„Psy Tartaru” – Tomasz Łysiak
„Szalbierza”, pierwszą część „Kronik Szalbierskich”, nazwałem debiutem XXI wieku. Większość krewnych, znajomych i powinowatych, którzy książkę czytali, zgodziła się ze mną w całej rozciągłości. Tych paru dziwaków, którzy się nie zgodzili pytałem, jaką pozycję debiutancką polskiego pisarza proponowaliby w takim razie w zamian, ale, co ciekawe, nikt z nich nie miał lepszego pomysłu wtedy i nie ma do dziś.
Pod koniec 2008 roku pojawił się „Bliznobrody” – tom drugi i kontynuacja przygód Jeruzalema, Karlita, zwariowanego rycerza Dragiełły i reszty doborowej drużyny. Jeśli nawet rzeczywiście „Szalbierz” miał kilka mało ważnych usterek warsztatowych, to „Bliznobrody” był już od nich całkowicie wolny, a „Psy Tartaru” określiłbym jako absolutnie bezbłędne. To właśnie jest dokładnie taka powieść historyczna, awanturnicza, przygodowa i fantastyczna, na jaką czekałem. Może jeszcze powinienem zaznaczyć: czekałem jako człowiek dorosły.
Opowieści o magii, mieczach, smokach, krasnoludach i tak modnych obecnie wampirach niewątpliwie mogą (mogą, nie muszą!) zachwycić prawie wszystkich czytelników. Problem tylko w tym, na jak długo? Po kilku latach, albo miesiącach, okazuje się, że jest to nadal znakomita literatura, ale… dla nastolatków i stosunkowo niewielkiej grupy zapalonych pasjonatów i miłośników gatunku.
Pobawiłem się, rozerwałem, ale teraz to ja chciałbym wrócić do powieści historyczno-przygodowych na naprawdę wysokim poziomie, do literatury przez duże „L”. A tu klops! Okazało się, że niestety, nie ma do czego wracać. Bunsch? Historyczny tak, ale czy przygodowy? Przy trylogii Tomasza Łysiaka jest to, moim skromnym zdaniem, pisarstwo mocno niedzisiejsze, bo po prostu zbyt już siermiężne. Sienkiewicz? Znakomity ku pokrzepieniu serc… sto lat temu. Przygodowy? Oczywiście, jak najbardziej. Gorzej za to u niego ze znajomością realiów historycznych i politycznych. To może „Dagome Iudex” Nienackiego? No, owszem. Ale Nienacki nie żyje. Od dawna.
Oczywistej prawdy, że bajki znudzą się prędzej czy później wyrobionemu czytelnikowi, nie przeoczył Andrzej Sapkowski („Trylogia husycka”) i Tomasz Łysiak („Kroniki Szalbierskie”). Mam tu na myśli pisarzy wyjątkowych. Jeśli jednak dołożę określenie takie, jak „wybitny” czy „genialny”, pozostaje już tylko Tomasz Łysiak. Dlaczego? Ano, z prostego powodu: Łysiak jest z tomu na tom coraz lepszy, natomiast z przygodami Reynevana jest wręcz odwrotnie.
Mogłoby się wydawać, że na półkach księgarskich i bibliotecznych znaleźć można mnóstwo powieści historyczno-przygodowych, lecz to pozory. Niezłe czytadła, ale jednak - fantastyka. Warto zwrócić uwagę, na jakich półkach są prezentowane. Gdy uważny czytelnik natyka się w nich na jakieś banialuki zupełnie niezgodne z czasem i miejscem akcji, autor i wydawca zawsze się obronią twierdząc, słusznie zresztą, że to przecież historia alternatywna. Swoją drogą niezwykle modne określenie w literaturze ostatnich lat. „Człowieku, nie masz pojęcia o czym piszesz! Ja?! Ależ skąd! To przecież alternatywna rzeczywistość!” - i już, problem z głowy. Nie trzeba się wysilać, uczyć, szukać w materiałach źródłowych.
Ale ja jestem taki dziwak, co to nie lubi durnia z siebie robić i jeśli w książce historycznej, cóż z tego, że także przygodowej, czytam o wydarzeniach i postaciach historycznych, to chciałbym uzyskane informacje móc powtórzyć na dowolnym forum, nie narażając się na wybuchy chóralnego śmiechu i drwiny.
Do badań źródłowych Sapkowskiego dotyczących wojen husyckich mam spore zaufanie. Do Łysiaka i jego obrazu trzynastowiecznej Europy i Polski – pełne. Choć może nie jest to najłatwiejsze (ale za łatwizną też jakoś nie przepadam), postaci i wydarzenia opisywane przez Tomasza Łysiaka są w znakomitej większości weryfikowalne. Wystarczy poszukać Dymitra, wojewody kijowskiego, błogosławionego Czesława Odrowąża, obrońcy Wrocławia, Grzegorza IX, Fryderyka II, mistrza Poppo von Osterna, papieskiego legata Giovanniego da Pian del Carpine i wielu innych. Przy pewnej dozie samozaparcia da się też dotrzeć do „Historii Tatarów” („Historia Tartarorum”) spisanej przez towarzysza Benedykta Polaka, franciszkanina znanego jako C. de Bridia; spisanej zresztą na polecenie o. Bogusława, zwierzchnika zakonu franciszkanów w Polsce i Czechach. O Kronikach Długosza, jako źródle wątpliwym i problematycznym, wspominać chyba nie trzeba, bo w przypadku opisu bitwy pod Legnicą jest to oczywiste.
Ale Łysiak też pisze o magii – ktoś zarzuci. Ależ tak! I robi to znakomicie! To stara, dobra, swojska magia tych ziem, tych ludów, tych plemion. Gusła i czary, które… nawet jeśli faktycznie nie były praktykowane, to odprawiane być mogły – właśnie tam i właśnie wtedy. Magia Łysiaka, o dziwo, dodaje opowieści realizmu i autentyczności, i wzbogaca ją w istotny sposób. Dobra magia to nie infantylne rojenia i fantazje.
Przyznam szczerze, że jestem wręcz urzeczony narracyjnym kunsztem Tomasza Łysiaka, oznaczającym w tym przypadku niezwykłą biegłość, wprawę, po prostu mistrzostwo pisarskiego warsztatu autora. Dzięki niemu powieść historyczna, przewidywalna z natury rzeczy, wszak historię znamy (no, przynajmniej jako tako, niektórzy z nas), staje się fascynującą przygodą, wciągającą i pociągającą awanturą. Z podobnym emocjonalnym zaangażowaniem czytałem kiedyś o przygodach muszkieterów, o losach Jana Valjeana, a w pewnym sensie także Ani Shirley czy Rhetta Butlera. Ale czy jest w tym coś dziwnego? Wybitne dzieła zawsze mają ze sobą coś wspólnego, jakiś specyficzny… stygmat, rys, wyróżniający je z dziesiątków tysięcy innych.
Zmęczyło mnie już czytanie powieści historycznych, które autor zapełnia postaciami o mentalności i sposobie zachowania osób współczesnych. Żeby nie dochodziło do pomyłek, ubiera je tylko w kostiumy z epoki i wkłada im w usta – od czasu do czasu, jak mu się przypomni – jakieś staropolskie słowo. Albo ledwie stylizowane na staropolskie.
To oczywiście jest problem i to bardzo duży. Gdyby „Psy Tartaru” napisane zostały językiem jego bohaterów, współczesny czytelnik nie rozumiałby ich albo rozumiał z wielkim trudem. Jak z tym problemem radzi sobie autor wybitny, widać choćby w tym fragmencie:
„Poseł zaśmiał się chrapliwie. Zmierzył wojewodę twardym spojrzeniem i zaczął gadać, a ci, co nawet języka Tatarów nie znali, to zanim tłumacza usłyszeli, już wiedzieli, że mowa ta jest pełna pogardy.
– Szybciej wasze mury padną niźli myślicie, psy. Wasz słaby bóg nie jest od miecza, znamy go już. Żadnego z waszych miast nie uchronił. Wejdziemy tu i kobiety wasze na naszą chuć weźmiemy, dzieciom waszym odgryziemy głowy, a wam każemy na to patrzeć, jak bydłu na kolanach. Tak będzie Dymitrze, chyba że przed wolą Tengri się ugniesz, do obozu chana Batu pojedziesz sam, żeby hołd mu oddać i przyrzec, że wiernie służyć będziesz. Masz ze sobą żonę wziąć i chanowi w podarku zawieźć. Wtedy on, jak już ciebie na kolanach zobaczy i brodą twoją stopy sobie obetrze, a żonę twoją posiądzie, wtedy może pomyśli, czy żywota wam nie darować. To jest słowo nasze”.
Nieomal widzieć tu można oczami wyobraźni dzikiego, dumnego Tatara. Odczuć jego niebotyczną pogardę, gdy rzuca w twarz ruskim bojarom warunki, które nie mogą być spełnione. Piękna scena!
Fabuła. Podążając śladami zdradzieckiego Wulfstana, zwanego też Gierzwałdem, rycerz Dragiełło, jego giermek, karzeł Karlito, wieszczka Hanna i jednoręcy bracia przybywają do Kijowa. Po chwili miasto otaczają Mongołowie, zwani Tatarami (od Thartari – „z piekła rodem”); wojownicy dzicy i nieustraszeni, o okrucieństwie wręcz legendarnym. Czterdzieści tysięcy jeźdźców, trzy razy tyle koni. Szykuje się rzeź, a praktyki zwycięskich minganów Batu-chana są znane jako bardziej niż przerażające. To paraliżuje.
Akcja powieści toczy się głównie w latach 1240-41. Na tle wydarzeń historycznych, opisanych tak, że trudno oderwać się od lektury, wyjaśniają się tajemnice, z którymi stykali się czytelnicy poprzednich tomów, to jest niemego chłopca z jedynką na piersiach, tajemniczych rycerzy Czarnego Zakonu i wreszcie samego Jeruzalema, zwanego Szalbierzem.
Po zdobyciu Kijowa Tatarzy w nieprawdopodobnym tempie posuwają się w głąb Polski. Rajd od Krakowa do Wrocławia i Legnicy zajmuje im kilka dni. Kilka dni! Czterdziestotysięczna armia! Dzicy synowie Tartaru w biegu zmieniają konie, żywią się ciekłą krwią swoich wierzchowców, nie myją się, inne potrzeby też załatwiają (właściwe słowo na właściwym miejscu!) nie zsiadając z końskiego grzbietu – są okropni, przerażający. Muszą zdążyć, zanim… Jednak zbyt wiele zdradzać nie mogę i nie chcę. To po prostu trzeba przeczytać samemu.
Finał ma miejsce pod Legnicą. Chodzi oczywiście o bitwę, która rozegrała się 9 kwietnia 1241 roku na Dobrym Polu (hist. Wolstat/Walstadt/Walstat) pod Legnicą. Lata temu, w szkolnych podręcznikach historii, nazywana była ona bitwą Polaków z Tatarami, ale w tym przypadku chodziło raczej o starcie chrześcijaństwa z dziczą, z wściekłą mongolską hordą. Starcie o charakterze kulturowym bardziej niż państwowym. Wojskami chrześcijan dowodził książę śląski Henryk Pobożny. Był to zresztą swoisty ewenement – podporządkowali mu się rycerze niemieccy, woje z ziemi krakowskiej i wielkopolskiej, a nawet templariusze. W pewnym sensie bitwa ta pozostaje fascynującą zagadką do dziś, ale o tym też pisze Tomasz Łysiak. I to jak pisze! Ja tylko zacytuję niewielki fragment:
„Dwa mingany tworzące lewe skrzydło mongolskie zawróciły i, nie zaprzestając ostrzału, zaczęły cofać. Bolko Dypoldowic obniżył kopię. Takoż i za nim rycerstwo rozpędzone.
Las długich drzewców opuścił się na wysokość łbów końskich. Huk kopyt potężniał. Leciały w górę grudy ziemi.
– Zaprzyj! – wrzasnął Szepiołka.
– Zaprzyj! – powtórzyła reszta. Teraz się rycerze pochylili w przód, żeby strzemionami w tyle znaleźć punkt oparcia i w chwili uderzenia nie wypaść z siodła. Wróg był coraz bliżej. Już widać było tatarskie gęby. Już błyskały ich dzikie oczy. Łuki mongolskie powędrowały do sajdaków. Zamiast nich wojownicy stepowi chwycili za troczone na tylnich łękach oszczepy. Zagrały piszczałki dowódców. Na chrześcijańskie kolczugi poleciała chmura niewielkich włóczni. Kolejne ciała zabitych gruchnęły o ziemię, kolejne bojowe konie upadły w rozbryzgach błota. Lecz i to nie mogło zatrzymać pędu jazdy krzyżowej.
W końcu dopadli przeciwnika.
Trzask kruszonych kopii. Kwik padających koni. Wycie ludzi. Ciała wyrzucane w powietrze. Krew bryzgająca strumieniami.
Tatarzy wyciągnęli z pochew szable i rozpoczęła się walka z rycerstwem. Od strony wzgórza tymczasem biegła polska piechota. I oni byli coraz bliżej. Unieśli broń nad głowami.
Nim jednak zdołali uderzyć, okazało się, że sami znaleźli się w potrzasku. Odwrót lewego skrzydła tatarskiego wciągnął hufiec Szepiołki w głąb, oderwał całkiem od pozostałych sił. Teraz jego rycerze zostali zamknięci w morderczym kotle. Z boków uderzyły na nich setki lekkiej jazdy, zasypując takim gradem mierzonych z bliska strzał, że ludzie padali, jak zboże pod ręką żeńcy.
Dzielny syn margrabiego Moraw Dypolda, Bolesław, zwany Szepiołką, został przeszyty włócznią. Po kolei upadali krzyżowcy, śmierć za wiarę znajdując nie pod murami Akki, nie pod świętym Jeruzalem, ale na trawiastym polu pod Legnicą”.
„Psy Tartaru” to tom trzeci trylogii. Czy da się go czytać osobno, bez znajomości poprzednich? Tak, da się. Aczkolwiek nie wierzę, by ktoś, kto przeczyta „Psy” nie zechciał poznać także „Bliznobrodego” i „Szalbierza”. To po prostu bardzo dobra literatura i zdecydowanie warto.
Pisarstwo Tomasza Łysiaka przekonuje i udowadnia, że literatura przygodowa nie musi być infantylna, co, niestety, bardzo częste jest obecnie, to jest w czasach kultury (ale czy sztuki?) masowej, komercyjnej. Dziś krasnoludy i niziołki, jutro dinozaury, pojutrze wampiry… byle się interes kręcił, a odbiorca był w stosownym tempie oszałamiany nowinkami jak dzicy błyszczącymi paciorkami. Na tym tle warsztat autora „Psów Tartaru” charakteryzuje pewien urzekający ekskluzywizm. I za to TEŻ bardzo sobie Łysiaka cenię.
A jeśli już mowa o interesach… No, cóż… Na ostatnich Targach Książki do stoiska Picaresque, na którym sprzedawano „Psy Tartaru”, ustawiła się gigantyczna kolejka. Myślę, że to również o czymś świadczy, zwłaszcza wobec faktu, że w tym samym czasie kilku całkiem niezłych pisarzy siedziało... hm… dość samotnie w swoich boksach, jakby odrobinę się w nich nudząc.
Na koniec jeszcze tylko fragment, który ilustruje niesamowite poczucie humoru autora powieści:
„– Co gadasz, psie? – zerwał się nagle Dragielło, siadając tak nagle, jakby mu kto sprężystą wić w gardziel nasadził – jaskółczym gównem żeście ciało rycerskiego rodu nacierali?
– Cichaj to, panie, cichaj – Karlito delikatnie go pchnął znów na łoże – trochę sobie karlim obyczajem dworuję, żeby sprawdzić, czy duch jeszcze w tobie drzemie. Ale widzę, że ci, mój kochany panie, poziom jadu we krwi tak skoczył, jakbyś nalewkę na szaleju popijał. Znaczy to, żeś w kondycji wewnętrznej dobrej. Bardzo udatnej.
Rycerz się nieco uspokoił, więc i karzeł objaśniał z większą swobodą:
– Gdzież by cielesne powłoki potomka świętego Jerzego jaskółczym gównem nacierać. Toć obraza by była boska i jeszcze jakieś z tego nieszczęście. Każdy to wie, najgłupszy parobek, co przy dworze jakim, albo w kościelnym obejściu robił, że się jaskółczym gównem nie smaruje oparzelin, a opuchlizny idące od zbytniego dźwigania ciężarów. Bab nie trzeba uczyć, co na oparzenia najlepsze, od dawna one to wiedzą. Więc i ciebie, mój panie, nie jaskółczym, lubo kurzym gównem natarły. Żebyś ty wiedział, ile twój sługa jedyny za tym się medykamentem nabiegał. Kur niby wiele, ale znajdź teraz w czasie wojennym odpowiednią ilość kurzej, jak by tu rzecz, maści?”.
Pod koniec 2008 roku pojawił się „Bliznobrody” – tom drugi i kontynuacja przygód Jeruzalema, Karlita, zwariowanego rycerza Dragiełły i reszty doborowej drużyny. Jeśli nawet rzeczywiście „Szalbierz” miał kilka mało ważnych usterek warsztatowych, to „Bliznobrody” był już od nich całkowicie wolny, a „Psy Tartaru” określiłbym jako absolutnie bezbłędne. To właśnie jest dokładnie taka powieść historyczna, awanturnicza, przygodowa i fantastyczna, na jaką czekałem. Może jeszcze powinienem zaznaczyć: czekałem jako człowiek dorosły.
Opowieści o magii, mieczach, smokach, krasnoludach i tak modnych obecnie wampirach niewątpliwie mogą (mogą, nie muszą!) zachwycić prawie wszystkich czytelników. Problem tylko w tym, na jak długo? Po kilku latach, albo miesiącach, okazuje się, że jest to nadal znakomita literatura, ale… dla nastolatków i stosunkowo niewielkiej grupy zapalonych pasjonatów i miłośników gatunku.
Pobawiłem się, rozerwałem, ale teraz to ja chciałbym wrócić do powieści historyczno-przygodowych na naprawdę wysokim poziomie, do literatury przez duże „L”. A tu klops! Okazało się, że niestety, nie ma do czego wracać. Bunsch? Historyczny tak, ale czy przygodowy? Przy trylogii Tomasza Łysiaka jest to, moim skromnym zdaniem, pisarstwo mocno niedzisiejsze, bo po prostu zbyt już siermiężne. Sienkiewicz? Znakomity ku pokrzepieniu serc… sto lat temu. Przygodowy? Oczywiście, jak najbardziej. Gorzej za to u niego ze znajomością realiów historycznych i politycznych. To może „Dagome Iudex” Nienackiego? No, owszem. Ale Nienacki nie żyje. Od dawna.
Oczywistej prawdy, że bajki znudzą się prędzej czy później wyrobionemu czytelnikowi, nie przeoczył Andrzej Sapkowski („Trylogia husycka”) i Tomasz Łysiak („Kroniki Szalbierskie”). Mam tu na myśli pisarzy wyjątkowych. Jeśli jednak dołożę określenie takie, jak „wybitny” czy „genialny”, pozostaje już tylko Tomasz Łysiak. Dlaczego? Ano, z prostego powodu: Łysiak jest z tomu na tom coraz lepszy, natomiast z przygodami Reynevana jest wręcz odwrotnie.
Mogłoby się wydawać, że na półkach księgarskich i bibliotecznych znaleźć można mnóstwo powieści historyczno-przygodowych, lecz to pozory. Niezłe czytadła, ale jednak - fantastyka. Warto zwrócić uwagę, na jakich półkach są prezentowane. Gdy uważny czytelnik natyka się w nich na jakieś banialuki zupełnie niezgodne z czasem i miejscem akcji, autor i wydawca zawsze się obronią twierdząc, słusznie zresztą, że to przecież historia alternatywna. Swoją drogą niezwykle modne określenie w literaturze ostatnich lat. „Człowieku, nie masz pojęcia o czym piszesz! Ja?! Ależ skąd! To przecież alternatywna rzeczywistość!” - i już, problem z głowy. Nie trzeba się wysilać, uczyć, szukać w materiałach źródłowych.
Ale ja jestem taki dziwak, co to nie lubi durnia z siebie robić i jeśli w książce historycznej, cóż z tego, że także przygodowej, czytam o wydarzeniach i postaciach historycznych, to chciałbym uzyskane informacje móc powtórzyć na dowolnym forum, nie narażając się na wybuchy chóralnego śmiechu i drwiny.
Do badań źródłowych Sapkowskiego dotyczących wojen husyckich mam spore zaufanie. Do Łysiaka i jego obrazu trzynastowiecznej Europy i Polski – pełne. Choć może nie jest to najłatwiejsze (ale za łatwizną też jakoś nie przepadam), postaci i wydarzenia opisywane przez Tomasza Łysiaka są w znakomitej większości weryfikowalne. Wystarczy poszukać Dymitra, wojewody kijowskiego, błogosławionego Czesława Odrowąża, obrońcy Wrocławia, Grzegorza IX, Fryderyka II, mistrza Poppo von Osterna, papieskiego legata Giovanniego da Pian del Carpine i wielu innych. Przy pewnej dozie samozaparcia da się też dotrzeć do „Historii Tatarów” („Historia Tartarorum”) spisanej przez towarzysza Benedykta Polaka, franciszkanina znanego jako C. de Bridia; spisanej zresztą na polecenie o. Bogusława, zwierzchnika zakonu franciszkanów w Polsce i Czechach. O Kronikach Długosza, jako źródle wątpliwym i problematycznym, wspominać chyba nie trzeba, bo w przypadku opisu bitwy pod Legnicą jest to oczywiste.
Ale Łysiak też pisze o magii – ktoś zarzuci. Ależ tak! I robi to znakomicie! To stara, dobra, swojska magia tych ziem, tych ludów, tych plemion. Gusła i czary, które… nawet jeśli faktycznie nie były praktykowane, to odprawiane być mogły – właśnie tam i właśnie wtedy. Magia Łysiaka, o dziwo, dodaje opowieści realizmu i autentyczności, i wzbogaca ją w istotny sposób. Dobra magia to nie infantylne rojenia i fantazje.
Przyznam szczerze, że jestem wręcz urzeczony narracyjnym kunsztem Tomasza Łysiaka, oznaczającym w tym przypadku niezwykłą biegłość, wprawę, po prostu mistrzostwo pisarskiego warsztatu autora. Dzięki niemu powieść historyczna, przewidywalna z natury rzeczy, wszak historię znamy (no, przynajmniej jako tako, niektórzy z nas), staje się fascynującą przygodą, wciągającą i pociągającą awanturą. Z podobnym emocjonalnym zaangażowaniem czytałem kiedyś o przygodach muszkieterów, o losach Jana Valjeana, a w pewnym sensie także Ani Shirley czy Rhetta Butlera. Ale czy jest w tym coś dziwnego? Wybitne dzieła zawsze mają ze sobą coś wspólnego, jakiś specyficzny… stygmat, rys, wyróżniający je z dziesiątków tysięcy innych.
Zmęczyło mnie już czytanie powieści historycznych, które autor zapełnia postaciami o mentalności i sposobie zachowania osób współczesnych. Żeby nie dochodziło do pomyłek, ubiera je tylko w kostiumy z epoki i wkłada im w usta – od czasu do czasu, jak mu się przypomni – jakieś staropolskie słowo. Albo ledwie stylizowane na staropolskie.
To oczywiście jest problem i to bardzo duży. Gdyby „Psy Tartaru” napisane zostały językiem jego bohaterów, współczesny czytelnik nie rozumiałby ich albo rozumiał z wielkim trudem. Jak z tym problemem radzi sobie autor wybitny, widać choćby w tym fragmencie:
„Poseł zaśmiał się chrapliwie. Zmierzył wojewodę twardym spojrzeniem i zaczął gadać, a ci, co nawet języka Tatarów nie znali, to zanim tłumacza usłyszeli, już wiedzieli, że mowa ta jest pełna pogardy.
– Szybciej wasze mury padną niźli myślicie, psy. Wasz słaby bóg nie jest od miecza, znamy go już. Żadnego z waszych miast nie uchronił. Wejdziemy tu i kobiety wasze na naszą chuć weźmiemy, dzieciom waszym odgryziemy głowy, a wam każemy na to patrzeć, jak bydłu na kolanach. Tak będzie Dymitrze, chyba że przed wolą Tengri się ugniesz, do obozu chana Batu pojedziesz sam, żeby hołd mu oddać i przyrzec, że wiernie służyć będziesz. Masz ze sobą żonę wziąć i chanowi w podarku zawieźć. Wtedy on, jak już ciebie na kolanach zobaczy i brodą twoją stopy sobie obetrze, a żonę twoją posiądzie, wtedy może pomyśli, czy żywota wam nie darować. To jest słowo nasze”.
Nieomal widzieć tu można oczami wyobraźni dzikiego, dumnego Tatara. Odczuć jego niebotyczną pogardę, gdy rzuca w twarz ruskim bojarom warunki, które nie mogą być spełnione. Piękna scena!
Fabuła. Podążając śladami zdradzieckiego Wulfstana, zwanego też Gierzwałdem, rycerz Dragiełło, jego giermek, karzeł Karlito, wieszczka Hanna i jednoręcy bracia przybywają do Kijowa. Po chwili miasto otaczają Mongołowie, zwani Tatarami (od Thartari – „z piekła rodem”); wojownicy dzicy i nieustraszeni, o okrucieństwie wręcz legendarnym. Czterdzieści tysięcy jeźdźców, trzy razy tyle koni. Szykuje się rzeź, a praktyki zwycięskich minganów Batu-chana są znane jako bardziej niż przerażające. To paraliżuje.
Akcja powieści toczy się głównie w latach 1240-41. Na tle wydarzeń historycznych, opisanych tak, że trudno oderwać się od lektury, wyjaśniają się tajemnice, z którymi stykali się czytelnicy poprzednich tomów, to jest niemego chłopca z jedynką na piersiach, tajemniczych rycerzy Czarnego Zakonu i wreszcie samego Jeruzalema, zwanego Szalbierzem.
Po zdobyciu Kijowa Tatarzy w nieprawdopodobnym tempie posuwają się w głąb Polski. Rajd od Krakowa do Wrocławia i Legnicy zajmuje im kilka dni. Kilka dni! Czterdziestotysięczna armia! Dzicy synowie Tartaru w biegu zmieniają konie, żywią się ciekłą krwią swoich wierzchowców, nie myją się, inne potrzeby też załatwiają (właściwe słowo na właściwym miejscu!) nie zsiadając z końskiego grzbietu – są okropni, przerażający. Muszą zdążyć, zanim… Jednak zbyt wiele zdradzać nie mogę i nie chcę. To po prostu trzeba przeczytać samemu.
Finał ma miejsce pod Legnicą. Chodzi oczywiście o bitwę, która rozegrała się 9 kwietnia 1241 roku na Dobrym Polu (hist. Wolstat/Walstadt/Walstat) pod Legnicą. Lata temu, w szkolnych podręcznikach historii, nazywana była ona bitwą Polaków z Tatarami, ale w tym przypadku chodziło raczej o starcie chrześcijaństwa z dziczą, z wściekłą mongolską hordą. Starcie o charakterze kulturowym bardziej niż państwowym. Wojskami chrześcijan dowodził książę śląski Henryk Pobożny. Był to zresztą swoisty ewenement – podporządkowali mu się rycerze niemieccy, woje z ziemi krakowskiej i wielkopolskiej, a nawet templariusze. W pewnym sensie bitwa ta pozostaje fascynującą zagadką do dziś, ale o tym też pisze Tomasz Łysiak. I to jak pisze! Ja tylko zacytuję niewielki fragment:
„Dwa mingany tworzące lewe skrzydło mongolskie zawróciły i, nie zaprzestając ostrzału, zaczęły cofać. Bolko Dypoldowic obniżył kopię. Takoż i za nim rycerstwo rozpędzone.
Las długich drzewców opuścił się na wysokość łbów końskich. Huk kopyt potężniał. Leciały w górę grudy ziemi.
– Zaprzyj! – wrzasnął Szepiołka.
– Zaprzyj! – powtórzyła reszta. Teraz się rycerze pochylili w przód, żeby strzemionami w tyle znaleźć punkt oparcia i w chwili uderzenia nie wypaść z siodła. Wróg był coraz bliżej. Już widać było tatarskie gęby. Już błyskały ich dzikie oczy. Łuki mongolskie powędrowały do sajdaków. Zamiast nich wojownicy stepowi chwycili za troczone na tylnich łękach oszczepy. Zagrały piszczałki dowódców. Na chrześcijańskie kolczugi poleciała chmura niewielkich włóczni. Kolejne ciała zabitych gruchnęły o ziemię, kolejne bojowe konie upadły w rozbryzgach błota. Lecz i to nie mogło zatrzymać pędu jazdy krzyżowej.
W końcu dopadli przeciwnika.
Trzask kruszonych kopii. Kwik padających koni. Wycie ludzi. Ciała wyrzucane w powietrze. Krew bryzgająca strumieniami.
Tatarzy wyciągnęli z pochew szable i rozpoczęła się walka z rycerstwem. Od strony wzgórza tymczasem biegła polska piechota. I oni byli coraz bliżej. Unieśli broń nad głowami.
Nim jednak zdołali uderzyć, okazało się, że sami znaleźli się w potrzasku. Odwrót lewego skrzydła tatarskiego wciągnął hufiec Szepiołki w głąb, oderwał całkiem od pozostałych sił. Teraz jego rycerze zostali zamknięci w morderczym kotle. Z boków uderzyły na nich setki lekkiej jazdy, zasypując takim gradem mierzonych z bliska strzał, że ludzie padali, jak zboże pod ręką żeńcy.
Dzielny syn margrabiego Moraw Dypolda, Bolesław, zwany Szepiołką, został przeszyty włócznią. Po kolei upadali krzyżowcy, śmierć za wiarę znajdując nie pod murami Akki, nie pod świętym Jeruzalem, ale na trawiastym polu pod Legnicą”.
„Psy Tartaru” to tom trzeci trylogii. Czy da się go czytać osobno, bez znajomości poprzednich? Tak, da się. Aczkolwiek nie wierzę, by ktoś, kto przeczyta „Psy” nie zechciał poznać także „Bliznobrodego” i „Szalbierza”. To po prostu bardzo dobra literatura i zdecydowanie warto.
Pisarstwo Tomasza Łysiaka przekonuje i udowadnia, że literatura przygodowa nie musi być infantylna, co, niestety, bardzo częste jest obecnie, to jest w czasach kultury (ale czy sztuki?) masowej, komercyjnej. Dziś krasnoludy i niziołki, jutro dinozaury, pojutrze wampiry… byle się interes kręcił, a odbiorca był w stosownym tempie oszałamiany nowinkami jak dzicy błyszczącymi paciorkami. Na tym tle warsztat autora „Psów Tartaru” charakteryzuje pewien urzekający ekskluzywizm. I za to TEŻ bardzo sobie Łysiaka cenię.
A jeśli już mowa o interesach… No, cóż… Na ostatnich Targach Książki do stoiska Picaresque, na którym sprzedawano „Psy Tartaru”, ustawiła się gigantyczna kolejka. Myślę, że to również o czymś świadczy, zwłaszcza wobec faktu, że w tym samym czasie kilku całkiem niezłych pisarzy siedziało... hm… dość samotnie w swoich boksach, jakby odrobinę się w nich nudząc.
Na koniec jeszcze tylko fragment, który ilustruje niesamowite poczucie humoru autora powieści:
„– Co gadasz, psie? – zerwał się nagle Dragielło, siadając tak nagle, jakby mu kto sprężystą wić w gardziel nasadził – jaskółczym gównem żeście ciało rycerskiego rodu nacierali?
– Cichaj to, panie, cichaj – Karlito delikatnie go pchnął znów na łoże – trochę sobie karlim obyczajem dworuję, żeby sprawdzić, czy duch jeszcze w tobie drzemie. Ale widzę, że ci, mój kochany panie, poziom jadu we krwi tak skoczył, jakbyś nalewkę na szaleju popijał. Znaczy to, żeś w kondycji wewnętrznej dobrej. Bardzo udatnej.
Rycerz się nieco uspokoił, więc i karzeł objaśniał z większą swobodą:
– Gdzież by cielesne powłoki potomka świętego Jerzego jaskółczym gównem nacierać. Toć obraza by była boska i jeszcze jakieś z tego nieszczęście. Każdy to wie, najgłupszy parobek, co przy dworze jakim, albo w kościelnym obejściu robił, że się jaskółczym gównem nie smaruje oparzelin, a opuchlizny idące od zbytniego dźwigania ciężarów. Bab nie trzeba uczyć, co na oparzenia najlepsze, od dawna one to wiedzą. Więc i ciebie, mój panie, nie jaskółczym, lubo kurzym gównem natarły. Żebyś ty wiedział, ile twój sługa jedyny za tym się medykamentem nabiegał. Kur niby wiele, ale znajdź teraz w czasie wojennym odpowiednią ilość kurzej, jak by tu rzecz, maści?”.