środa, 12 listopada 2008

017 Złe wybory i decyzje

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 017.


Życie tak mi się potoczyło, że musiałem w nim, już po czterdziestce, dokonywać rozmaitych wykopalisk archeologicznych, różnych wglądów, oglądów, introspekcji i innych takich wycieczek w głąb samego siebie. Dzięki temu dość dobrze zdaję sobie sprawę, że moje obecne życie ukształtowały okoliczności, na które nikt specjalnie nie miał wpływu, a już na pewno nie ja, oraz złe wybory i błędne decyzje, które podejmowałem już jak najbardziej osobiście, w dzieciństwie, mniej więcej od 6-7 roku życia.

„Błędne wybory i złe decyzje” – bardzo poważnie to brzmi, a w połączeniu z jednocyfrowym wiekiem, może sprawiać wrażenie wręcz absurdalne. Faktów to jednak nie zmienia – dzieci też mogą dokonywać wyborów i podejmować różnorakie decyzje, dobre i złe. Rzecz jasna w tym przypadku nie ma mowy o jakiejkolwiek winie, tym niemniej pozostaje odpowiedzialność, w rozumieniu konieczności ponoszenia konsekwencji takich czy innych… posunięć.

W obrazku numer 003 wspomniałem, że urodziłem się jako wcześniak ośmiomiesięczny. Być może to właśnie spowodowało, że w dzieciństwie byłem odrobinkę mniej sprawny fizycznie od rówieśników, miałem też tendencję do tycia. Jeśli piszę o mniejszej sprawności fizycznej, to nie mam na myśli jakiegoś upośledzenia czy niepełnosprawności – w mojej klasie było ze trzech chłopaków jeszcze mniej sprawnych, grubszych itp. Tu działał Los.
Wychowywałem się bez ojca. Trudno, żeby wiecznie zapracowana matka, niańka – dziewczyna ze wsi, czy babka wychowana we dworze, chodziły ze mną grać w „nogę”, albo potrafiły sensownie motywować do jakichś gier lub innych ćwiczeń poprawiających sprawność fizyczną. To też Los, lub okoliczności.

A mój udział? Kiedy raz czy drugi wybrano mnie do drużyny jako jednego z ostatnich, albo nawet i ostatniego, miałem wybór – mogłem grać najlepiej, jak tylko potrafiłem, mogłem starać się (mimo ewentualnych docinków) grywać często i w ten sposób podnosić swoją sprawność i umiejętności. Ale mogłem też w domowym zaciszu hodować urazy, użalać i roztkliwiać się nad sobą i z nosem w książce, albo ekranie telewizora śnić „sny o potędze”. Wybierałem zwykle to drugie i to był niewątpliwie mój zły wybór.

Pamiętam, jak pewnego razu wpadłem na genialny wręcz pomysł zapisania się do klubu. Wybrałem szermierkę, teraz sam już nie wiem, dlaczego. Nawet namówiłem do tego swojego najlepszego kolegę. No i wybraliśmy się do klubu sportowego. Trener oznajmił, że bardzo chętnie nas przyjmie, tylko musimy zrobić sobie podstawowe badania, przynieść zgodę rodziców i zaświadczenie ze szkoły.
Były to na pewno najzupełniej normalne zasady, ale dla mnie, w tym momencie, całe przedsięwzięcie się już skończyło. Gdzieś trzeba było chodzić, coś tam załatwiać, kogoś o coś prosić… Nie byłem na to przygotowany, nie chciało mi się, a może odechciało.
Problemem nie było to, że ja nie wiedziałem, jak to zrobić, bo wiedziałem. Chodziło o coś innego – nie miałem wyrobionej psychicznej odporności na występowanie i pokonywanie jakichkolwiek przeciwności. Wycofując się, w takich czy podobnych przypadkach, nadal tej odporności nie budowałem. Zły wybór.

Moje siódme czy ósme urodziny (dzieci u nas obchodziły zarówno urodziny, jak i imieniny). Przy stole gromada gości zajęta rozmowami na swoje, „dorosłe” tematy. Ja, jedyne dziecko w tym towarzystwie, siedzę na podłodze, w kącie pokoju, obłożony całą stertą fantastycznych, wspaniałych prezentów.
W taki oto sposób uczyłem się, myślę że bez niczyjej złej woli, że radość i szczęście dają przedmioty, rzeczy, a nie ludzie i bliskość z nimi. Wiele razy w życiu, zawiedziony kontaktami z ludźmi, uciekałem do przedmiotów. Jakoś tam łatały mi bilans emocjonalny, a to czasami bywało niezbędne…

Właśnie tego typu paskudne wspomnienie zostawiłem na koniec. Miałem pięć, może sześć lat. Matka za coś tam się na mnie pogniewała i oznajmiła bardzo poważnym tonem, że od tej chwili nie jestem już jej synkiem i w związku z tym mam się do niej zwracać „proszę pani”. Ojca już tak jakby nie było, a teraz straciłem też matkę. Dreptałem za nią łapiąc za sukienkę i zanosząc się rozpaczliwym płaczem wołałem „proszę pani, proszę pani…”.

W roku 2003 lub 2004, podczas terapii dla Dorosłych Dzieci Alkoholików, w której brałem udział jako DDD, to jest Dorosłe Dziecko z rodziny Dysfunkcyjnej, zorientowałem się, że porzucany emocjonalnie byłem przez matkę wiele razy. Tego do swoich złych wyborów nie zaliczam.