czwartek, 26 czerwca 2025

Pozorny raj egzotycznej wyspy

 „Pajęczyna” – Jonathan  Kellerman

Maleńka wyspa Aruk w Mikronezji. Z jednej strony wyspy w kształcie noża szczątkowa baza wojskowa, z drugiej wioska i wielka posiadłość fantastycznie bogatego doktora Morelanda, którego pracowitością i zaangażowaniem zachwycają się prawie wszyscy. Może poza szemranym dziennikarzem, wyproszonym z domu Morelanda, gdy został przyłapany na szperaniu w prywatnych rzeczach doktora.
Tubylcy z wyspy Aruk, należącej, a przynajmniej zarządzanej przez USA, żyją głównie z zasiłków; niczego nie uprawiają. Kiedyś sprzedawali pamiątki żołnierzom bazy, ale żołnierzom zakazano wypraw do wioski, a tubylcom odwiedzania bazy. Restrykcje wprowadzono pół roku wcześniej po brutalnym zabójstwie młodej kobiety, o które tubylcy posądzają jakiegoś marynarza. Stan zwłok rodził podejrzenie o kanibalizm.

Psycholog, Alex Delaware i jego aktualna partnerka, Robin Castagna, lutniczka, zostali zaproszeni na Aruk. Delaware miał pomóc Morelandowi uporządkować dokumentację dotyczącą jego praktyki lekarskiej i co ciekawszych przypadków, może przygotować te materiały do jakiejś publikacji. Robin miała odpoczywać na rajskiej wyspie i leczyć nadwyrężony nadgarstek.

Wkrótce po przybyciu pary zaczęło okazywać się, że Aruk może nie być takim rajem, jak miało to wyglądać w opisach Morelanda. Zamordowano kolejną młodą kobietę, która była w trzecim miesiącu ciąży. Rozpoczyna się żmudne odkrywanie tajemnic wyspy, doktora Morelanda i nie tylko jego.

Na okładce książki znalazłem ciekawy opis:
„Trzy miesiące w raju. Któż by się oparł takiej pokusie! Alex Delaware wraz z przyjaciółką przyjeżdżają na bajeczną tropikalna wyspę zaproszeni przez znanego lekarza. Nie wiedzą jednak, że ich gospodarz realizuje przerażający plan. A piękny atol stanie się ich więzieniem...”*.
Po pierwsze jest to solidny spojler, to jest niepożądana informacja na temat zakończenia bądź zwrotu akcji utworu literackiego, a po drugie... mam poważne wątpliwości, czy autor tego tekstu w ogóle przeczytał książkę, bo informacja o niej wydaje się mocno przesadzona.

Powieść, jak na Kellermana, raczej przeciętna, akcja za długo się rozkręca, ale zakończenie wciągające.


---
* Jonathan Kellerman, „Pajęczyna”, przekład Ewa Westwalewicz–Mogilska, tom dziesiąty cyklu „Alex Delaware” ze Srebrnej Serii wydawnictwa Amber, rok 1997, blurb.

czwartek, 19 czerwca 2025

Życie codzienne w Jerozolimie

 „Teatr Rzeźnika” – Jonathan Kellerman

Teatrem rzeźnika nazywane są wzgórza w Jerozolimie, być może ze względu na ich wielowiekową, krwawą historię, ale jest to raczej wymysł autora. Patrolujący ten obszar strażnik znajduje na zboczu góry Scopus zwłoki kilkunastoletniej dziewczyny. Brak śladów krwi, ofiara została zamordowana w innym miejscu, a po śmierci dokładnie umyta i uczesana, a ciało owinięto w białą tkaninę. Sprawę prowadzi detektyw Daniel Sharavi z pomocą ekipy, którą starannie sobie dobrał.

Powieść, w której nie pojawiają się sztandarowi bohaterowie Kellermana, to jest psycholog Alex Delaware i policjant Milo Sturgis. Jej akcja nie dzieje się w Ameryce, w okolicach Los Angeles, ale w Izraelu, głównie w Jerozolimie i Tel Awiwie. Możliwe, że to najdłuższa książka tego autora – około 750 stron. Jak na powieść sensacyjną, to bardzo dużo, może nawet zbyt dużo, ale to zależy od podejścia. Kiedy poszukiwania tożsamości ofiary zdawały wlec się w nieskończoność, zorientowałem się, że muszę natychmiast zmienić podejście, zweryfikować przekonania na temat tej książki.

„Teatr Rzeźnika” to powieść socjologiczna, psychologiczna i antropologiczna z wątkiem kryminalnym, który staje się ciekawszy, kiedy pojawiają się w niej rozdziały opisywane z punktu widzenia mordercy.
Policjanci zidentyfikowali dziewczynę, na imię miała Fatma, i złapali sprawcę, który się przyznał. Szef Daniela Sharavi odtrąbił zwycięstwo policji, ale wtedy pojawiła się druga ofiara. Znowu młoda dziewczyna zabita nożem, znowu owinięta w białe prześcieradło. Jej ciało porzucono w innej części miasta, w sosnowym lasku niedaleko Ein Qerem – bardzo daleko od góry Scopus.

Sefardyjczycy, Marokańczycy, Jemeńczycy, Aszkenazyjczycy, różnej maści Arabowie i mnóstwo innych nacji. Skomplikowane, często wrogie relacje między nimi. Odmienne wierzenia, zwyczaje, religie, wyznania i praktyki. Inna kultura. Różne języki i gwary, bo nie tylko arabski i hebrajski. Ogromne różnice kulturowe i to w obrębie jednego miasta.
Z „Teatru Rzeźnika” dowiedziałem się podczas kilku godzin czytania więcej, niż przez lata z mediów i popularnych publikacji. A wątek sensacyjny – cóż, całkiem niezły, pod koniec powieści naprawdę ciekawy i wciągający.

środa, 11 czerwca 2025

Kraj przesunięty na mapach

 „Odrzania” – Zbigniew Rokita

„Ludzie są bardzo przywiązani do swoich przekonań. Nie dążą do poznania prawdy, chcą tylko pewnej formy równowagi i potrafią zbudować sobie w miarę spójny świat na swoich przekonaniach. To daje im poczucie bezpieczeństwa, więc podświadomie trzymają się tego, w co uwierzyli” [1].

Każda władza świetnie zdaje sobie sprawę, że większość ludu pracującego miast i wsi, czyli inaczej mówiąc przeciętnych obywateli, nie jest zainteresowana prawdą, ale ponad wszystko pragnie dobrze się czuć, łaknie, jak kania dżdżu, dobrego mniemania o sobie. Dlatego władza, przy pełnej aprobacie większości narodu, okłamuje go, co do niego samego, wmawiając, że są dobrymi, przyzwoitymi ludźmi. Taka właśnie władza jest przez lud kochana. A jeśli wydarzyło się coś złego, to my byliśmy ofiarami, nigdy nie sprawcami.
To nas brutalnie wypędzono z Kresów (Niemcy z ziem zachodnich zniknęli jakoś tak... sami...), to polskie kobiety gwałcili Rosjanie i Niemcy (żaden Polak nigdy nie zgwałcił żadnej Niemki czy Żydówki), Polacy z narażeniem życia ratowali Żydów podczas okupacji (żaden Polak nie brał haraczu od ukrywanych, nie był szmalcownikiem, nie wymuszał seksu w zamian za schronienie) itd. itp.

O tym, że nie było i nie ma żadnych Ziem Odzyskanych, a są ewentualnie Uzyskane, zdaję sobie sprawę już od dawna, choć nie od zawsze – podstawówka w PRL, więc... W każdym razie Ziemie Uzyskane (w zamian za stracone na wschodzie oraz za dostęp do pokładów niklu i uranu w okolicach Kowar, których ZSRR potrzebował do budowy własnej bomby) Rokita nazywa właśnie Odrzanią. Może żeby nie drażnić tych, którzy nadal chcą wierzyć w to... odzyskanie. Polska centralna to Wiślania.

Trochę na ten temat wiem, bo tu mieszkam, bo czytam. Na przykład, że Watykan przyjął do wiadomości, że ziemie zachodnie są jednak częścią Polski, dopiero w latach siedemdziesiątych. Że rząd polski na uchodźctwie wcale nie chciał przyjąć tych obszarów i włączać ich do Polski, i to bardzo długo. Tym niemniej o wielu wydarzeniach, okolicznościach, sprawach, pojęcia nie mam, a że zdaję sobie z tego sprawę, to po książkę Rokity sięgnąłem. Bo o tym ona jest – o skomplikowanej i fałszowanej historii Ziem Zachodnich.

Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli – czytamy u Jana (8.32), ale wyzwoli nie znaczy, że uszczęśliwi. Natomiast Zygmunt Freud zauważył, że gdy postrzeganie rzeczywistości wywołuje przykrość, wtedy poświęca się prawdę.

„To tu miało miejsce jedno z najbardziej spektakularnych wydarzeń w XX-wiecznej historii Europy – zajęcie Ziem Odzyskanych i przemienienie Niemiec w Polskę. To tu – między Świnoujściem a Ełkiem, Szczecinem a Jelenią Górą – Polska stanęła przed jednym z największych wyzwań cywilizacyjnych w swojej najnowszej historii. To tu doszło też do jednego z największych eksperymentów demograficznych w dziejach ludzkości. I dlatego dziwię się, że nagłe zniknięcie stąd milionów Niemców i pojawienie się milionów Polaków uznaliśmy za najzwyklejszą rzecz pod słońcem, dziwię się, że zajęcie Odrzanii zajmuje w polskiej pamięci tak niewiele miejsca, że całych Ziem Odzyskanych nie ogłoszono ósmym cudem świata” [2].

Wyjątkowo ciekawa wydała mi się rozmowa autora ze Zbigniewem Czarnuchem w Witnicy. Najpierw komunistą, później antykomunistą. Gdy Rokita wspomniał o braku konsekwencji, usłyszał:

„– I teraz ludzie mówią, że jest pan niekonsekwentny, bo najpierw robił jedno, a potem drugie.
– Nie, proszę pana, ja miałem rację dwa razy: i wtedy, i teraz.
– Da się tak?
– Istnieje, proszę pana, racja czasu. Proszę mi wierzyć, nie ma jednej prawdy. Trzeba jej szukać nieustannie, nie znajdzie jej pan zapisanej raz na zawsze w żadnej świętej księdze. Co innego znaczy kraść, gdy jest się sytym w czasie pokoju, a co innego, gdy jest się głodnym w czasie wojny. Na tej samej zasadzie miałem rację, będąc marksistą za stalinizmu, i mam rację, nie będąc nim dzisiaj” [2].

Dalej, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, a nie wymogami propagandy, Rokita zastanawia się, kim byłby w Polsce, gdyby w dniu zakończenia wojny miał lat osiemnaście, a także, kim byłby, gdyby był młodym Niemcem na początku wojny.

Opowieść Czarnucha oraz wiele innych elementów tej publikacji pokazuje, że z tą prawdą zdecydowanie nie jest tak prosto, jak chciałaby to partyjna propaganda. Może nawet jakiś sens ma nieco wulgarne powiedzenie, że z prawdą jest jak z dupą, każdy ma swoją.

Granice Odrzanii (z książki Rokity)
„Niemcy wkrótce znikają, a za jakiś czas pojawi się spór: jak ich zniknięcie nazwać? Niemcy na ogół powiedzą o wypędzeniach, Polacy o wysiedleniach. W rzeczywistości dochodzi do obu, a wypędzenie i wysiedlenie będzie dwoma różnymi sprawami. Najpierw, latem czterdziestego piątego, polskie wojsko brutalnie wyrzuca Niemców z ich domów, dawszy niewiele czasu na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy, a potem przepędza jak bydło na drugą stronę granicy. I zostawia samym sobie” [2].

Okazuje się, dzięki Rokicie, że przeniesienie się ludności całych Kresów do Odrzanii, to mit. Większość zaludniających Odrzanię Polaków, to byli mieszkańcy Polski centralnej – z Łodzi przybyli tu moi dziadkowie, na przykład.

O przypadkach chłopstwa z Kresów na Ziemiach Uzyskanych nie czyta się przyjemnie i z dumą. Ludzie ci nie chcieli brać domów, przy których nie widzieli studni; wydawały im się wybrakowane. Do czego służyły krany w domu, czasem nawet z ciepłą wodą, jeśli w budynku był bojler, pojęcia nie mieli przecież żadnego. Urządzenia i maszyny rolnicze, zaawansowane technologicznie jak na tamte czasy, poniszczyli albo porzucili na zniszczenie. Nie wiedzieli, co z nimi robić. Znali sierpy (do pszenicy), kosy (do łąk) i rodła do orania, może jeszcze motyki.

Ostatecznie historia tych ziem i jej ewentualna przynależność nie jest oczywista ani jednoznaczna. Można rozważać skutki oddzielenia w średniowieczu Śląska od Polski oraz wpływu wielkowiekowej przynależności Śląska do Czech, Austrii, Prus i Niemiec. Można pytać, czy Piastowie śląscy ulegli zniemczeniu już w XII-XIII wieku, czy jeszcze przez pewien czas pozostali polską dynastią. Można toczyć spory o pierwotność osadnictwa germańskiego albo słowiańskiego. Można opierać się na wynikach plebiscytu na Górnym Śląsku itd. Jeśli nawet w pełni jednoznacznej odpowiedzi znaleźć się nie uda, to jednak lepiej wiedzieć więcej niż mniej. I chyba taki właśnie jest cel „Odrzanii” i „Kajś”.

Bardzo podobnych problemów jest na świecie mnóstwo. W wielu miejscach granice państw nie pokrywają się z granicami między narodami albo historycznymi podziałami. W którym miejscu POWINNA przebiegać granica między Francją, a Hiszpanią? A może uczciwiej by było, gdyby Baskonia stanowiła odrębne państwo? Albo działania na rzecz uzyskania autonomii Quebecu od Kanady. O Afryce i granicach wytyczanych od linijki nawet nie ma co wspominać. Przykłady można mnożyć, więc może ważniejsze dzisiaj jest nie tyle udowadnianie swoich racji, co pokojowe współistnienie?
Książki nie polecam tym, którym wystarczy uproszczona, czarno-biała wersja, w której MY (czyli niby kto?) zawsze jesteśmy bohaterami.






---
[1] Laurent Gounelle, „O człowieku, który chciał być szczęśliwy”, tłum. Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak, wyd. Świat Książki, 2010, s. 49.
[2] Zbigniew Rokita, „Odrzania”, wydawnictwo Znak, 2023, e-book.

sobota, 7 czerwca 2025

Co siedzi w głowie Jeana Reno

 „Emma” – Jean Reno

– Zabiłam swoją matkę! – Emma Morvan powtarza kolejny raz, i kolejny (wypadek miał miejsce wiele lat wcześniej), i nie ostatni. Jakby, dla przyzwoitości, co trochę starała się wykrzesać odrobinę wyrzutów sumienia. Trochę to dziwne, bo z opisu kolizji samochodowej nie wynika, żeby spowodowała ją Emma. Nie ma też mowy o jakichś prawnych konsekwencjach, które byłyby oczywiste, gdyby to ona zawiniła. Mnie dodatkowo interesuje, czy zabicie własnej matki jest mniej, czy bardziej złe, od zabicia cudzej? Ale mniejsza o to. Emma często rozmawia z nieżyjącą matką, radzi się, konsultuje, a relacje między nimi wydają się satysfakcjonujące mimo oczywistego braku dotyku, zapachu, przytulenia.

Portivy w Bretanii (Francja). W luksusowym hotelu i połączonym z nim spa Emma Morvan pracuje jako masażystka i jest w tym bardzo dobra. Do kompleksu przyjeżdża delegacja z Sułtanatu Omanu z Tarikiem Khanem, synem wicepremiera, na czele. Goście chcą się poddać zabiegom, ale główny powód ich wizyty to biznes. Szukają partnera dla swojego ośrodka o podobnym charakterze w Omanie, bodajże w Maskacie, stolicy i największym mieście Omanu. Na czym, konkretnie, wspólny biznes miałby polegać, nie do końca zrozumiałem.
Ciekawe, że arabscy miliarderzy zwykle (na użytek Europejczyków) nazywają się Khan, są przed trzydziestką, są nieprawdopodobnie przystojni i zbudowani jak młodzi bogowie. Jednak w Harlequinach i innych naiwnych romansach zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Oczywiste jest przecież, że główny bohater nie może nazywać się Hajsam ibn Ramakrishnan Al Sa’id, bo to trudne do wymówienia i do zapamiętania.

Emma Morvan masuje Tarika Khana i od pierwszego dotknięcia coś między nimi iskrzy, wyzwala się jakaś energia, którą zresztą czują oboje. Emmie wydaje się, że jej płoną dłonie. Khan jest zaręczony z córką sułtana, ale... co tam!

Kilka tygodni później kontrakt zostaje podpisany, a Emma musi wyjechać do Omanu na cztery miesiące, szkolić tamtejszy personel. Zaproponowano jest absurdalnie wysokie wynagrodzenie, a po przybyciu do Omanu okazuje się, że ma do dyspozycji szofera, specjalną opiekunkę i tłumaczki, dostaje codziennie wysokie kieszonkowe (75 dolarów USA dziennie plus znaczna liczba banknotów riala omańskiego). Ulokowana została w hotelu, który w Portivy byłby uznany za pałac.

Nieomalże od pierwszych rozdziałów pojawiają się w powieści wstawki sensacyjne czy szpiegowskie. Na przykład listy między oddziałami lub organizacjami wywiadowczymi. W korespondencji nie ma nazwisk tajnych agentów, a jedynie pseudonimy, jednak już w drugim liście łatwo się domyślić, jaki pseudonim będzie w niedalekiej przyszłości nosiła Emma.
Dalej to już normalnie – międzynarodowe spiski, walka wywiadów, wielkie uczucia, egzotyczne miejsca, dziki seks, specjalne uzdolnienia Emmy, będące prawdopodobnie wynikiem trzydniowej śpiączki po wypadku itd. Około trzysta stron, z czego akcja rozwija się (w przewidywalny sposób) przez pierwszych dwieście. Ostatnich sto można rzeczywiście zaklasyfikować jako sensacyjne.

Spodziewałem się i oczekiwałem raczej przeciętnej powieści, może nawet słabej, i od razu przyznaję, że moje oczekiwania spełniły się w pełni. Tym niemniej uczciwie jest dodać, że „Emma” napisana jest w miarę poprawnie, a to – w ostatnich latach – wcale nie jest w Polsce takie oczywiste.


Czas na dygresje i wyjaśnienie, czemu zupełnie mnie nie wzrusza, że mój ulubiony aktor napisał przeciętniutką powieść. W sumie byłbym bardzo zdziwiony, gdyby stało się inaczej. Podobnie zresztą było w przypadku Toma Hanksa i jego „Kolekcji nietypowych zdarzeń”.
Czy komuś przyjdzie do głowy, że znakomity szewc powinien też być świetnym skrzypkiem? Albo genialny menadżer fantastycznym poetą? Skąd pomysł, że bardzo dobra dentystka powinna być światowej klasy pieśniarką? Skąd pomysł, że rewelacyjny aktor będzie też bardzo dobrym pisarzem? Ale stop! Na to ostatnie pytanie znam odpowiedź. Skąd? Z sufitu działu marketingu dużego wydawnictwa.
Spece od marketingu zdają sobie sprawę, że jeśli ktoś jest znakomity w tym, co robi, rewelacyjny na skalę światową, to zapewne musi w to pakować mnóstwo sił, środków, czasu, uwagi. Genialne role, bo mowa o aktorach, nie odgrywają się same. Sukces aktora wymaga ogromnego wysiłku z jego strony, bo sam talent i aparycja nie wystarczą. Jakim cudem miałby przeznaczyć równie wielkie siły, środki, czas i uwagę, dziedzinie zupełnie innej? Owszem, może na ten cel przeznaczyć odrobinę zasobów, ale wtedy książka będzie taka, jak widać. Marketingowcy to wiedzą, ale wiedzą też, że powieść znanego aktora, będzie się znakomicie sprzedawać, choć z różnych powodów i to nawet wtedy, kiedy okaże się mierna. Dlaczego? Bo marka już została wylansowana.

Dygresja druga, w której staram się odpowiedzieć na pytanie: po co?
Każdy, kto do jakichś szkół chadzał, pamięta zapewne zadania/pytania, co autor miał na myśli, co pisarz chciał przekazać i podobne. Na poziomie szkolnym odpowiedzi się z góry ustalone i nie ma miejsca na poważne analizy. Kiedyś jednak, jako człowiek dorosły, byłem świadkiem rozmowy, w której padło stwierdzenie, że w opracowaniu twórczości wielkiego pisarza znalazły się treści, o których samemu wielkiemu pisarzowi zapewne się nie śniło. Dwie osoby zaśmiały się, ledwie skrywając złośliwość, ale reszta zerkała na tych dwoje nieco zniesmaczona. Bo jest rzeczą oczywistą, że prawie nie da się napisać powieści, bez odrobiny ekshibicjonizmu, nawet fantastycznej (zupełnie zmyślonej), a może szczególnie takiej. Pisarz może być tego świadomy lub nie, i często bywa, że nie, lub nie do końca. To są zagadnienia dla badaczy twórczości albo dla bardzo niewielkiej liczby wyjątkowo zaawansowanych czytelników. Żeby jeszcze wyraźniej widać było, o co chodzi, polecam lekturę książek o Gombrowiczu Artura Sandauera oraz Jerzego Jarzębskiego („Podglądanie Gombrowicza” , ale nie tylko; profesor Jarzębski, który zmarł w 2024 roku, specjalizował się w twórczości Gombrowicza, ale też Schulza i Lema).
Po co czytałem „Emmę”? Ano właśnie po to, żeby podglądać Reno, znaleźć w jego fantazjach perełki. Bo nie dla problematycznej wartości tego romansu ze szpiegowskimi wstawkami.

Podobno mają się ukazać kolejne tomy „Emmy”. Jeśli tak, to nie sięgnę po nie na pewno. Ale – jak mawiała moja babcia – pannom podkuchennym powinna się „Emma” podobać.

wtorek, 3 czerwca 2025

Sensacja mocno pogmatwana

 „Unik” – Jonathan Kellerman

Psycholog Alex Delaware i detektyw Milo Sturgis znowu w akcji. Dwudziesty tom cyklu.

Los Angeles, Malibu, Hollywood... Okolice, które przyciągają tysiące młodych (i nie tylko) ludzi, marzących o karierze aktorskiej i sławie. Także okolice obfitujące w dziesiątki lub setki szkół gry aktorskiej. Jedną z nich, dziwną, bo bezpłatną, bez zapisów i jakichkolwiek formalności, jest Dom Gry Nory Dowd. Pani zbliża się zapewne do pięćdziesiątki, a jedyny jej aktorski sukces to niema rola w jednym odcinku jakiegoś sitkomu, kiedy miała lat dziesięć. To jednak zupełnie nie przeszkadza jej autorytatywnie i apodyktycznie nauczać sztuki aktorskiej, młodych i przystojnych naiwniaków. Skoro jednak robi to za darmo, to pozornie nie ma się czego czepiać. Rodzina Nory Dowd i ona sama jest bardzo zamożna – są właścicielami wielu nieruchomości w okolicy, więc pani może się bawić w bezpłatne nauczanie.

Dwoje uczniów lub studentów Nory Dowd, Dylan i Michaela, zostaje porwanych, ale tylko na chwilę, może na dwie doby, bo szybko okazuje się, że całe to porwanie było sfingowane, chodziło zapewne o zwrócenie na siebie większej uwagi, taki performance. Jednak składanie fałszywych zeznań, bezsensowne angażowanie sił i środków policji, jest karalne, więc dla młodych adeptów sztuki aktorskiej może się to skończyć zupełnie niezabawnie. W tym momencie na scenę wkraczają Delaware i Sturgis. Na wniosek obrony psycholog ma rozmawiać z dziewczyną. Alex spotyka się z Michaelą raz lub dwa razy i... dziewczyna zostaje zamordowana. Wkrótce potem Dylan i Nora Dowd znikają bez śladu. Od tej chwili policja ma już zadanie bardzo poważne. Sprawę prowadzi Milo Sturgis, a pomaga mu doktor psychologii, policyjny konsultant, Alex Delaware.

Bardzo długa powieść, a może tylko mnie wydawała się taka długa, bo obfitowała w mnóstwo drobnych elementów – dziesiątki rozmów, spotkań, telefonów, obserwacji, wydarzeń, skojarzeń, faktów i domysłów. Przyznaję, że środkowa część powieści nieco mi się dłużyła. To jednak Jonathan Kellerman, a nie jakaś królowa polskiego kryminału, więc i tak, bez większego problemu, doczytałem do końca ciekaw, jak się rozegra finał. Dodatkowo czytelnik otrzymuje sporą garść informacji o próbach ułożenia sobie życia rodzinnego Alexa Delaware, który raz jest w związku z psycholożką Allison, raz z lutniczką Robin.

czwartek, 29 maja 2025

Zło obecne zawsze i wszędzie

 „Anatomia zła” – Michael Stone

Celem tej książki, jak łatwo się domyślić po tytule, jest zrozumienie zła. Oczywiście nie całkowite i nie zupełne – to byłoby zbyt wiele. Michael H. Stone był (zmarł w 2023 roku) amerykańskim psychiatrą i profesorem psychiatrii klinicznej w Columbia University College of Physicians and Surgeons w Nowym Jorku. W swojej pracy zajął się wyłącznie złem, czy też aktami zła, które inicjujemy i za które odpowiadamy my sami. Stone nazwał to złem moralnym. W odróżnieniu od zła naturalnego, na przykład trzęsienia ziemi, tsunami, powodzi.

Autor podejmuje tematy zła w czasie pokoju, zbrodni pod wpływem impulsu (wściekłość, zazdrość), psychopatycznych intrygantów, seryjnych zabójstw i tortur, zła w rodzinie i wiele innych. Znaleźć można w książce nie tylko uogólnione analizy, ale też opisy bardzo konkretnych zbrodni i zbrodniarzy, na przykład:

„Kolejna zbrodnia obejmująca gwałt i morderstwo, która jednak wzbudziła o wiele większą uwagę, miała miejsce w lipcu 2007 roku w Cheshire w stanie Connecticut. Steven Hayes (dwudziestoczteroletni) i Josh Komisarjevsky (dwudziestosześciolatek), obaj z długą przeszłością kryminalną, wdarli się do domu doktora Williama Petita, wcześniej wymusiwszy w banku pieniądze od jego żony[758]. Następnie w domu zgwałcili panią Petit i dwie córki, po czym je zabili. Obaj próbowali też zabić doktora Petita, który jakimś sposobem przeżył. Po czym podpalili dom, chcąc zniszczyć dowody zbrodni uważanej za jedną z najohydniejszych w dziejach Connecticut”*.

„Anatomia zła” wydaje się pozycją wyjątkowo wartościową, choć – pomijając konkretne przypadki i zdarzenia – w sumie nie dokonałem dzięki niej żadnego wielkiego odkrycia. Godna polecenia jest ze względu na swój porządkujący charakter. W książce Michaela Stone’a znalazłem mnóstwo informacji, które pomogły mi uporządkować swoje przekonania, przekonania nie zawsze dotąd w pełni sprecyzowane. Prosty przykład – zło dotyczy tylko ludzi. Czy gepard, który goni gazelę jest zły? Czy może nienawidzi tę gazelę? Nie, po prostu jest głodny. Gdyby miał jakąkolwiek moralność, to gazela byłaby zapewne dla niego moralnie obojętna. Ale idźmy dalej. W procesie ewolucji większość drapieżników wykształciła umiejętność szybkiego uśmiercania ofiary. Czy gepard współczuje gazeli i dlatego stara się ją szybko zabić? Ależ skądże! Wyuczył się tego, jak i miliony jego przodków, bo szarpanie się z ofiarą zbyt długo, oznacza utratę cennej energii, a więc nie jest optymalne.

Kwestia inna: czy człowiek może urodzić się zły? Michael Stone twierdzi, że nie jest to możliwe, ale ja – po poważnym zastanowieniu się i lekturze książki, uznałem, że... nie wiem. Może autor ma rację, ale nie mam pewności.

Jeszcze inne zagadnienie, jedno z wielu, zresztą: gdzie przebiega granica między złem, a chorobą psychiczną? Albo to: czy są jakieś uczynki/działania złe w sensie uniwersalnym, to jest oceniane jako zło przez wszystkich i zawsze? Autor proponuje przykład gwałtów na dzieciach, ale chyba nie tylko ja wiem, że są pewne środowiska, w których... jak by to delikatnie określić... nie jest to takie oczywiste.

„Anatomia zła”, Michaela Stone’a to pozycja zdecydowanie bardziej popularna niż naukowa i – choć traktuje temat bardzo poważnie – jest stosunkowo łatwa w odbiorze; zrozumienie zawartych w niej treści nie nastręcza żadnych problemów. Warto ją przeczytać, żeby wprowadzić ład i porządek we własne przekonania na temat zła.





---
* Michael Stone, „Anatomia zła”, przekład Adam Tuz, wyd. Filia, Poznań, 2023, e-book. konwersja publikacji do wersji elektronicznej: „DARKHART”.

wtorek, 27 maja 2025

Tragicznie napisana historia

 „Komuniści w Warszawie Działalność Komitetu Warszawskiego KPRP/KPP (1918–1938)” – Elżbieta Kowalczyk

W ostatnich latach czasem sięgam do opracowań historycznych, najlepiej popularno-naukowych, bo powoli i z rzadka zaczynają się pojawiać takie nieco bardziej wiarygodne. A mnie interesują fakty, historia, rzeczywistość, a nie demagogiczne manipulacje tej lub tamtej partii czy władzy.

„Niektóre aspekty historii ruchu komunistycznego, szczególnie związane z uzależnieniem go od aparatu państwowego i partyjnego państwa sowieckiego, stały się obszarem pełnym zakłamań, przeinaczeń i manipulacji”*.

Wydaje mi się, że jeśli coś przedstawiane jest potencjalnym czytelnikom, a tym samym całej społeczności, jako czarno-białe, zero-jedynkowe, to jest duża szansa, że mamy do czynienia z demagogią, agitacją, fałszem, matactwem, a nie historią.

„Książka opowiada historię zawodowych funkcjonariuszy, organizatorów i koordynatorów partii komunistycznej w Warszawie oraz grup robotników, zwykłych jej członków, którzy dali się uwieść ideologii zapowiadającej nową, lepszą i sprawiedliwszą rzeczywistość. Obecnie w przestrzeni publicznej podstawowa wiedza o ideologii, jaką głosił komunizm, zanikła, a on sam jest utożsamiany wyłącznie z niechlubną działalnością partii bolszewickiej”*.

Publikacja autorki, Elżbiety Kowalczyk, wzbogacona została o noty biograficzne działaczy Komitetu Warszawskiego KPP, aneksy, zdjęcia działaczy, dokumentów, wydarzeń, bibliografię, indeks osób, a jest ich pewnie koło tysiąca.
Ciekawostka: miałem poważne trudności ze znalezieniem informacji o autorce, nawet na stronie wydawcy, i już samo to mocno mnie zaskoczyło. Wolałbym wiedzieć, czy czytam pracę profesorki historii, czy może nastoletniej entuzjastki historii ruchów robotniczych. Recenzenci, dr hab. Adam Dziuba i prof. Wojciech Materski, świadczą raczej o tym pierwszym, ale pewności nie było – do czas aż coś tam na jej temat wykopałem. A pani może jednak nie jest historyczką,  a ekonomistką? A może chodzi o jakąś inną Kowalczyk. Szkoda, że przy tak popularnym nazwisku wydawca się nie popisał.

Mimo tytułu domyślałem się, że takiego tematu nie da się zamknąć w ściśle określonych latach i na obszarze jednego tylko miasta, ale to mi w niczym nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Historia warszawskich komunistów ukazana jest w książce przez pryzmat wydarzeń i spraw ogólnopolskich, może i europejskich, dotyczących także dawniejszych dziejów KPP i Kominternu. Bo historia ta zaczyna się na początku lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku, kiedy to powstała w Warszawie pierwsza partia robotnicza – Proletariat – opierająca się na założeniach marksizmu, anarchizmu i ideologii rosyjskiej Woli Ludu.

„Komuniści w Warszawie” – moim zdaniem – to opracowanie zdecydowanie bardziej naukowe niż popularno-naukowe. Jednak jeśli brnąłem przez tę lekturę z mozołem, to nie tylko z tego powodu. Ten drugi powód wyjaśnię nieco szerzej.

Warto nauczyć się samemu rozliczać podatki, bo w ten sposób nie wydaje się pieniędzy na usługi biura rachunkowego. To prosty przekaz, dotyczący faktów i realnej rzeczywistości. Jeśli jednak po „warto” nie ma żadnego wyjaśnienia, dlaczego warto, to mamy do czynienia z elementem przekazu manipulowanego. Jeżeli nie wiadomo, dlaczego warto, to lub tamto, to nie mamy do czynienia z informacją, faktami, rzeczywistością, ale z próbą manipulowania emocjami, uczuciami, przekonaniami. Bo „warto” kojarzy się z czymś pożądanym, upragnionym, wartościowym, cennym, dobrym, pożytecznym. I o to właśnie chodzi, żeby się tak kojarzyło. Żeby zamiast rzetelnej informacji tworzyć nastroje. „Jesteś tego warta” – głosiła reklama sprzed kilkudziesięciu pewnie lat i mnóstwo kobiet się na to nabierało.

Jednak z czasem naiwne reklamy, adresowane do umiarkowanie rozgarniętych klientów, przeszły następną metamorfozę i zaczęły być wpychane w teksty już zupełnie nie reklamowe. Na przykład przez Elżbietę Kowalczyk do „Komunistów w Warszawie”. Nie, nie liczyłem dokładnie, ale „warto” pojawia się tu zapewne około pięćdziesiąt razy. Drugie tyle „należy dodać” lub „trzeba zaznaczyć”. I z przykrością zauważam, że czytać się tego nie da... prawie.

A tendencja do przenoszenia prymitywnych, manipulacyjnych reklam do języka codziennego trwa w Polsce w najlepsze. Typowymi przykładami jest „oliwa z oliwek” lub „ćwikła z chrzanem, ale... to już zupełnie inna historia.




---
* Elżbieta Kowalczyk, „Komuniści w Warszawie”, Wydawnictwo: Instytut Pamięci Narodowej, 2024 lub 2022 (inne informacje są w książce, a inne na stronie wydawcy), e-book.

niedziela, 25 maja 2025

Morderstwo trzynastolatków

 „Wściekłość” – Jonathan Kellerman

Podobno jest to tom dziewiętnasty cyklu „Alex Delaware”. Piszę „podobno”, bo w zależności od wydawcy, numery tomów cykli (niekoniecznie akurat tego) bywają różne. Często pojawia się też kłopot z tym liczeniem, bo czy przyjąć chronologię wydarzeń, czy lat, w których powieści były wydawane. Ale... mniejsza z tym. Książki Jonathana Kellermana stanowią zwykle zamkniętą całość, więc nie trzeba koniecznie czytać ich w określonej kolejności.
Bohaterami powieści Kellermana z tego cyklu są: doktor psychologii, konsultant policji, a czasem i sądów, Alex Delaware oraz policjant pederasta, w tym tomie już porucznik, Milo Sturgis, prywatnie przyjaciel Alexa Delaware. Akcja tej i innych powieści toczy się zwykle w rozległym hrabstwie Los Angeles i okolicy.

Dwóch trzynastolatków uprowadziło w centrum handlowym dwuletnią dziewczynkę, którą bardzo szybko zabili. Jeden z nich to duży na swój wiek, solidnie zbudowany, wysoki chłopak, wyraźnie opóźniony w rozwoju. Drugi to przebiegły i inteligentny mały bydlak, kanalia i szuja, cwaniak o inteligencji wyższej od przeciętnej.
Chłopcy szybko zostali złapani, a sędzia, który prowadził sprawę, zwrócił się do Alexa Delaware z oficjalną prośbą o ich przebadanie, a konkretnie stwierdzenie, czy można ich sądzić, jak osoby dorosłe. Psycholog wydaje dość enigmatyczną opinię i ostatecznie mordercy trafiają do dwóch różnych domów poprawczych. Mają tam spędzić czas do dwudziestego piątego roku życia, chyba, że sąd zwolni ich przedterminowo za dobre sprawowanie.

Ten bardziej rozgarnięty chłopak przeżył w tym środowisku miesiąc – zadarł z gangami w ośrodku i zginął z podciętym gardłem. Drugi, ten upośledzony, spędził w ośrodku dla młodocianych przestępców osiem lat, a po wyjściu skontaktował się telefonicznie z Alexem Delaware – chciał porozmawiać, może coś wyznać; powtarzał, że jest dobrym człowiekiem. Psycholog zgodził się na spotkanie w miejscu publicznym, ale młody człowiek się nie zjawił. Wkrótce policja znalazła jego zwłoki w rowie przy autostradzie – dostał kulę w skroń.

W tym momencie ta historia dopiero się właściwie zaczyna. Sturgis i Delaware starają się odkryć, co, jak i dlaczego się stało. Czemu chłopak nie zjawił się na umówione spotkanie, to dość jasne, pewnie już nie żył, ale, co chciał wyznać? Czy śmierci obu młodocianych zabójców w odstępie ośmiu lat, miały ze sobą jakiś związek? Czy możliwe, żeby była to zemsta ojca zamordowanej dwulatki? Pytań i wątpliwości jest wiele, ale z czasem pojawia się ich coraz więcej.

Powieści Kellermana z Alexem Delaware pokazują okręg Los Angeles w sposób dość przygnębiający. To nie tylko Rodeo Drive, ulica w Beverly Hills w hrabstwie Los Angeles i rezydencje aktorów, piosenkarzy i innych gwiazd. Autor pokazuje inne Los Angeles, pełne biedy, przemocy, przestępstw, narkomani, prostytucji, bezrobocia i beznadziei.

Mam drobny kłopot z oceną tej powieści, bo jest kilkadziesiąt razy lepsza niż wyroby mistrzów polskiego kryminału i królowych polskiej sensacji, cóż... Jonathan Kellerman to po prostu pisarz z prawdziwego zdarzenia, ale jednocześnie, jak na Kellermana, „Wściekłość” jest raczej średniej jakości.

piątek, 23 maja 2025

Opowiadania o głupim Dunku

 „Rycerz Siedmiu Królestw” – George Martin

Miała to być prawdziwa gratka dla wszystkich miłośników George’a R.R. Martina i jego „Gry o tron”, ale nie bardzo wyszło. Owszem, parę nazwisk i miejscowości wydaje się znajome i tylko to, to, czyli gra na sentymentach czytelnika, może tu mieć jakieś znaczenie. Bo bez powiązań z „Pieśnią lodu i ognia” cały ten „Rycerz Siedmiu Królestw” jest umiarkowanie ciekawy.

Trzy powiązane ze sobą opowiadania, jak trzy rozdziały jakiejś powieści, o ser Duncanie Wysokim albo po prostu o Dunku Przygłupie, tępym jak buzdygan, jak wielokrotnie nazywał go stary rycerz Alrain, ale i Dunk sam o sobie często tak właśnie myślał, a także o jego giermku zwanym Jajo (w Westeros podobno jest to zdrobnienie od Aegon), początkowo łysym dziesięciolatku.

Dunk nie był aż takim tępakiem, jak mogłoby się to na pozór wydawać, a Jajo... Jajo szczotkował konia Dunka, ostrzył jego miecz i czyścił kolczugę z rdzy. Był najlepszym giermkiem i towarzyszem, jakiego ser Duncan mógłby sobie życzyć. Wędrowny rycerz uważał go niemalże za młodszego brata. Ale to nie było takie proste. Jajo mógł być, do czasu, giermkiem wędrownego rycerza, ale tak naprawdę to Aegon z rodu Targaryenów, czwarty i najmłodszy syn Maekara, księcia Summerhall, czwarty syn zmarłego króla Daerona Dobrego, Drugiego Tego Imienia, który zasiadał na Żelaznym Tronie przez dwadzieścia pięć lat, i zmarł podczas wiosennej zarazy.
Okoliczności w jakich Aegon/Jajo został giermkiem Dunka były tak nieprawdopodobne, że... musiałem sobie przypomnieć, że przecież cała „Pieśń lodu i ognia” George’a R.R. Martina, to fantasy, więc szukanie tu logiki lub zdrowego rozsądku, nie ma wielkiego sensu.

Z moim podejściem do Martina to w ogóle było śmiesznie. Przyjaciele skusili mnie na lekturę pierwszego tomu cyklu „Pieśń lodu i ognia”, twierdząc, że George Martin stworzył nowy, kompletny świat podobnie jak Frank Herbert w „Diunie”. To chyba niezupełnie tak jest, bo „Diuna” to zupełnie nowy świat, a „Pieśń lodu i ognia”, przy całkowicie różnej geografii, bardzo przypomina nasze średniowiecze. Ale to nie jest wadą. W każdym razie obie te książki (cykle) traktują o sztuce rządzenia ludźmi.

Po przeczytaniu tego pierwszego tomu i po głębokim namyśle zdecydowałem, że dalszych tomów czytać nie będę. Dlaczego? Odpowiedzią jest motto życiowe, jakie kiedyś wybrałem dla siebie: najpierw sprawy najważniejsze. Mój czas na tym najpiękniejszym ze światów jest z natury ograniczony, nie będę przecież żył wiecznie, a to oznacza, że nie na wszystko wystarczy mi czasu. Zdając sobie z tego sprawę, mając taką świadomość, muszę nauczyć się wybierać właśnie to, co jest dla mnie najważniejsze. Rzecz jasna, wcześniej powinienem swoje priorytety rozpoznać.
„Pieśń lodu i ognia”, cały cykl, to dobra powieść, może nawet bardzo dobra, ale ja nie mam tyle czasu na poznanie w sumie jednej historii. Aż tak dobra to ona jednak nie jest.

Jeśli chcesz rozbawić Pana Boga, to opowiedz mu o swoich planach – mawiają ludzie i często mają rację. Kiedy trafiłem na trzy tygodnie do szpitala rehabilitacyjnego, to i czas na „Pieśń lodu i ognia” się znalazł.