środa, 24 lutego 2010

Piraci mają przesrane!

„Czarna bandera” – Jacek Komuda


Czasem z istnienia jakiejś luki, niszy, zdajemy sobie sprawę dopiero wtedy, gdy zostanie ona wypełniona.

Kiedy byłem małym chłopcem, to… To książki o piratach, na przykład „Wyspa skarbów” czy „Piraci i Książęta”, były zaliczane do literatury przygodowej dla dzieci i młodzieży. Po uzyskaniu dowodu osobistego, czytać czegoś takiego już raczej nie wypadało. Z czasem jednak okazało się, że niektórym dorosłym (proszę dorosłości nie mylić z dojrzałością!) czegoś jakby brakuje. Pojawił się pewien niedosyt albo tak zwany popyt.

Wypełniły go książki takie właśnie jak „Czarna bandera” – sympatyczny zbiorek opowiadań o piratach, wzbogacony o elementy niesamowite (duchy, zjawy, przeklęte skarby) oraz o to, co literaturę dla dzieci przekształca w literaturę dla dorosłych, czyli opisy, lub przynajmniej nawiązania, do kopulacji, to jest zachowań hetero- i homoseksualnych piratów. Co oczywiste, niezbędne okazało się też stosowne (a wyraźnie niestosowne dla dzieci) słownictwo.

À propos słownictwa… Nieco groteskowe wrażenie sprawiają piraci, analfabeci, którzy biegle posługują się zdaniami wielokrotnie złożonymi oraz piętrowymi przenośniami i porównaniami.

W sumie całkiem niezła rozrywka typu „literatura lekka, łatwa i przyjemna”, ale… dla dorosłych.



środa, 17 lutego 2010

Niemiecka fantastyka???

„Utracony honor, zdradzona wiara: Relacja żołnierza Leibstandarte SS Adolf Hitler” – Herbert Maeger


W pierwszej chwili wydawało mi się, że książka jest źle przetłumaczona (zwłaszcza że faktycznie brakuje mi w niej tłumaczeń pewnych nazw i zwrotów, które chyba jednak przełożone być powinny), albo że jest źle napisana. Albo i jedno, i drugie. Okazało się jednak, że nie, wszystko jest w porządku, a nastąpiła tylko jedna drobna pomyłka: pani w bibliotece umieściła ją w dziale historycznym, podczas gdy jest to bez wątpienia jedna z najnowszych pozycji z dziedziny niemieckiej fantastyki. Tak więc kiedy wydawało mi się, że czytam książkę historyczno-wspomnieniową, w rzeczywistości czytałem s.f., i stąd początkowe nieporozumienia.

Herbert Huberet Joseph Maeger, autor książki, urodził się w 1922 roku w niewielkiej miejscowości na pograniczu belgijsko-niemieckim. Wielka polityka powodowała, że jego rodzinna wieś znajdowała się najpierw w Belgii, później w Niemczech, następnie znów w Belgii itd.

Nie wiadomo, czy Maeger miał do szkoły pod górkę, ale niewątpliwie miał do niej daleko – coś tam wspomina o ośmiu kilometrach, które czasem musiał przemierzyć pieszo w ciągu dnia. Zwłaszcza że, będąc gorliwym katolikiem, już w dzieciństwie często służył do mszy jako ministrant po trzy razy na dobę.

W swojej książce przedstawia – przynajmniej tak mi się wydaje – alternatywną historię Europy połowy XX wieku, albo - jak to, zdaje się, nazywają miłośnicy tego typu literatury - tak zwany świat równoległy.

Oto kilka przekonań Herberta Maegera na temat tego równoległego świata i fantastycznej, alternatywnej przeszłości, w której ponoć żył:

1. Maeger w swoim świecie był członkiem Hitlerjugend, dochrapał się nawet stopnia instruktora dość wysokiego szczebla. Uważał, że program służby w HJ niewiele się różni od regulaminu obowiązującego w skautingu, do którego należał wcześniej.

2. Uważał, że próby porównywania Belgii do Niemiec zakrawałyby na bezczelność, bo przecież nie można poważnie traktować kraju będącego produktem ubocznym kongresu wiedeńskiego. Oczywiście mowy być też nie mogło o żadnej równości – Belg z założenia zawsze znajdował się na niższym szczeblu rozwoju od Niemca.

3. Winę za wybuch drugiej wojny światowej, która według niego była oczywiście wyłącznie wojną prewencyjną, ponosiła Anglia wspierająca agresywne poczynania Polski.

4. W koszarach podczas szkolenia unitarnego gruntownie zapoznano go (oraz innych SS-manów) z postanowieniami konwencji genewskiej i haskiej, dotyczącymi zasad prowadzenia wojny.

5. Podczas ćwiczeń „Delikwent, ćwiczący akurat pompki, musiał jednocześnie unieść nad ziemią nogi i ręce, zbliżając kończyny do siebie”. Co oznacza, że sztuka lewitacji była w tym świecie czymś normalnym.

6. Był przekonany, że w opisywanym przez siebie świecie Waffen-SS „nie odznaczała się też szczególnie bezwzględnym traktowaniem jeńców wojennych, czy okrucieństwem wobec ludności cywilnej, zamieszkującej okupowane tereny”.

7. Twierdzi ponadto: „Nigdy też nie dostałem rozkazu, który w jakikolwiek sposób licowałby z moim sumieniem lub moimi zasadami”. Tego zdania wprawdzie nie rozumiem, ale sensu się domyślam.

To oczywiście tylko początek książki, niejako wprowadzenie w klimat. Dalej fantazji jest jeszcze więcej, ale resztę pozostawiam do odkrywania wytrwałemu czytelnikowi. A myślę, że wielu takich… miłośników fantastyki się znajdzie, zwłaszcza w Republice Federalnej Niemiec.

W celu skonfrontowania i porównania podaję trzy fakty z naszego, realnego świata:

a) w październiku 1941 w ciągu trzech dni żołnierze Leibstandarte SS Adolf Hitler zabili około 4000 wziętych do niewoli Rosjan,
b) w grudniu 1944 w rejonie Malmedy esesmani zabili kilkuset jeńców, amerykańskich i belgijskich cywilów (tzw. masakra w Malmedy),
c) w 1946 Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze uznał SS za organizację zbrodniczą.



niedziela, 14 lutego 2010

Polska, polskość, Polacy

„Nie pytaj o Polskę” – antologia


Pisarstwo! Kocham tę dziedzinę sztuki! Kocham, bo tylko w niej można być młodym, dobrze zapowiadającym się artystą także po pięćdziesiątce. Ale… mniejsza z tym.

„Nie pytaj o Polskę” to zbiór osiemnastu opowiadań, nowel oraz… innych tekstów, młodych współczesnych polskich pisarzy płci obojga. Najmłodszy z nich, Szymon Wigienka, urodził się w 1994 roku. „Polska”, występująca w tytule książki, określa wspólny temat, myśl przewodnią utworów zawartych w antologii. Wygląda na to, że autorom – poza tym jednym… drogowskazem – pozostawiono pełną dowolność, zarówno w interpretacji tematu, jak i formie wypowiedzi. Tak więc znalazły się tu próby znalezienia odpowiedzi na pytanie o polskość (cokolwiek miałoby to znaczyć), o patriotyzm, o to, co to w ogóle znaczy – być Polakiem? Być Polakiem w Polsce, być Polakiem zagranicą…

Choć poziom utworów jest bardzo nierówny, to całość oceniam wysoko. Dobry pomysł, niezłe wykonanie. Nawet te gorsze „kawałki” sprawiają wrażenie potrzebnych i na swoim miejscu.

A oto fragment tekstu Marty Łosiak:
„Wszyscy Polacy pochodzą spod Kielc. Guru mojej młodości, Tadeusz Konwicki, twierdzi co prawda, że wszyscy pochodzimy spod Oszmiany, nawet Bóg, ale ja już Konwickiemu nie wierzę. To znaczy, Bóg może i jest spod Oszmiany, bo z Kieleckiego na pewno nie. Na Kielecczyźnie ludzie są pazerni, okrutni i głupi, mają ciasne horyzonty i płaskie uczucia. Boga noszą na obrazach, nie w sercach, topią kocięta, a poważają tylko kasę. Ale wszyscy Polacy pochodzą zdecydowanie spod Kielc.
/…/
Ja wiem, ja rozumiem – życie na gołoborzach, wśród puszcz jodłowych, jest ciężkie i trudne. Każda piędź ziemi pod uprawę wymaga zażartej walki z przyrodą i z ludźmi, każdy posiłek wymusza więcej zachodu, każdy budynek stawiany jest z większym trudem. W dodatku na taką głęboką prowincję prowincji, do wioseczek rozsianych po lasach i wzgórzach – na takie zadupie po prostu – każda innowacja dociera ze stuletnim opóźnieniem. Ale to nie tłumaczy wszystkiego – palenia gromnic zamiast zakładania piorunochronów na przykład, ani ekskluzywnych łazienek niepodłączonych do kanalizacji, bo one tylko na pokaz, nie do użytku. Albo topienia kociąt, bo na weterynarza szkoda pieniędzy, albo wyrzucania kości przodków na śmietnik, bo trzeba przygotować dla siebie atrakcyjne miejsce na cmentarzu przy głównej alejce. Kielecczyzna to anus mundi w każdym wymiarze.
Nienawidzę Kieleckiego z całego serca, z całej duszy swojej, ze wszystkich sił swoich i bardzo się staram od niego uciec. Co nie jest łatwe. Nie jest to łatwe, bo ja też jestem spod Kielc, i moja rodzina, i wszyscy, których znam. Więc to Kieleckie ciągle mnie dopada: a to w kolejce do dziekanatu, do której wepchnie się koleżanka z Kielc, a to w pociągu, gdzie gruba baba wciśnie mnie w ściankę przedziału, bo to ona musi mieć więcej miejsca, a to podczas Wszystkich Świętych, kiedy się okazuje, że grób prababci został przeniesiony na nowy cmentarz, by ciotki w ciężkich futrach mogły się ładniej prezentować. Ze mnie też, niestety, wyłazi co jakiś czas – nie oprę się pokusie zabrania hotelowych mydełek, jeśli zaszaleję i kupię egzotyczny owoc, poczekam aż się lekko nadpsuje i dopiero wtedy zjem, nie dla rozkoszy podniebienia, ale by się nie zmarnował, a zamiast pigułek antykoncepcyjnych używam zaklęć i modlitw. Ale z tym walczę: jestem wykształcona, subtelna i tolerancyjna, znam języki obce, jeżdżę po świecie – czuję się prawdziwą Europejką”.



czwartek, 11 lutego 2010

Rzeźnik drzew i reszta...

„Rzeźnik drzew” – Andrzej Pilipiuk


Zbiór dwunastu opowiadań. S-F, fantasy, horror – wszystkiego po trochu. Jedne lepsze, inne nieco słabsze. Niezła rozrywka i literatura ewidentnie „lekka, łatwa i przyjemna”, bez nadmiernych ambicji i udawania, że to jakieś wielkie dzieło. Kilka pomysłów wydaje mi się świeżych i nie wyeksploatowanych jeszcze do cna przez innych autorów.



niedziela, 7 lutego 2010

Nasze sposoby i metody

Legalność oprogramowania, a polskie cechy narodowe


Od wielu lat obserwuję ciekawe zjawisko: dyskusje na grupach, listach i forach internetowych na temat legalności oprogramowania zawsze cieszą się ogromną popularnością, zabiera w nich głos rekordowa liczba użytkowników komputerów, wzbudzają niesamowite emocje.
Wydaje się to niepojęte. Często ci sami ludzie angażują się w dyskusje na dokładnie ten sam temat dziesiątki razy, za każdym prezentując z równym zapałem dokładnie te same poglądy, przekonania, argumenty. Latami! No, po co?!
Nie znajdowałem na to pytanie odpowiedzi, dopóki przy jakiejś innej pracy nie musiałem zająć się listą polskich cech narodowych.

Ogólnie rzecz biorąc Polacy to: ponury pesymizm, „tumiwisizm”, smętne biadolenie, upodobanie do operowania skrajnościami, bo jak walka, to tylko do krwi ostatniej, jak zawziętość, to „choćby zdechnąć”, jak robota, to zrywem i do upadłego, jak picie, to na umór… Emocjonalność zamiast pragmatyzmu i zdrowego rozsądku. Lata mijają, a tu nadal „czucie i wiara silniej mówi do mnie, niż mędrca szkiełko i oko”. Czy gdzie indziej nie było romantyzmu? Ależ był, jak najbardziej! Jako kierunek w sztuce. Jakoś nie przeszkadzał kupcom, rzemieślnikom, burżuazji i wreszcie przemysłowcom budować potęgę ekonomiczną państwa. Ale my, Polacy, z romantyczności uczyniliśmy cechę narodową, z której jesteśmy na dokładkę dumni i posługujemy się nią radośnie w życiu politycznym, społecznym i gospodarczym.
Cóż jeszcze? Narodowa duma, choć nie bardzo wiadomo z czego oraz skrajny indywidualizm, który w praktyce skutkuje kompletną niezdolnością organizowania się i jakiegokolwiek wspólnego działania. Aleksander Wielopolski twierdził, że „dla Polaków można czasem coś dobrego zrobić, ale z Polakami nigdy”…

A co umiemy? Co nam wychodzi zawsze? W czym jesteśmy wręcz znakomici? Wydaje się, że jak żadna inna nacja na świecie, potrafimy wyszukiwać winnych naszych niepowodzeń. Jeżeli Polakom coś się nie udało, coś nie wyszło, kolejny raz zawalili sprawę, zawsze winny był ktoś inny, ewentualnie niezależne od nas okoliczności. Za każdym razem pod ręką były rozbiory, wojna światowa (taka, lub inna), okupacja, komuna, Żydzi, masoni, cykliści, ewentualnie bliżej niesprecyzowani oni. „Co oni tam sobie myślą?!” – znamy to, prawda?

Co to ma wspólnego z…? Uważam, że użytkownicy komputerów w Polsce w przeważającej większości są złodziejami. Albo byli. Ja też – żeby nie było wątpliwości. System i oprogramowanie mam wprawdzie legalne (niestety, nie zawsze tak było), ale… A właśnie! A co z trzema filmami na dysku? Kupiłem je legalnie, a jakże. Zrobiłem obraz płyt na twardym dysku, żeby nie ryzykować uszkodzenia oryginałów. Ale po jakimś czasie, gdy brakło gotówki, odsprzedałem filmy koledze. Natomiast obrazy płyt mam nadal, nie skasowałem ich. Ups!

Kiedy złapałem się na tym, że wynajduję rozmaite argumenty i tłumaczenia dla swojego postępowania, zrozumiałem mechanizm działania. Dopóki będziemy złodziejami, dopóty będziemy starali się wykazać i udowadniać, że wcale nie, że nam się należało, że okoliczności, licencje, zarobki, producent, polityka, monopole itd.
Używam wprost określenia „złodziejstwo”, gdyż zauważyłem, że mam skłonności do bagatelizowania całego problemu przez stosowanie rozmaitych eufemizmów – na przykład „piractwo”. Bardzo rozciągliwe i niezwykle przydatne określenie, swoją drogą. „Trochę sobie popiraciłem na zakopiance” – i już koledzy uśmiechają się ze zrozumieniem i akceptacją. Natomiast: „jechałem pod wpływem alkoholu z prędkością zagrażającą życiu innych ludzi” nie brzmi już tak milutko i niewinnie, prawda?

Kiedy zrezygnowałem z argumentu: „bo wszyscy tak robią”, przerzuciłem się na dowodzenie oparte o licencje. A bo skomplikowane, niezrozumiałe, niedostosowane do polskich realiów, nielogiczne itd. Ale prawda jest taka, że sam siebie oszukiwałem. Zasada jest prosta: „mam prawo do towarów, dóbr i usług, za które zapłaciłem”, więc bez żadnych skomplikowanych rozważań prawno-licencyjnych ja świetnie wiem, co kupiłem, a co ukradłem, do czego mam prawo, a do czego nie. Reszta to robienie samemu sobie wody z mózgu.

Kolejną cechą narodową jest stopień rozwoju. Bo narody rozwijają się w podobny sposób, jak to się dzieje z człowiekiem. Wydaje mi się, że wyrośliśmy już z wieku wczesnodziecięcego. W życiu człowieka byłby to odpowiednik czterech-sześciu lat. Okres, w którym dziecko tupie nóżkami przed sklepem z zabawkami i domaga się autka już, zaraz i natychmiast, bo… bo tak! W okresie następnym, który zawiera się w przedziale siedem-dwanaście lat, dzieci zaczynają zamieniać „chcę, bo chcę” na jakieś bardziej złożone argumenty. Ot, choćby: „kup mi, bo wszystkie dzieci w klasie już mają”. Argumenty dzieci w tym wieku są zwykle naiwne i wywołują co najwyżej rozbawienie dorosłych, tym niemniej dzieci święcie w nie wierzą i są w stanie z determinacją ich bronić. W 2010 roku w Polsce, na takim etapie właśnie się znajdujemy.

I tylko momentami zastanawiam się, ile czasu i energii pochłania wielu ludziom obrona… „piractwa” i czy te środki – inaczej wykorzystane – nie wystarczyłyby na zarobienie na legalny system…



wtorek, 2 lutego 2010

Tu zaszła zmiana, czyli...

Prawo i sprawiedliwość po polsku


Z instytucjami stojącymi na straży moich praw zetknąłem się w nowej, odrodzonej Polsce trzy razy. Za pierwszym razem chodziło o spadek po ojcu, a dokładniej o uprawomocnienie testamentu zmarłego. Wezwano mnie na rozprawę – wezwano, a nie tylko powiadomiono, że się odbywa, musiałem się na nią stawić pod groźbą ukarania – podczas której z lekkim osłupieniem obserwowałem, co się tam odbywa. W pewnym momencie sędzina zapytała mnie, czy zgadzam się z tym, co dotąd ustalono, czy może uzgodniono. Odpowiedziałem, zgodnie z przekonaniem, że chyba nie ma znaczenia, czy ja się tutaj z czymkolwiek zgadzam, natomiast mam wrażenie, że wszystko, co się tu dzieje, nie ma zupełnie nic wspólnego z elementarnie pojmowaną sprawiedliwością. Sędzina odpowiedziała wówczas z miłym uśmiechem: „proszę pana, sprawiedliwość to nie na tej sali!”. Jej następnym posunięciem była odmowa zwrócenia mi kosztów przejazdu.
Specjalnie wcześniej zwracałem uwagę na to, że sąd mnie na tę rozprawę wezwał. Gdybym o terminie został tylko poinformowany znaczyłoby to, że mogę tam przyjechać, ale nie muszę, a jak zdecyduję się być, to na własny koszt. Gdy sąd wzywa obywatela, to ma mu za to zwrócić koszty dojazdu. Sprawa, o której piszę, odbywała się w innej miejscowości i dla mnie był to spory wydatek.
Decyzję o zwrocie kosztów musiał podobno zatwierdzić sąd (tak mi powiedziano w sekretariacie, gdzie przed rozprawą chciałem to załatwić), ale sędzina się nie zgodziła. Nijak tego zresztą nie uzasadniając. Po prostu nie, bo nie. Kiedy protestowałem zagroziła, że jak się będę przy problemie zwrotu kosztów przejazdu upierał, to zostanę ukarany.
Ostatecznie sprawę przegrałem, to jest zostałem pozbawiony prawa do spadku po ojcu, i do całego tego „interesu” musiałem jeszcze dołożyć koszty przejazdu. Koszty emocjonalne też były dość wysokie.


Następnym razem z polskim prawem i sprawiedliwością zetknąłem się kilka lat później, gdy pies rasy Amstaff (American Staffordshire Terrier) odgryzł mi nogę. Albo prawie. W każdym razie chodziło o to, że kiedy za miastem jechałem na rowerze, rzucił się na mnie pies i dotkliwie pogryzł. Właściciela w pobliżu nie było, pies był bez smyczy i bez kagańca. Był to pierwszy i jedyny dotąd przypadek, kiedy telefon komórkowy faktycznie mi się przydał. Dzięki niemu wezwałem policję i ta jakoś odgoniła psa, który – uparciuszek – jakoś nie chciał zostawić mnie w spokoju; do przyjazdu policji, poraniony i zakrwawiony zasłaniałem się i broniłem przed atakującym psem po prostu rowerem. Skurczybyk odgryzł pół pedału.
Prawdziwe problemy zaczęły się później. Policjanci podobno dość szybko ustalili personalia właściciela psa, ale… nie chcieli mi ich podać ze względu na obowiązującą w tym kraju ustawę o ochronie danych osobowych. Do ich obowiązków należało też ustalenie, czy pies był szczepiony przeciwko wściekliźnie. Robili to tak długo i tak opieszale, że kiedy w końcu odpowiedzieli mi oficjalnie, że nie, pies nie był szczepiony, dla mnie na ratunek byłoby już zbyt późno – gdyby pies był wściekły, ja bym umarł, bo czas na szczepienie osoby pogryzionej jest ograniczony; jeśli dobrze pamiętam to do dwóch tygodni.
Na moje szczęście okazało się, że pies, choć nie był szczepiony, na wściekliznę nie choruje, ani nie jest jej nosicielem.
W związku z cała tą sytuacją odbyły się dwie rozprawy. W jednej domagałem się odszkodowania za utratę zdrowia oraz za straty materialne – pies poszarpał mi odzież i uszkodził rower. W drugiej chodziło o ewidentne spowodowanie zagrożenia życia i zdrowia: agresywny pies błąkający się bez opieki i zabezpieczeń oraz fakt, że nie był szczepiony (szczepienie psów przeciwko wściekliźnie jest w Polsce obowiązkowe).
Odszkodowanie mi przyznano szybko i bez zbędnych ceregieli – myślę jednak, że głównie dlatego, że właściciel psa nie stawił się na rozprawę, a w takiej sytuacji ja ją wygrałem jakby automatycznie, mocą samego przepisu. Taka jest po prostu procedura.
Drugą sprawę przegrałem. Tu znów oskarżony się nie stawił, ale za to sędzia i prokurator walczyli w jego obronie jak lwy. Jeden przez drugiego twierdzili, że Amstaffy nie są agresywne, że coś mi się na pewno pomyliło, że to Pitbulle są złe, ale Amstaffy nie, absolutnie, wręcz przeciwnie, łagodne jak baranki. Uznali, że z zagrożeniem wścieklizną przesadzam. Owszem, nie ulegało wątpliwości, że pies nie był szczepiony, ale w naszych okolicach wścieklizna nie występowała podobno od trzech lat, więc ryzyko było niewielkie. Twierdzili też, że zagrożenie życia ma miejsce wtedy, gdy obrażenia wymagają leczenia dłuższego niż tydzień. Kiedy z dumą okazałem im moje zwolnienie od chirurga zaświadczające, że leczyć trzeba mnie było dziesięć dni, obaj panowie doszli do wniosku, że to nie ma żadnego znaczenia, bo sąd w Polsce jakby z urzędu zakłada, że z powodu pogryzienia przez psa należy się leczenie do tygodnia czasu, a więc moje zaświadczenie, choć niewątpliwie prawdziwe, nie będzie brane pod uwagę.
Na tym sprawa się zakończyła, właściciel psa został uniewinniony.
W sprawie odszkodowania udało mi się z tym człowiekiem spotkać. Powiedział mi wprost, że nic mi nie zapłaci, bo nie ma. W tej sytuacji przekazałem sprawę w ręce komornika. Komornika oczywiście musiałem z góry opłacić. Kosztami komorniczymi obciążony zostałby właściciel psa i ja otrzymałbym zwrot opłaconych kosztów, ale tylko pod warunkiem, że komornik coś od niego ściągnie. Przez kolejne pięć lat komornik starał się coś z dłużnika ściągnąć, ale te starania (wydaje mi się, że ograniczone do pisania co jakiś czas pism z wezwaniem do zapłaty) nie zostały uwieńczone powodzeniem. Po tych pięciu latach komornik umorzył dalsze postępowanie. Nie dostałem ani odszkodowania, które sąd mi przyznał, ani zwrotu kosztów opłat sądowych i komorniczych, jakie poniosłem.


Mój trzeci kontakt z polskim wymiarem sprawiedliwości zakończył się dzisiaj. Jednak wszystko zaczęło się ponad pół roku temu. Kupiłem na Allegro program komputerowy do odtwarzania filmów DVD. Program nie był specjalnie drogi, może dlatego, że na licencji OEM. Kiedy dostałem program (na płycie) okazało się, że jest on objęty dodatkowym licencjonowaniem NFR, czyli Not for Resale – nie do odsprzedaży. Programy takie, jak sama nazwa wskazuje, nie są przewidziane do normalnego obrotu handlowego. Zwykle producent programu sprzedaje swój wyrób na takiej właśnie licencji producentowi sprzętu, a ten dołącza go do swojego towaru gratis, a w każdym razie nie może go dalej sprzedawać! Tak na przykład jest z programem Nero do nagrywania płyt DVD. Jest dość drogi, jeśli ktoś chce go kupić w sklepie, osobno, ale kupując nagrywarkę DVD, program Nero dostaje się w komplecie, już bez dodatkowych opłat. Płyty z takim właśnie dodawanym do sprzętu programem oznaczane są jako NFR.

Regulamin Allegro wyraźnie i jednoznacznie zabrania wystawania i sprzedawania programów NFR.
Program do wyświetlania filmów, który kupiłem na Allegro, oznaczony był właśnie jako NFR.

Jako, że ze sprzedawcą dogadać mi się nie udało, za radą pracownika Allegro zgłosiłem do prokuratury fakt oszustwa. Oszustwo polega w tym przypadku na tym, że wystawiono na sprzedaż, sprzedano i dostarczono towar zabroniony regulaminem oraz wyraźnie oznaczony, jako „nie do odsprzedaży”. Najpierw prokurator odrzucił moje zawiadomienie twierdząc, że wszystko jest w porządku, program jest na licencji OEM, więc nie został naruszony żaden przepis. Argument moim zdaniem był zupełnie… fantastyczny i świadczył chyba tylko o tym, że decyzję wydał ktoś, kto o takich sprawach nie ma zupełnie żadnego pojęcia. Problemem nie była licencja OEM, o której wszyscy zainteresowani wiedzieli od samego początku i się na nią zgadzali, ale to, że program jest na nośniku z licencją NFR – nie do sprzedawania!
Napisałem więc odwołanie, jeszcze raz zwracając uwagę na ten właśnie fakt, w sposób tak wyraźny i czytelny, że dziecko by zrozumiało. Moje odwołanie rozpatrywał sąd rejonowy. Pani sędzia utrzymała w mocy wcześniejsze postanowienie prokuratora. Jej decyzja jest w tym momencie ostateczna i odwoływać się od niej dalej już nie można. A oznacza ona, jak rozumiem, że w Rzeczpospolitej Polskiej odsprzedawanie towarów oznaczonych jako „nie do odsprzedaży” jest dozwolone i nie narusza żadnej normy prawnej.


Nie chciałbym w tym momencie podejmować pochopnie jakichś decyzji, czy składać wiążących oświadczeń, ale wydaje mi się, że problem i zagadnienie lojalności obywatela wobec państwa, powinienem sobie chyba jeszcze raz, bardzo poważnie przemyśleć.