„Umrzeć,
by nie zginąć” – Tadeusz Markowski
Dawno, dawno temu, daleko,
daleko stąd, przeczytałem fragment „Umrzeć, by nie zginąć” w jakimś
czasopiśmie, i bardzo mi się on spodobał. Dość długo szukałem książki, a kiedy
wreszcie ją zdobyłem, przeczytałem z przyjemnością.
Od tych wydarzeń minęło wiele
lat, a sama książka gdzieś zaginęła… może ją komuś dałem, zupełnie już nie
pamiętam. W międzyczasie dowiedziałem się, że to drugi tom cyklu „Dzieci Hildora”
(pierwszy tom, „Mutanci”, podobno traktował o wyprawach kosmicznych z trzecim
tysiącleciu i o eksperymentach genetycznych), że miał być jeszcze trzeci, ale chyba
nigdy nie powstał – nie przeszkadzało mi to, bo „Umrzeć, by nie zginąć” czytało mi
się całkiem dobrze jako odrębną całość.
Kiedy wpadła mi w oczy oferta
na Allegro, gdzie książkę można było kupić za złotówkę, sentymenty wróciły i po
krótkim wahaniu (kwota w końcu niebagatelna) drogą kupna wszedłem w jej posiadanie.
Po ponad trzech tysiącach lat
na Ziemię wraca kosmolot „Feniks” z dwuosobową załogą. Anna i Pet zamierzają
prosić ziemian o pomoc, ale szybko muszą weryfikować swoje plany, bo na nowej,
bardzo zmienionej Ziemi, zagraża mi jak najbardziej realne niebezpieczeństwo.
Ludzkość zmieniła się – panuje system kastowy, władzę absolutną sprawują
członkowie Tajnej Rady, eksploracją kosmosu nikt się już nie interesuje. Nowi
Ludzie żyją w ogromnych, samowystarczalnych wieżach, podczas gdy reszta planety
porośnięta jest dżunglą, w której jakoś tam egzystują dzicy, nękani przez
zmutowane zwierzęta. Pet i Anna mogliby zanegować cały system przekonań, na
których oparte jest funkcjonowanie uprzywilejowanych mieszkańców wież, może
nawet pozbawić ich władzy – w takim razie lepiej się ich pozbyć.
„Umrzeć, by nie zginąć”
prezentuje dość popularny w tamtych latach nurt fantastyki socjologicznej.
Pokazuje degrengoladę społeczeństwa, które nie musi pracować, a cały czas
spędza na coraz to wymyślniejszych uciechach i rozrywkach, w sumie bez żadnego
sensownego celu w życiu.
To
zresztą znamienne, że latach powstawania „Dzieci Hildora” Markowski prezentował
(choć może to tylko oportunizm) powszechne wtedy przekonanie, że musi być
trudno, a nawet powinno być, bo ceni się tylko to, co zdobyte zostało wielkim
wysiłkiem. Inaczej to marazm, dekadencja, stagnacja, beznadzieja. Bardzo
pasowało to do rozlicznych problemów, także z zaopatrzeniem w podstawowe
artykuły, Polski, w której budowany był socjalizm. Co ciekawe, od czasów upadku
„komuny” minęło prawie trzydzieści lat, ale przekonanie, że na przyjemności
trzeba ciężko harować, jakoś w naszym społeczeństwie ma się jak najlepiej
nadal. Czasem nawet młodzież w to wierzy – szokujące!
To
już cytat z zupełnie innej książki, jeszcze bardziej wartej przeczytania. Jorge
Bucay – lekarz psychiatra i psychoterapeuta Gestalt, „Pozwól, że opowiem ci…”,
strona 36:
…
na początek konieczne jest usunięcie pułapki, którą zastawiono na nas, kiedy
byliśmy jeszcze bardzo mali. Tą pułapką jest głęboko zakorzeniona w nas idea
będąca częścią naszej dosadnej kultury i samo przez się zrozumiałej: docenia
się tylko to, co się osiąga wysiłkiem.
Amerykanie
powiedzieliby na to bull-shit. Każdy może stwierdzić zgodnie z własnym odbiorem
rzeczywistości, że to nieprawda, a jednak budujemy swoje życie tak, jakby to
była prawda niepodważalna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz