„Zagroda zębów” – Wit Szostak
Przy okazji lektury powieści „Eroica” Kuśniewicza odkryłem, że czasem, może i zawsze, potrzebna jest swego rodzaju harmonia między czytelnikiem, a tekstem. A jeśli nie harmonia, to może lepsze będzie dostrojenie. Czytanie zsynchronizowane z treścią oraz stylem zapisu przypomina płynięcie z nurtem; idzie gładko, bez wstrząsów i odbijania się od przeszkód. Jego odwrotnością jest próba płynięcia w poprzek, najeżone przeszkodami i oporami. Zamiast harmonii jest to miotanie się, jak gówno w przeręblu.
Pierwsze podejście do Kuśniewicza było drogą przez mękę. Mordęgą, zmęczeniem, zniecierpliwieniem i zniechęceniem. Wiele miesięcy później spróbowałem znowu i okazało się, że tym razem wstrzeliłem się w potok jaźni i narracji autora, i lektura była przyjemna i lekka.
Jeśli porównania potokowe nie są czytelne, to proszę sobie wyobrazić dwóch muzyków, wirtuozów gry na skrzypcach i fortepianie. I niech spróbują oni grać razem, ale dwa różne utwory jednocześnie. I co z tego, że są genialni? Wyprodukują męczącą kakofonię i nic więcej.
Tak wyglądała moja lektura „Zagrody zębów” Szostaka. Składa się na nią kilkadziesiąt mikroskopijnych… opowiadań? – nie wiem nawet, czy tak można je nazwać; niektóre składają się z kilku zdań zaledwie. Są one wariacjami mitu o Odysie, alternatywnymi wersjami jego losów, dodatkowo podzielonymi na wersje i odmiany. W każdym razie to jest czytelne i zrozumiałe. Pojawia się wtedy pytanie, o co tak naprawdę chodzi? I nie jestem pewien, czy na nie, mniej lub bardziej trafnie, jestem w stanie odpowiedzieć. Na przykład chodzi o samotność każdego człowieka, chodzi o to, że nie da się wejść kolejny raz do tej samej rzeki (nie da się, a nie, że jest to pomysł niemądry), że nie ma powrotu do młodości, głównie jednak chodzi – być może – o czekanie. Bywa i tak, że jeśli pewne słowa trzyma się za zagrodą zębów zbyt długo, traci sens ich wypowiadanie. Przy tym ostatnim przypomniał mi się fragment książki „Przebudzenie, droga do świadomego życia” (s. 71-72), poświęcony nawykowemu albo nałogowemu czekaniu.
Ponad połowę życia spędziłem w przekonaniu, że to moje właściwe życie jeszcze się nie zaczęło. Czekałem na coś, nawet nie wyobrażając sobie zbyt dokładnie, co by to miało być, spodziewałem się czegoś… nieokreślonego. Jednego za to byłem pewien – kiedy już nadejdzie, stanie się, wydarzy – poznam, będę wiedział. Że się zaczęło. Że czekanie się skończyło. […]
Odkryłem kiedyś, że czekając, nie jestem albo nie jestem w pełni obecny w swoim życiu. Ciałem tu i teraz, umysłem gdzieś indziej – w pociągu, który jeszcze nie nadjechał, z kobietą, której nigdy nie spotkałem, w pracy, której nigdy nie wykonywałem – byłem w swoim życiu roztargnionym przechodniem, który niezbyt uważnie zwraca uwagę na to, co się wokół niego dzieje, choćby z tego powodu, że większości i tak nie dostrzega albo nie rozumie, albo błędnie interpretuje. Rzeczywistość dla mnie nie istniała. Kątem oka rejestrowałem jakieś drzewa, które zupełnie mnie nie interesowały, coraz bardziej rozczarowany i zawiedziony, że nie widzę lasu.
Na poziomie podstawowym niby rozumiem „Zagrodę zębów”, ale zdaję sobie sprawę, że widzę drzewa, nie będąc wcale przekonany, że właściwie rozpoznaję las, bo reszta, poza alternatywnymi historyjkami o Odysie, to już tylko moje spekulacje i zgadywanki. Może to jeszcze nie mój czas na tę książkę, a może tylko mi się wydaje, że jest w niej jakieś trzecie dno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz