wtorek, 17 sierpnia 2021

Oniryczne fantazje o Marylin

 „Blondynka” – Joyce Carol Oates

Dawno, dawno temu modne były dowcipy na temat radia Erewań. Dzwonili do niego słuchacze z rozmaitymi pytaniami, a radio odpowiadało im na antenie. Pytania były różne, ale odpowiedzi zawsze zbudowane na jednym schemacie. Przykład: dzwoni słuchacz i pyta, czy to prawda, że w Moskwie rozdają za darmo mercedesy? Radio Erewań odpowiada: w zasadzie to prawda, ale nie w Moskwie, a w Leningradzie, nie mercedesy, ale rowery, i nie rozdają, lecz kradną.

Czy to prawda, że „Blondynka” Joyce Carol Oates jest biografią aktorki Marylin Monroe? W zasadzie to prawda, z tym że…

Blondynka nie zawiera zatem opisu licznych rodzin zastępczych, w których Norma Jeane przebywała, lecz tylko jednej, i to fikcyjnej; zamiast licznych kochanków, kryzysów zdrowotnych, aborcji, prób samobójstwa, a także występów ekranowych, przedstawia kilka wybranych, symbolicznych. Marilyn Monroe rzeczywiście prowadziła coś w rodzaju dziennika, pisała wiersze czy też fragmenty wierszy. Spośród nich tylko dwa wersy znalazły się w ostatnim rozdziale (“Pomocy, pomocy!“); inne wiersze zostały wymyślone. Pewne wypowiedzi w rozdziale “Marilyn Monroe dzieła zebrane” pochodzą z wywiadów, inne zaś są fikcyjne; pod koniec wspomnianego rozdziału znalazł się cytat zaczerpnięty z konkluzji O powstawaniu gatunków Charlesa Darwina. Faktów z biografii Marilyn Monroe należy szukać nie w Blondynce - która nie powstała jako dokument historyczny – tylko w literaturze przedmiotu”[1].

Autorka nazywa ten zabieg literacki synekdochą, a ja mam wątpliwości, czy tak samo rozumiemy to pojęcie. Ale mniejsza z tym. W tym momencie powinienem już dać sobie spokój z tą książką – interesowała mnie rzetelna biografia aktorki, a nie oniryczne fantazje Oates na temat Marylin Monroe związane z rzeczywistością i faktami bardzo luźno lub wcale.

„Przybyła Śmierć, pędząc wzdłuż bulwaru w gasnącym sepiowym świetle.
Przybyła Śmierć mknąca niczym w kreskówkach dla dzieci na ciężkim, pozbawionym ozdób rowerze posłańca.
Przybyła Śmierć nieomylna.
Śmierć, której nie da się nic wyperswadować.
Śmierć, której się spieszy.
Śmierć naciskająca z pasją na pedały.
Śmierć wioząca paczkę oznaczoną OSTROŻNIE PRZESYŁKA SPECJALNA w solidnym koszyku tuż za siodełkiem.
Śmierć lawirująca śmiało między ludźmi i różnymi pojazdami przy skrzyżowaniu Wilshire i La Brea, gdzie - z powodu remontu ulicy - dwa pasy ruchu biegnące w kierunku zachodnim przechodziły w jeden.
Śmierć jakże chyża!
Śmierć grająca na nosie tym kierowcom w średnim wieku, którzy nie mogli się powstrzymać przed użyciem klaksonu.
Śmierć roześmiana: Pieprz się, facet!
I ty też.
Przemykająca jak Królik Bugs obok błyszczących masek drogich, nowych samochodów.
Przybyła Śmierć nieczuła na przesycone dymem, zepsute powietrze Los Angeles.
Na ciepłe, radioaktywne powietrze południowej Kalifornii, gdzie przyszła na świat.
Zgadza się, ujrzałam Śmierć.
Śniłam o Śmierci poprzedniej nocy.
Śniłam o niej od dawna.
I wcale się nie bałam.
Przybyła Śmierć jakże rzeczowa.
Śmierć pochylona nad brązową od plamek rdzy kierownicą niezgrabnego, lecz solidnego roweru.
Przybyła Śmierć ubrana w bawełnianą koszulkę z napisem Cal Tech, w wypranych, ale nie uprasowanych spodenkach koloru khaki, w trampkach, bez skarpetek.
Śmierć z umięśnionymi łydkami i nogami porośniętymi ciemnymi włosami.
Śmierć o wygiętym kręgosłupie z rzędem zaokrąglonych kręgów.
Śmierć o pryszczatej twarzy niedorostka.
Śmierć o dzielnym sercu, bezlitośnie oślepiana promieniami słońca, które odbijały się od szyb samochodów i chromowanych powierzchni niczym od bułatów”[2].

Ciężko było, ale przebrnąłem… jakoś. Kwestie śmierci zajmują 3-4 strony, więc nie było łatwo. Postanowiłem jednak dać szansę powieści. Nie jest ona o Marylin Monroe, trudno, ale może przecież być ciekawa i wartościowa mimo to. Nie była.

„Ów dzień, dzień urodzin, będzie pierwszym, jaki Norma Jeane zapamięta wyraźnie. Ten cudowny dzień spędzony z Gladys, która bywała Matką, albo z Matką, która bywała Gladys. Kobietą niczym ruchliwy i smukły ptak o bystrym, czujnym spojrzeniu, uśmiechu, jak to sama określała, drapieżcy i ostrych łokciach, którymi dźgała cię w żebra, jeśli zbytnio się do niej zbliżyłaś. Wypuszczała przez nos świecący dym, który przypominał zakrzywione słoniowe kły, i wtedy w ogóle nie miałaś odwagi zwrócić się do niej, a już na pewno nie słowami „mamusiu” czy „mamciu”, używając tych „do porzygania słodziutkich zwrotów”, o których Gladys już dawno temu zapomniała – ani nawet patrzeć na nią zbyt natarczywie”[3].

Wtedy się poddałem. Z punktu widzenia moich oczekiwań i aktualnych potrzeb powieść „Blondynka” jest bezwartościowa. Być może posiada jakieś wartości literackie, ale poszukiwanie ich na ponad siedmiuset stronach, przekroczyło moje możliwości, zapał, determinację i dobrą wolę.





--
1. Joyce Carol Oates, „Blondynka”, przekład Mariusz Ferek, Wydawnictwo: Marginesy, 2021, tekst „Od autorki”.
2. Tamże, „Prolog”.
3. Tamże, „HPIEL”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz