czwartek, 13 listopada 2025

Jak zostać wybitnym trapistą

 „Siedmiopiętrowa góra” – Thomas Merton

Thomas Merton (1915 – 1968) to amerykański pisarz, poeta, trapista. W roku 1938 przyjął warunkowy chrzest w Kościele katolickim. Studiowanie tekstów św. Jana od Krzyża przyniosło mu w roku 1941 decyzję o wstąpieniu do klasztoru zakonu trapistów w Gethsemani. Trapiści to właściwie Zakon Cystersów Ściślejszej Obserwancji. Za główne zasady reguły trapistów uznaje się kontemplację i pracę. Nazwa wywodzi się od miejscowości Soligny-la-Trappe we Francji. Reguła trapistów jest prawdopodobnie najbardziej surowa w Kościele katolickim, bo zakłada pełną izolację od świata, klauzulę milczenia, posty, oddanie się modlitwie oraz pracy fizycznej.
W Internecie można znaleźć zdjęcie tak zwanej pustelni Thomasa Mertona w Gethsemani. Nie wiem w sumie, czego się spodziewałem, ale sprawia ona wrażenie całkiem przyjemnej i wygodnej chatki.

„Matka, chodziła do kwakrów i siedziała z nimi w ich starym zborze. To był jedyny rodzaj religii, jaki uznawała, i sądzę, że rozumiało się samo przez się, iż gdy będziemy starsi,, będziemy mogli także iść w tym kierunku. Prawdopodobnie nikt nie wywierałby żadnego wpływu, żeby nas do tego nakłonić. Pozostawiono by nas abyśmy się mniej lub więcej sami do tego dopracowali” [1].

Rodzice, ortodoksyjni muzułmanie, wychowają syna na muzułmanina, rodzice, zagorzali katolicy, wychowają syna na katolika, rodzice hinduiści… itd. To zupełnie normalne i naturalne, ale w takim razie, jak to się stało, że Thomas Merton został trapistą. Jego dom nie był katolicki, nawet wręcz przeciwnie.

„...postawą tego domu było przekonanie, że każda religią jest rzeczą godną polecenia z przyczyn zupełnie przyrodzonych lub społecznych.
/…/
Jedynymi wyjątkami w tym ogólnym uznaniu wszystkich religii byli Żydzi i katolicy. Kto chciałby być Żydem? Była to jednak raczej sprawą rasy niż religii. Żydzi byli Żydami, nie mogli nic na to poradzić, Ale co do katolików... W mniemaniu Popa jakiś ponury odcień zła musiał się łączyć z wyznawaniem czegoś choćby zbliżonego do katolicyzmu. Kościół katolicki był jedynym, o którym kiedykolwiek mówił przy mnie z wyraźną goryczą i niechęcią.
/…/
…katolicyzm skojarzył się w jego umyśle z wszystkim, co jest nieuczciwe, podejrzane i niemoralne” [2].

„Siedmiopiętrowa góra” jest autobiografią Thomasa Mertona, w której stara się opowiedzieć właśnie o swoim dojrzewaniu do katolicyzmu, o stopniowej ewolucji optyki, o przemyśleniach i zmieniających się punktach widzenia, o kolejnych życiowych decyzjach i wyborach.
O faktach z jego życia rzecz jasna dyskutować zupełnie nie ma sensu, ale inaczej może być z niektórymi przekonaniami – można je podzielać lub nie. Można się z nimi zgadzać albo prezentować zupełnie inne. To akurat uważam za znaczącą zaletę tej książki. To, czyli okazję do weryfikacji przekonań.

Przykład. Ojciec przyszłego trapisty, a na razie chyba raczej ateisty lub agnostyka, był ciężko chory, wydawało się, że umrze. Poinformowano o tym Mertona i…

„Czyż już nigdy nie miałem zobaczyć mego ojca? To wydawało się niemożliwe. Nie wiem czy wtedy przyszło mi na myśl się modlić, ale myślę, że przynajmniej raz lub dwa to zrobiłem, chociaż nie miałem prawie nic z tego, co można by nazwać wiarą. Jeśli się pomodliłem wtedy za ojca, to prawdopodobnie na skutek jednego z tych ślepych, półinstynktownych odruchów natury; które w chwilach przełomowych pojawiają się nawet u ateistów, a chociaż nie są ściśle biorąc dowodem istnienia Boga, to jednak wykazują, że potrzeba wielbienia, uznawania Go jest czymś głęboko wyrytym w naszej zależnej naturze i czymś wprost nieodłącznym od naszej istoty” [3].

Coś takiego, to jest modlitwa kogoś w zasadzie niewierzącego, w czyjejś intencji (tu zdrowia lub życia ojca) nie świadczy o potrzebie uwielbienia Boga, ale o determinacji i strachu przed utratą ojca. O tym mówi znane porzekadło: tonący brzytwy się chwyta. Jeśli wyczerpały się moje pomysły na ratunek, to zrobię coś, w co po prawdzie nie wierzę, ale innego pomysłu już nie mam. Tonący nie ma potrzeby uwielbienia Boga – chce przeżyć. Thomas Merton rozpaczliwie pragnął, żeby ojciec nie umarł, żeby, umierając, nie zostawił go samego, nie porzucił. Tym bardziej, że jego matka wcześniej zmarła na raka.

To przykład, jeden z wielu, kiedy to Merton i ja, z tego samego zdarzenia wysnuwamy zupełnie inne wnioski, inaczej je rozumiemy. I pewnie dlatego ja nie zostałem trapistą.

Z książki można się dowiedzieć, rok po roku, miesiąc po miesiącu, jak to się stało, że Merton przeszedł tak głęboką transformację duchową. Nie ma jednak odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało. Najprostsza odpowiedź to: widocznie taka była łaska Boga, nie jestem jednak pewien, czy wszystkich ona w pełni zadowoli.




---
[1] Thomas Merton, „Siedmiopiętrowa góra”, Społeczny Instytut Wydawniczy, Kraków, przekład: Maria Morstin-Górska, 1973, s. 16.
[2] Tamże, s. 33-34.
[3] Tamże, s. 36.

niedziela, 9 listopada 2025

Wszyscy tam byli podejrzani

 „Przymus” – Keith Ablow

Tom trzeci cyklu Frank Clevenger. Wcześniej przeczytałem czwarty i szósty (tak mi wpadły w ręce). Tym razem jednak czytanie nie w kolejności chronologicznej okazało się pomysłem chybionym.

Powieści z tego cyklu składają się z dwóch głównych wątków: kryminalnego i ten zwykle jest zamkniętą całością oraz osobistego, psychologicznego, dotyczącego emocjonalnych rozterek Franka, głównego bohatera, jego narkomanii, problemów z kobietami i z adoptowanym synem. Ten drugi wątek w każdym tomie jest kontynuowany chronologicznie.

W „Przymusie” czytelnik poznaje Billa Bishopa, problematycznego nastolatka, którego później doktor Clevenger adoptował, przedstawiona jest też zbrodnia w Nantucket – o rozwiązaniu tej zagadki czytałem w późniejszych tomach.

Na wyspie milionerów, Nantucked, zamordowana została kilkumiesięczna córka milionera Bishopa. Podejrzenie pada na przybranego syna Bishopów, Billa. Psychiatra, Frank Clevenger, rozpoczyna rozwiązywanie zagadki – choć na początku kompletnie nie ma ochoty zajmować się tą sprawą, ale to dość częste w powieściach sensacyjnych.

Reasumując – wiedziałem, jak się to wszystko skończy, ale czytałem, żeby poznać detale. Powieść, a raczej cykl, całkiem niezły, ale radzę jednak czytać we właściwej kolejności.

środa, 5 listopada 2025

Zły kontra dobry psychiatra

 „Psychopata” – Keith Ablow

Kolega polecił mi tego autora. Wcześniej zupełnie go nie znałem ani o nim nie słyszałem. Postanowiłem przeczytać trzy książki Ablowa (lekarza i psychiatry sądowego) i tak trafiłem na jego „Architekta”, „Psychopatę” i „Przymus”.
Architekt” okazał się szóstym tomem cyklu Frank Clevenger, „Psychopata” to tom czwarty, a „Przymus”, który mam w planie na później, tom trzeci. Niechcący zacząłem czytać nie w kolejności chronologicznej, ale specjalnie to nie przeszkadza.

Głównym bohaterem powieści jest Frank Clevenger, wybitny psychiatra. W tym tomie FBI zwraca się do niego o pomoc w sprawie identyfikacji i ujęcia Autostradowego Zabójcy – psychopaty, który morduje przypadkowe osoby w całym kraju, ale zwykle przy autostradach.
Mordercą jest Jonah Wrens, również bardzo dobry, może nawet wyjątkowo utalentowany psychiatra, i jest to wiadome od samego początku. Zorientowałem się już, że w powieściach z tego cyku, Ablow nie proponuje czytelnikowi rozwikływania jakichś tajemnic i zgadywania, kto jest zabójcą. Podobnie jak w „Architekcie” jest to sprawa znana. Fabuła opiera się na specyficznym pojedynku dwóch zdolnych psychiatrów, bo w pewnym momencie Jonah Wrens rzuca wyzwanie Frankowi Clevengerowi; Frank miałby uzdrowić mordercę-psychopatę poprzez listy zamieszczone w „New York Timesie”.

W powieści jest też drugi wątek, prawie równie ważny, to problemy Clevengera z przybranym synem oraz… samym sobą.

poniedziałek, 3 listopada 2025

Jak przebudować cudze życie

 „Architekt” – Keith Ablow

W zasadzie jest to średniej jakości powieść sensacyjna, może nawet thriller, w którym psychopata zabija bogatych i prominentnych Amerykanów, powiązanych ze studenckim stowarzyszeniem Czaszka i Kości z uniwersytetu w Yale. Zresztą, tożsamość mordercy znana jest właściwie od początku. Wyjątkowa jest w tej powieści pewna okoliczność: gdy współpracujący z FBI psychiatra, Frank Clevenger (główny bohater), jakiś agent FBI lub policjant, odwiedza rodzinę ofiary, by zawiadomić o śmierci męża lub ojca, to bliscy właściwie nie są zrozpaczeni. Zaskoczeni – tak, ale po pierwszym szoku okazuje się, że wiadomość sprawiła im ulgę.

Dodam może, że blurb jest właściwie spojlerem, prezentuje fabułę książki może bez drobnych detali, ale wyczerpująco.

wtorek, 28 października 2025

Lepiej unikać kiepskich hoteli

 „Wykolejony” – James Siegel

„Przez pięć dni w tygodniu uczę angielskiego w liceum East Bennington, a dwa razy w tygodniu robię to samo wieczorami w więzieniu stanowym Attica. Oznacza to, że spędzam całe życie na odmienianiu czasowników w towarzystwie skazańców. Jedni czują się jak w więzieniu, drudzy naprawdę w nim są. /…/ Osiemnastu czarnych, sześciu Latynosów, pięciu trupio bladych białych”*.

Dość długo nie wiedziałem, kto właściwie jest bohaterem powieści. Może było ich dwóch? Jeden to nauczyciel angielskiego, drugi to, pracujący w reklamie, Charles. Obaj żonaci, nauczyciel jest ojcem chłopca, spec od reklamy ma nastoletnią córkę, chorującą na cukrzycę.

Nauczyciel zaleca swoim uczniom w więzieniu pisanie tekstów. Jeden z nich napisał dość długi, właściwie opowiadanie. Opowiadanie jest o Charlesie, tym od reklamy.

„Tego ranka, gdy Charles poznał Lucindę, spóźnił się przez Annę. Kiedy dotarł na stację, pociąg już odjechał – jeszcze słychać było jego cichnący stukot. Do przybycia następnej kolejki na peronie zgromadził się nowy oddział dojeżdżających. Tych z 8.43 znał z widzenia, ale była 9.05, więc znalazł się na obcym terytorium”*.

Lucinda i Charles nawiązują znajomość, który szybko przeradza się w romans. Odwiedzają zaniedbany i anonimowy hotel Fairfax, by w nim uprawiać seks. Tam, w pokoju 1207, napada ich gangster. Obrabowuje oboje, zabierając pieniądze, dokumenty, karty kredytowe i odkrywając przy tym, że oboje zdradzają małżonków. Także gwałci Lucindę. Kilka dni później zaczyna szantażować oboje, ale zwłaszcza Charlesa, że jak nie dostanie pieniędzy, to ujawni romans ich rodzinom. Początkowo domaga się dziesięciu tysięcy, które dostaje, a następnie stu tysięcy.

W tym momencie wszystko się komplikuje. Ale może to ja jestem mało rozgarnięty.

„Zaskoczenie jest wtedy, kiedy nie wiemy, co się stanie. A ja wiedziałem, co się stanie za drzwiami pokoju numer 1207, od pierwszej chwili, gdy je otworzyli. Wiedziałem, co ten mężczyzna będzie robił z Lucindą przez najbliższe cztery godziny. Wszystko to pamiętałem z poprzedniego życia.
W tamtym życiu budziłem się każdego ranka, nie pamiętając, dlaczego wolę nie otwierać oczu. Brałem prysznic, ubierałem się i próbowałem nie patrzeć na glukometr na kuchennym stole. Wsiadałem w kolejkę o 8.43 do Penn Station, i tak było zawsze z wyjątkiem jednego listopadowego poranka, kiedy się spóźniłem. Przez córkę. Wsiadłem w pociąg o 9.05. Tego ranka podniosłem głowę znad gazety i poproszono mnie o bilet, którego nie miałem. To moja historia. Od tego miejsca opowiem ją sam”*.

Moja, czyli czyja? Więźnia, piszącego opowiadanie? Charlesa od reklamy? Nauczyciela? Bohater opowiadania sam zaczyna opisywać własną historię? Na szczęście nie jest to najważniejsze.

„Wykolejony” to przeciętna powieść sensacyjna o stosunkowo łatwym do przewidzenia zakończeniu.




---
* James Siegel, „Wykolejony”, wyd. Świat Książki, Maciejka Mazan, 2008.

czwartek, 23 października 2025

Tokio: między nami zabójcami

 „Trzech zabójców” – Kotaro Isaka

Akcja powieści rozgrywa się w Tokio, mniej więcej współcześnie.

Młody Terehara, głupi, brutalny i wiecznie sprawiający ojcu kłopoty, spowodował wypadek, w którym zginęła żona Suzuki. Suzuki, owdowiały i spragniony zemsty trzydziestoletni nauczyciel matematyki, zaczął pracę w należącej do mafii czy jakiejś innej jakuzy, firmy „Fräulein”, co tutaj cudacznie przełożono jako „Młoda Dama”. Nazwę wymyślił szef, stary, mądry, ale i bezwzględny Terahara. Gdy Suzuki rozpoczął terminowanie w organizacji, sprzedawał naiwnym narkotyki, pomagał porywać ludzi (organy do przeszczepów zawsze w cenie), ale w sumie czekał tylko na okazję, by dopaść młodego Teraharę i pomścić żonę. Na krótką chwilę przed ich spotkaniem, młodego Teraharę ktoś wepchnął pod nadjeżdżające auto. Suzuki ruszył w pogoń za sprawcą. Nie złapał go, ale dowiedział się, gdzie ów mieszka. Ten człowiek, zabijając młodego Teraharę, odebrał Suzukiemu cały sens życia, który – od śmierci żony – koncentrował się tylko na zemście.

Wieloryb to najemny zabójca, choć własnymi rękami raczej nie morduje. Specjalizuje się w zmuszaniu ludzi do samobójstw; czytelnik poznaje go, gdy właśnie przekonuje sekretarza pewnego ważnego człowieka do napisania listu pożegnalnego i powieszenia się. Po wykonaniu kilkudziesięciu zleceń, Wieloryb zaczyna mieć zwidy i urojenia – pojawiają się przed nim jego wcześniejsze ofiary, próbują z nim rozmawiać, wypytywać. Wieloryb ma tego dosyć, chciałby się wycofać.
Mordercą na zlecenie jest również gadatliwy Cykada. W pierwszym rozdziale, który go dotyczy, właśnie zabijania nożem trzyosobową rodzinę w tym dziecko. Cykada gardzi swoim szefem i ma ambicję, by awansować w przestępczym światku Tokio.
Trzecim zabójcą jest Popychacz, specjalizujący się w zabijaniu wskazanych osób poprzez wepchnięcie ich pod nadjeżdżający samochód. Szybko staje się oczywiste, że losy tych czterech panów przetną się i to wkrótce.

„Trzech zabójców” to thriller akcji połączony z groteskowym wręcz poczuciem humoru oraz nutą filozoficznych rozważań na temat wartości i sensu ludzkiego życia, które to rozważania, czasem wydają się absurdalne. Do końca nie miałem pewności, czy to nieznana mi i niezrozumiała osobowość/mentalność Japończyków, czy może Kotaro Isaka napisał swego rodzaju pamflet, dzięki któremu zapewnił sobie kupę uciechy z czytelników, nie będących Azjatami i niepewnych, czy fabułę powinni traktować poważnie, czy może ktoś z nich robi sobie jaja.







Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

poniedziałek, 20 października 2025

Kluby odwróconego ananasa

 „Statysta” – Piotr Chomczyński

Gdyby ta książka powstała w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, to zapewne świetnie pasowałaby do oficjalnej narracji o degeneracji, deprawacji, demoralizacji i moralnym upadku zgniłego Zachodu. Ale powtarzam – oficjalnej – bo prywatnie to wielu rodaków o takim życiu marzyło – whisky w każdym barku i zupełna wolność seksualna. Dokładnie tak samo, jak teraz.

W Prologu pojawia się mężczyzna oglądający nagranie sado-maso. Nie jest pewne, czy osoba w filmie krzywdzona, wyrażała na to zgodę. Czytelnik przechodzi następnie do balu prawników i lekarzy, którego motywem przewodnim jest temat, kto kogo już zerżnął, a kto kogo jeszcze nie i dlaczego.
Główną rolę na balu gra prokuratorka Maja Nowicka, obecnie żona lekarza, była żona rzeźbiarza, z którym nadal utrzymuje stosunki seksualne. Podczas imprezy pani Nowicka uwodzi też i prowokuje innych panów, oczywiście także dużo pije.
Wreszcie na scenie pojawia się trup, a konkretnie, to od razu dwa.

Prokuratorkę wezwano do klubu swingersów, gdzie znalezione zostały zwłoki. Ofiarą jest niezidentyfikowana młoda kobieta oraz syn znanego katolickiego polityka, grzmiącego w telewizji o potrzebie moralności i ochrony rodziny, co od razu zapowiada problemy i wyjaśnia, czemu wezwano prokuratorkę okręgową, a nie rejonową. Mężczyźnie wyjęto żebro i wbito kobiecie w serce. Obie ofiary mają wycięte na plecach fragmenty skóry przypominające półksiężyce. W klubie policja i prokuratorzy (Nowicka przyjechała z partnerem) zastali właścicielkę i menadżerkę oraz jej męża. Kobietę zwolniono do domu, choć o nic jeszcze nie pytana zapewniała, że jest niewinna, bo była według Nowickiej za bardzo roztrzęsiona, żeby rozmawiać, a jej mąż… powiesił się na krawacie w czasie, gdy w klubie było mnóstwo policjantów, prokuratorów, techników kryminalistycznych, lekarzy itd. (Ups!)

Po kilkudziesięciu godzinach podobną parę ofiar znaleziono w Poznaniu. Zwłoki były ułożone w innej pozycji (pan miał nadal członek w pochwie kobiety), ale i tym ofiarom wycięto z pleców płaty skóry. Podobne było i to, że nie zidentyfikowano młodej kobiety, ale mężczyzna był synem prominentnego działacza ultrakatolickiej organizacji Ordo Iuris.
Prokurator Nowicka natychmiast ruszyła w drogę i już po czterech godzinach była w Poznaniu, oglądała zwłoki, sprawdzała pomieszczenia klubu dla dorosłych, w którym je znaleziono. Przy okazji zorientowałem się, że prokuratura okręgowa w Warszawie najwyraźniej obejmuje swoim zasięgiem także Poznań.

Przeładowana seksem i dewiacjami oraz drastycznymi opisami zwłok oraz domniemanych i realnych działań sprawców powieść zaczęła się niezwykle intrygująco. Po wydarzeniach, które wspomniałem, policjanci i prokuratorzy nie mieli już wątpliwości, że chodzi o seryjnego mordercę lub morderców i że sprawca wyraźnie ma jakieś urazy do prawej strony sceny politycznej. Majka i Maciej, jej partner, starszy prokurator, wspomagani przez śledczych, znakomitego anatomopatologa i profilerkę (też z nietypowymi preferencjami seksualnymi), szukają sprawców, starając się zdążyć przed następną zbrodnią.

Większość rozdziałów to relacja prokuratorki okręgowej, Mai Nowickiej pisana w trzeciej osobie: Majka widziała, Majka słyszała, Majka myślała, Majka pojechała, ale zdarzają się też rozdziały prezentujące przeżycia i doświadczenia dwóch zabójców, więc czytelnik dowiaduje się o nich stosunkowo dużo i prawdę poznaje jakby z obu stron jednocześnie. Świadczy to o sporej wyobraźni podczas konstruowania niebanalnego wątku kryminalnego w powieści. Podziwiam też odwagę autora, demaskującego obłudę niechrześcijańskiego polskiego katolicyzmu.

Zaskoczył mnie brak opisów wyglądu bohaterów, ale głównie bohaterek. Nie mam pojęcia, jak wyglądała, często skacowana, prokuratorka Nowicka, uśmiechająca się wyrozumiale profilerka Sadowska, dynamicznie działająca komisarz Łęcka i inni. Trochę trudno wyobrazić sobie sceny erotyczne, nie domyślając się, jak wyglądali i w jakim wieku byli uczestnicy zabawy.

Niestety, „Statysta” zawiera też zwyczajne błędy.

Mężczyzna leżał wtulony w kobietę w pozycji na łyżeczkę na obszernym materacu… [1].

Ktoś chciał, żeby patrzyli na siebie przed śmiercią… [2].

Ale jak to? Jak ludzie mogą patrzeć na siebie w pozycji „na łyżeczkę”?

Musimy rozdzielić ciała, chcę coś sprawdzić – zaordynowała Majka [3].

- Pytam, czy ktoś dotykał, przesuwał, odwracał ciała?
- Nie, tak ich znaleźliśmy [4].

Ale jak to? Przecież prokuratorka sama nakazała wcześniej rozdzielić ciała!

Do tego literówki. …umieścił na niej zlanu krwią kciuk [5], Z resztą urządzenie nie było jego… [6].

Może się to wydać nieco dziwne, ale nie winię za nie autora. Zajęty konstruowaniem fabuły i kolejnych scen, na przykład masturbującej się prokuratorki Nowickiej, wpatrzonej przy tym w dowody rzeczowe w sprawie szantaży, mógł takie elementy zwyczajnie przeoczyć. Z takich to właśnie powodów tekst gotowej powieści oddaje się w ręce redaktorki (tu Anna Rozenberg) i korektorki (tu Justyna Techmańska), ale w tym przypadku… Cóż, wyszło, jak widać. Jako czytelnik i nabywca książek dodam może tylko, że lekceważenie czytelników, na dłuższą metę jednak się nie opłaca. Zapewne niektórzy nie zwrócą uwagi, ale jednak nie wszyscy.

Pojawił się pewien kłopot w ocenie książki. Wątek kryminalny jest nowatorski, ciekawy, naprawdę chciałem się dowiedzieć, jak się to skończy. Jednak drugi, chyba nawet ważniejszy wątek, erotyczny, sprawia pewien problem, bo w tym przypadku nie chodzi o to, jaka jest powieść, ale jakie potrzeby i których czytelników zaspokaja. I tak, dla jednych, będzie to śmiała i wciągająca historia erotyczna, którą ocenią wysoko, ale dla innych to pełna zboczeńców i dewiantów obrzydliwa pornografia. Nie jestem w stanie dokonać tego wyboru za kogokolwiek. Natomiast jeśli komuś coś to mówi, to powieść do pewnego stopnia przypomina „Parafila” Rojnego.




---
[1] Piotr Chomczyński, „Statysta”, wyd. Muza, 2025, s. 50.
[2] Tamże, s. 52.
[3] Tamże, s. 51.
[4] Tamże, s. 61.
[5] Tamże, s. 63.
[6] Tamże, s. 167.

środa, 15 października 2025

Nie wszyscy podlegają prawu

 „Drugi podejrzany” – Heather Lewis

Zaintrygowało mnie wprowadzenie, bo zaczyna się dziwacznie, od wyjaśnienia, kto zabił, kogo i dlaczego:

Perwersja zniewala dusze, zbrodnia zatruwa umysł, pieniądze wyzwalają poczucie bezkarności.
Gabriel i Ingrid Santerre - niemłode, zamożne i bardzo wysoko ustosunkowane małżeństwo - osiągają szczyt zdeprawowania.
Seksualne ekscesy to chyba jedyny znany im sposób na przyjemne spędzanie czasu. Pewnego razu doprowadzają do śmierci prostytutki, którą wynajęli do wspólnej "zabawy" w wytwornym apartamencie hotelu Waldorf Astoria. Działali razem, ale czy rzeczywiście oboje są winni tej straszliwej i wyuzdanej zbrodni? Kto tu jest potworem, a kto prawdziwą ofiarą?
Od samego początku dla prowadzącej sprawę policjantki Caroline Reese jest jasne, że Gabriel Santerre cynicznie i z wyrachowaniem chce zrzucić winę na żonę. Zaczyna się walka o sprawiedliwość i rząd dusz w tym zdeprawowanym związku*.

Policję zawiadomiła Ingrid Santerre. Małżonków zatrzymano, gdy z hotelu wynosili zwłoki w torbie na kije golfowe. Gabriel Santerre spędził na komisariacie może ze dwie godziny. Jego adwokat zapewnił mu nietykalność. Żona, na którą zwalił całą winę (trójkąt erotyczny to był rzekomo jej pomysł, ale później stała się zazdrosna i zabiła prostytutkę itd.), a on chciał tylko ratować z opresji żonę.

Policjantka, Caroline Reese, jest absolutnie pewna, że zbrodniarzem jest Gabriel, ale… Pan Santerre jest milionerem, potentatem, całe miasto trzyma w kieszeni, łącznie z burmistrzem, komisarzem policji i każdym, kto się liczy, więc nikt mu nie podskoczy, nikt nie wystąpi przeciwko niemu. Z przesłuchania Ingrid policjantka dowiedziała się, że Gabriel Santerre zrobił coś podobnego także wcześniej, ofiarą była Lynn Carver zwana Niną. W rozwikłaniu sprawy policjantce pomaga przyjaciółka, prawniczka, Eleanor Coffey.

Fabuła i akcja tej niewielkiej powieści (200 stron) jest naprawdę wciągająca, jednak czegoś w niej wyraźnie brakuje – opisów. Miejsc, ale głównie osób. Nie wiadomo, w jakim są wieku, jak wyglądają, jakie mają cechy charakteru; Caroline Reese trudno odróżnić od jej partnera, Jusa Millera. Owszem, czasem Gabriel Santerre ironicznie lub cynicznie się uśmiechnie, ale to prawie wszystko.

Szukałem informacji o autorce, podejrzewając, że może to jest jej debiutancka powieść, może dopiero się uczy i gromadzi doświadczenia, ale jednak nie. Heather Lewis (1962–2002) była amerykańską pisarką, która napisała trzy powieści, a może dwie i pół. „Drugi podejrzany” to było drugie jej dzieło. Po nim wydano jeszcze (pośmiertnie) „Notice”, ale ta książka jest w zasadzie pewną wersją „Drugiego podejrzanego”, opisuje doświadczenia młodej prostytutki, Niny i jej związek z sadystą i mordercą oraz jego żoną.



---
* Heather Lewis, „Drugi podejrzany”, przekład Barbara Cendrowska-Werner, wyd. Libros, 2001.

niedziela, 12 października 2025

Nie czeka nas już nic dobrego

 „Melancholia sprzeciwu” – László Krasznahorkai

Byłem małym chłopcem, gdy do mojego miasta sprowadzono wielkiego wypchanego wieloryba. Eksponowany był później w ogromnym, podłużnym namiocie. To nie był cyrk, ale po prostu wystawa; wieloryb był jedyną atrakcją, ale mnie zainteresował w niewielkim stopniu. Widziałem takie stworzenia na obrazkach, czytałem opisy. To zdarzenie przypomniało mi się, gdy czytałem w „Melancholia sprzeciwu” o przybyciu do małego węgierskiego miasteczka cyrku, którego główną atrakcją był ogromny wypchany wieloryb. Tutaj jednak wieloryb, ciekawy, ale nie do końca wiadomo, czemu niepokojący, staje się katalizatorem wielu dziwnych, a nawet strasznych zdarzeń.

Pięćdziesięcioośmioletnia Pflaumowa, wracała do domu z wizyty, jaką każdej zimy składała swojej rodzinie, głównie starszym siostrom, Madaiowej i Nuszbeckowej. Kiedy późnym wieczorem dotarła do swojego miasta, była świadkiem (świadczynią?) przyjazdu cyrku i wieloryba. Cyrkiem zarządzał tajemniczy Książę. Pierwsze i oczywiste skojarzenie to „Książę” Machiavellego, ale chyba jednak niezupełnie o to chodzi. Ostatecznie uznałem, że Książę to diabeł we własnej osobie, tu – sprawca wszelkiego zła, któremu przeciwstawić może się jedynie Valouska, nadwrażliwy idealista, który w normalnych czasach nie znajduje dla siebie miejsca w społeczeństwie.

Lektura, właściwie w każdym momencie, rodziła skojarzenia. Na przykład wieloryb – to przecież Lewiatan. „Rzekłbyś: lewiatan fale porze!” – przyszło mi do głowy i choć były pewne elementy wspólne i odniesienia, to jednak uznałem, że Krasznahorkai niekoniecznie znał twórczość Sienkiewicza i nie musiał wiedzieć, że chodziło o ostrzeżenie i uświadomienie, do czego prowadzi bezmyślność i bierność obywateli. Drugi Lewiatan to pomysł Thomasa Hobbesa, filozofa, koncepcja państwa, w którym ład i porządek zderzają się z chaosem. Ład i porządek mogą wygrać, jednak odbędzie się to kosztem wolności, bo bez kontroli się tej walki nie da wygrać. Hobbes uważał, że religii nie wolno przyznawać prawa do władzy, nawet w imię spokoju, ładu i bezpieczeństwa publicznego (Ignacio Iturralde Blanco, „Hobbes: Filozofia Wielkiego Lewiatana”). I to skojarzenie wydaje mi się szczególnie trafne. Trudno byłoby zakładać, że László Krasznahorkai nie dostrzega upartych prób zniszczenia demokracji i utworzenia państw wyznaniowych („Wyznawcy władzy” Katherine Stewart).

Czemu tyle piszę o skojarzeniach, których zresztą jest w książce znacznie więcej? Bez nich w ogóle nie wiedziałbym, o czym jest „Melancholia sprzeciwu”. Dzięki skojarzeniom, rozpoznawaniu powiązań, wydaje mi się – tak, tylko wydaje! – że cokolwiek rozumiem. Wiem też, że racji mieć nie muszę. Książka jest stosunkowo trudna w odbiorze i nie tylko dlatego, że to rozprawa filozoficzno-oniryczno-społeczna, ale także ze względu na język autora, jego warsztat pisarski. Długaśne, wielokrotnie złożone zdania, stanowiły pewne wyzwanie. A oto i przykład:

Nie było jednak łatwo okazać mądrość, rozsądnie ocenić sytuację i przyszłe wydarzenia, bo - tak jak gdyby w jednakowym od zawsze składzie powietrza nastąpiły nagle głębokie, choć trudne do wykrycia zmiany - doskonała w swej niedostępności, bezimienna zasada, rządząca, jak to się zwykło mówić, światem, której jedynym namacalnym śladem był właśnie ten świat - nagle ta zasada jak gdyby straciła na sile, a jeszcze bardziej nieznośne od dręczącej świadomości grożącego niebezpieczeństwa stało się wspólne wszystkim poczucie, że wkrótce coś musi się wydarzyć i że to „wszystko” - zasada pojawiająca się w swojej słabości - okazało się bardziej niepokojące od wszelkich ludzkich nieszczęść i coraz bardziej pozbawiało ludzi szans chłodnej oceny. I już choćby z tego powodu trudno było rozeznać się w coraz częstszych i coraz bardziej przerażających, nadzwyczajnych wydarzeniach, bo wieści, plotki, opowieści i doświadczenie coraz bardziej sobie przeczyły (na przykład wczesne ostre przymrozki, które nastały już w początkach listopada, tajemnicze rodzinne tragedie, następujące po sobie wypadki na kolei i wieści o bandach nieletnich wyrostków, dochodzące z dalekiej stolicy, pozostawały bez żadnego racjonalnego związku), w dodatku żadna nowa wiadomość nie znaczyła tego, co miała znaczyć, wszystko bowiem wskazywało, że jest tylko zwiastunem - jak coraz częściej mówiono - „nadchodzącej katastrofy”*.

Poukładany świat Pflaumowej ogarnia chaos, a struktury społeczne ulegają degradacji. Właściwie nie do końca wiadomo, co się dzieje i dlaczego, ale niewątpliwie jakąś rolę odgrywa tu cyrk, wieloryb i Książę. Sygnały nadchodzącej katastrofy są oczywiste. Zgasły latarnie uliczne, mnożą się dzikie koty, przewróciła się stuletnia topola, ludzie dopuszczają się szalonych aktów agresji (na przykład napadają na szpital), wyją psy.
Do miasteczka sprowadzono wojsko, ale po chwilowej poprawie sytuacji , ich interwencja przeradza się w dyktaturę.

Poradzimy sobie, pomyślała z zadowoleniem w okolicach ulicy Arpada, a później, jak się wszystko dobrze ułoży, „smycz będzie można poluźnić, a pani sekretarz będzie mogła stać się łagodniejsza”, bo dla siebie niczego więcej już nie chce, wreszcie, podłoga na korytarzu aż dudniła pod jej krokami, ma wszystko, czego pragnęła... odzyskała to, co kiedyś jej odebrano, i zdobyła to, co chciała, to, co dla niej najważniejsze, władzę ma już w ręku, a „ukoronowanie” sukcesów - wzruszona weszła do salonu - że tak się wyrazi, dosłownie „przyszło samo”*.

Jeśli cokolwiek z tej powieści zrozumiałem poprawnie, to Krasznahorkai przedstawił wizję świata przerażająco prawdziwą i przygnębiającą – nawet jeśli na jakiś czas powstrzyma się chaos, to nieuchronnie koszmar znowu powróci, choć może w innej formie. Bo taka jest natura człowieka. I to jest potworne.







---
* László Krasznahorkai, „Melancholia sprzeciwu”, przekład Elżbieta Sobolewska, 2007, wyd. W.A.B. e-book.