki i krewni” czy „Ogród bogów” (zabawne opowieści o dzieciństwie spędzonym na Korfu), którymi zachwycałem się… hm… bardzo, bardzo dawno temu, głównie ze względu na obecność zwierząt. Jednak dopiero ostatnio dowiedziałem się, że to rodzeni bracia. Ot, taka tam ciekawostka.

Na początek dostajemy informację o narodzinach tytułu. Larry i Gerald rozmawiają, jak brat z bratem i jak pisarz z pisarzem, czyli zupełnie nie tak, jak można by sobie wyobrazić. Gerald stwierdza, że ma w szufladzie trochę naprawdę dobrych tekstów, których jakoś nigdzie dotąd nie wykorzystał; planuje zbudować z nich zbiór opowiadań. Brat radzi mu, żeby ten zbiorek zatytułował „Groch z kapustą” (org. „Fillets of Plaice” – filety z gładzicy, to taka ryba flądrowata). Choć rada wydała mi się złośliwa, tak też się stało.

Książka składa się z pięciu opowiadań oraz swego rodzaju apelu Geralda Durrella, założyciela Organizacji na rzecz Zachowania Przyrody. Opowiadania określiłbym jako psychologiczno-społeczno-obyczajowe, w typowo brytyjskim stylu, z nienachalnym, specyficznym angielskim humorem. Lektura natychmiast kojarzy się z „Trzech panów w łódce, nie licząc psa” Jerome’a. W historiach zaprezentowanych w „Grochu z kapustą” nie jest najważniejsze samo wydarzenie, zwykle dość banalne, bo liczy się to, JAK Durrell je opisał. Główną wartością jest warsztat pisarski albo po prostu talent autora; nie „co się wydarzyło?” ale „jak zostało to opisane?”.

W opowiadaniach zdarzają się… jak to nazywam… wartości dodane. Chodzi na przykład o pewne obserwacje i wnioski, które można wyciągnąć teraz, ale najprawdopodobniej nie widziane przez autora wtedy, kiedy tekst pisał. Przykład: pierwsze opowiadanie „Przyjęcie urodzinowe”. Rzecz dzieje się na greckiej wyspie Korfu, gdzie liczna rodzina Durrellów spędziła wiele lat. Pewnego razu dorosłe i dorastające dzieci wymyśliły, że z okazji urodzin mamy, zorganizują wycieczkę łodzią na kontynent. Wyprawa obfitowała w przeróżne zabawne w sumie perypetie, ale przy okazji wyszło na jaw coś jeszcze – w opowiadaniu, którego akcja rozgrywa się przed drugą wojną światową – Brytyjczycy traktowali Greków jak tępych dzikusów. Chcesz domyślić się, jak zachowa się Grek? Wymyśl coś zupełnie nielogicznego i durnego! Nawet słowo „dzikus” pojawia się w treści – ktoś z rodziny Durrellów dogaduje się jakoś z Grekami, bo ma doświadczenie w porozumiewaniu się z dzikimi. Ups! Obecnie taka pogarda cywilizowanego narodu panów wobec obywateli innego państwa europejskiego, raczej by nie przeszła bez specjalnych komentarzy i wyjaśnień.

W kolejnych opowiadaniach… Pod koniec 1939 roku Durrellowie przenieśli się do Anglii i początkowo zamieszkali w Londynie. Szesnastoletni Gerald znalazł sobie zajęcie w sklepie zoologicznym – miłośnikowi wszystkich żywych stworzeń brakowało kontaktu z nimi na ulicach Londynu. Sklep był własnością sympatycznego pana Romilly, który bardzo się starał sprzedawać jak najmniej, a najlepiej wcale. Wkrótce okazało się, że według podobnej zasady funkcjonuje więcej sklepów w okolicy. Jak to możliwe?

Kolejny etap to Kamerun w opowiadaniu „Kwestia awansu” i otoczone lasem deszczowym miasteczko Mamfḗ niedaleko granicy z Nigerią. Na stałe mieszkało tam sześcioro ludzi białych i z dziesięć tysięcy hałaśliwych Afrykanów. Biały jest oczywiście Martin Bugler, Zarządca Okręgu (Z.O.) zatrudniony przez Ministerstwo do Spraw Kolonii; bardzo łaskawy pan, jeszcze żadnego Afrykanina nie powiesił. Bugler zatrudniał Afrykanina, służącego, odzianego zawsze w szorty i marynarkę, który przypominał sympatyczną, ale upośledzoną umysłowo małpę. Bardzo to śmieszne, prawda?
Gerald Durrell przebywał w Mamfḗ pewien czas, łapiąc zwierzęta do swojej kolekcji. Opowiadanie dotyczy specyficznego wydarzenia. Okręg Buglera wizytuje jego przełożony, Komisarz Okręgu (K.O.), dystyngowany pan Featherstonehaugh. Od tego człowieka zależy dalsza kariera Buglera. Zaczyna się od tego, że K.O. o mało nie utopił się w klozecie, a później robiło się już tylko coraz trudniej.

W „Kwestii wykształcenia” autor trafia do domu wariatów, to jest szanowanej kliniki specjalizującej się w zaburzeniach nerwowych, mieszczącej się w Abbotsford. Według lekarza cierpi na przepracowanie i nadmiar trosk, więc potrzebuje odpoczynku, spokoju i ciszy. Powtarzające się krwotoki z nosa i wożenie po okolicznych szpitalach, gdzie – zwykle nieskutecznie – odbywało się tamowanie, plany te zniweczyły.

„Ursula” – mieszanina bardzo różnych uczuć, jakie wywoływały w Durrellu spotkania z Ursulą Pendragon White. Młoda kobieta posługuje się dziwaczną angielszczyzną (na przykład niespójny to ktoś, kto notorycznie nadużywa alkoholu), w towarzystwie popełnia gafę za gafą, ale… ma fascynujący nos.

Reasumując: „Groch z kapustą” Geralda Durrella, to kompilacyjny zbiorek opowiadań, których najważniejszą zaletą jest klimat, nastrój i specyficzne poczucie humoru autora.


wtorek, 25 lutego 2025

Ostatnia sprawa pana majora

 „Ostatnia sprawa” – Lee Child


Jest to tom szesnasty cyklu o Jacku Reacherze. Zwykle jest on w powieściach Lee Childa przedstawiany jako były żandarm – taki wojskowy policjant śledczy – wędrujący właściwie bez określonego celu po Ameryce i pakujący się co chwila w różne tarapaty; niektóre bardzo poważne. „Ostatnia sprawa” jest czymś w rodzaju prequela (neologizm złożony z przedrostka „pre-” łac. „przed” i „sequel” – "kontynuacja", oznaczający utwór, w tym przypadku literacki, opowiadający wydarzenia wcześniejsze niż opisane we wcześniejszych tomach). Przeczytałem większość, jeśli nie wszystkie, tomy z tego cyklu i wydaje mi się, że to jedyny, w którym autor wyjaśnia, co, jak i dlaczego się stało, podczas ostatniej sprawy majora Reachera, po której, i w związku z którą, opuścił wojsko.

Miałem trzydzieści sześć lat i byłem obywatelem kraju, którego niemal nie znałem. Było w nim mnóstwo miejsc do odwiedzenia i rzeczy do zobaczenia. Czekały na mnie wielkie miasta i wiejskie krajobrazy. Czekały góry i doliny. Czekały rzeki. Czekały muzea, muzyka, motele, kluby, knajpy, bary i autobusy. Pola bitew i miejsca urodzenia słynnych ludzi, legendy oraz drogi. Czekało towarzystwo innych, jeśli sobie tego zażyczę, lub samotność. Wyszedłem na pierwszą z brzegu drogę, postawiłem jedną stopę na poboczu, drugą wysunąłem na jezdnię i uniosłem rękę z wystawionym kciukiem.

Fabuła „Ostatniej sprawy” zaczyna się trochę tak jakby od środka. Major Jack Reacher wybiera się do Pentagonu (siedziba Departamentu Obrony Stanów Zjednoczonych w Arlington w stanie Wirginia, zbudowana na planie pięciokąta – stąd popularna nazwa), gdzie spodziewa się, choć nie wiadomo jeszcze dlaczego, jakiejś konfrontacji, może próby siłowego zatrzymania go. W jednym ze stanowisk kontrolnych ochrona uważnie przygląda się jego twarzy i zdjęciu z jego legitymacji, przenosząc kilka razy wzrok z jednego na drugie i ostatecznie go przepuszcza. Ale… zaraz, zaraz… Na początku powieści napisano, że Reacher nie posiada żadnego dokumentu ze zdjęciem, wiec jak to? Na szczęście, a może na nieszczęście, nie jest to żaden tajemniczy element fabuły, ale zwykłe niechlujstwo redaktora lub wydawcy, aroganckie lekceważenie czytelników, którzy pewnie są tak durni, że nie zauważą, nie zapamiętają, nie rozumieją, co czytają.

Tu następuje cofnięcie się w czasie; jest rok 1997. Dowódca, może nawet przyjaciel Reachera, wysłał go do Carter Crossing, niewielkiego miasteczka w Missisipi, funkcjonującego tylko dzięki bazie wojskowej komandosów, znanej jako Fort Kelham. Problem dotyczy dwudziestosiedmioletniej kobiety, Janice May Chapman, która zginęła gwałtowną śmiercią (poderżnięto jej gardło) w zaułku na tyłach głównej ulicy Carter Crossing. Kolejnym problemem jest to, że kompanią Bravo dowodzi niejaki Reed Riley, syn senatora Rileya.

Na miejscu Reacher dowiaduje się, że Janice May Chapman, biała, atrakcyjna, nie jest pierwszą ofiarą; kilka miesięcy wcześniej zginęły tam dwie inne, młode, ładne kobiety. Jednak tamte nikogo specjalnie nie zainteresowały – były czarne.
Narasta napięcie – mieszkańcy miasteczka obwiniają żołnierzy, a żołnierze cywili. Giną kolejne osoby.

Bardzo dobra powieść sensacyjna. Choć zakończenie odrobinę naciągane, to jednak uważam, że jedna z lepszych z cyklu o Jacku Reacherze.