czwartek, 13 listopada 2025

Jak zostać wybitnym trapistą

 „Siedmiopiętrowa góra” – Thomas Merton

Thomas Merton (1915 – 1968) to amerykański pisarz, poeta, trapista. W roku 1938 przyjął warunkowy chrzest w Kościele katolickim. Studiowanie tekstów św. Jana od Krzyża przyniosło mu w roku 1941 decyzję o wstąpieniu do klasztoru zakonu trapistów w Gethsemani. Trapiści to właściwie Zakon Cystersów Ściślejszej Obserwancji. Za główne zasady reguły trapistów uznaje się kontemplację i pracę. Nazwa wywodzi się od miejscowości Soligny-la-Trappe we Francji. Reguła trapistów jest prawdopodobnie najbardziej surowa w Kościele katolickim, bo zakłada pełną izolację od świata, klauzulę milczenia, posty, oddanie się modlitwie oraz pracy fizycznej.
W Internecie można znaleźć zdjęcie tak zwanej pustelni Thomasa Mertona w Gethsemani. Nie wiem w sumie, czego się spodziewałem, ale sprawia ona wrażenie całkiem przyjemnej i wygodnej chatki.

„Matka, chodziła do kwakrów i siedziała z nimi w ich starym zborze. To był jedyny rodzaj religii, jaki uznawała, i sądzę, że rozumiało się samo przez się, iż gdy będziemy starsi,, będziemy mogli także iść w tym kierunku. Prawdopodobnie nikt nie wywierałby żadnego wpływu, żeby nas do tego nakłonić. Pozostawiono by nas abyśmy się mniej lub więcej sami do tego dopracowali” [1].

Rodzice, ortodoksyjni muzułmanie, wychowają syna na muzułmanina, rodzice, zagorzali katolicy, wychowają syna na katolika, rodzice hinduiści… itd. To zupełnie normalne i naturalne, ale w takim razie, jak to się stało, że Thomas Merton został trapistą. Jego dom nie był katolicki, nawet wręcz przeciwnie.

„...postawą tego domu było przekonanie, że każda religią jest rzeczą godną polecenia z przyczyn zupełnie przyrodzonych lub społecznych.
/…/
Jedynymi wyjątkami w tym ogólnym uznaniu wszystkich religii byli Żydzi i katolicy. Kto chciałby być Żydem? Była to jednak raczej sprawą rasy niż religii. Żydzi byli Żydami, nie mogli nic na to poradzić, Ale co do katolików... W mniemaniu Popa jakiś ponury odcień zła musiał się łączyć z wyznawaniem czegoś choćby zbliżonego do katolicyzmu. Kościół katolicki był jedynym, o którym kiedykolwiek mówił przy mnie z wyraźną goryczą i niechęcią.
/…/
…katolicyzm skojarzył się w jego umyśle z wszystkim, co jest nieuczciwe, podejrzane i niemoralne” [2].

„Siedmiopiętrowa góra” jest autobiografią Thomasa Mertona, w której stara się opowiedzieć właśnie o swoim dojrzewaniu do katolicyzmu, o stopniowej ewolucji optyki, o przemyśleniach i zmieniających się punktach widzenia, o kolejnych życiowych decyzjach i wyborach.
O faktach z jego życia rzecz jasna dyskutować zupełnie nie ma sensu, ale inaczej może być z niektórymi przekonaniami – można je podzielać lub nie. Można się z nimi zgadzać albo prezentować zupełnie inne. To akurat uważam za znaczącą zaletę tej książki. To, czyli okazję do weryfikacji przekonań.

Przykład. Ojciec przyszłego trapisty, a na razie chyba raczej ateisty lub agnostyka, był ciężko chory, wydawało się, że umrze. Poinformowano o tym Mertona i…

„Czyż już nigdy nie miałem zobaczyć mego ojca? To wydawało się niemożliwe. Nie wiem czy wtedy przyszło mi na myśl się modlić, ale myślę, że przynajmniej raz lub dwa to zrobiłem, chociaż nie miałem prawie nic z tego, co można by nazwać wiarą. Jeśli się pomodliłem wtedy za ojca, to prawdopodobnie na skutek jednego z tych ślepych, półinstynktownych odruchów natury; które w chwilach przełomowych pojawiają się nawet u ateistów, a chociaż nie są ściśle biorąc dowodem istnienia Boga, to jednak wykazują, że potrzeba wielbienia, uznawania Go jest czymś głęboko wyrytym w naszej zależnej naturze i czymś wprost nieodłącznym od naszej istoty” [3].

Coś takiego, to jest modlitwa kogoś w zasadzie niewierzącego, w czyjejś intencji (tu zdrowia lub życia ojca) nie świadczy o potrzebie uwielbienia Boga, ale o determinacji i strachu przed utratą ojca. O tym mówi znane porzekadło: tonący brzytwy się chwyta. Jeśli wyczerpały się moje pomysły na ratunek, to zrobię coś, w co po prawdzie nie wierzę, ale innego pomysłu już nie mam. Tonący nie ma potrzeby uwielbienia Boga – chce przeżyć. Thomas Merton rozpaczliwie pragnął, żeby ojciec nie umarł, żeby, umierając, nie zostawił go samego, nie porzucił. Tym bardziej, że jego matka wcześniej zmarła na raka.

To przykład, jeden z wielu, kiedy to Merton i ja, z tego samego zdarzenia wysnuwamy zupełnie inne wnioski, inaczej je rozumiemy. I pewnie dlatego ja nie zostałem trapistą.

Z książki można się dowiedzieć, rok po roku, miesiąc po miesiącu, jak to się stało, że Merton przeszedł tak głęboką transformację duchową. Nie ma jednak odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało. Najprostsza odpowiedź to: widocznie taka była łaska Boga, nie jestem jednak pewien, czy wszystkich ona w pełni zadowoli.




---
[1] Thomas Merton, „Siedmiopiętrowa góra”, Społeczny Instytut Wydawniczy, Kraków, przekład: Maria Morstin-Górska, 1973, s. 16.
[2] Tamże, s. 33-34.
[3] Tamże, s. 36.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz