poniedziałek, 9 marca 2009

020 Wybór szkoły i fachu

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 020


W 1965 roku rozpocząłem, a w 1973 zakończyłem pobieranie nauki w szkole podstawowej. Jak łatwo obliczyć, w tamtych czasach trwała ona lat osiem. Moi rodzice chodzili jeszcze do siedmioklasowej szkoły podstawowej (jeszcze wcześniej liczyła ona sobie klas sześć), natomiast kiedy ja skończyłem podstawówkę, rozpoczęły się – kompletnie nieudane – eksperymenty ze szkołami dziesięcioletnimi.
Po nich nastąpił powrót do ośmioletnich, a w roku 1999 kolejny raz wywrócono wszystko do góry nogami, wprowadzając trzyletnie gimnazja, poprzedzane sześcioletnimi szkołami podstawowymi.

Nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by widział jakikolwiek sens w tego typu działaniach, poza jednym, oczywistym: jeśli z jednej szkoły robi się dwie lub trzy, to większą liczbę znajomych i krewnych można obdarować stanowiskami dyrektorskimi. Ale to już inna sprawa…

W połowie siódmej klasy przekazano nam wiadomość, że w określonym terminie możemy skorzystać z poradni zawodowej. Chodziło o uczniów, którzy jeszcze nie wybrali sobie następnej szkoły, albo swego wyboru nie byli pewni. Jako, że wyprawa do poradni zawodowej miała być zamiast lekcji, natychmiast się zapisałem, choć nie było to obowiązkowe. Chyba raczej dla towarzystwa i z chęci opuszczenia lekcji zapisał się też mój najlepszy kolega, który już od dawna zdecydowany był kontynuować naukę w zasadniczej szkole elektrycznej.

W wyznaczonym dniu wybraliśmy się do tej poradni zawodowej. Wówczas mieściła się ona przy ulicy Oleskiej. W gabinetach psychologów spędziliśmy wiele godzin, rozwiązując rozmaite zadania oraz testy.
Rozwiązując, albo i nie rozwiązując… Zdarzały się bowiem i takie, których zrobić nie potrafiłem, ani w wyznaczonym czasie, ani w żadnym innym. Chodziło o zadania z zakresu tzw. „prac ręcznych”.
Pamiętam, że byłem tym faktem dość mocno skrępowany i zawstydzony.
Kiedy było już po wszystkim, a zadania i ich wyniki specjalista jakoś tam opracował, nadszedł czas na werdykt. Powiedziano mi, że sprawności manualnej nie mam kompletnie żadnej, natomiast zdolność logicznego myślenia wyjątkowo odbiegającą od przeciętnej.
Potwierdziło się więc to, co sam wiedziałem już dawno: mam dwie lewe ręce, ale głowę nie od parady.

Pani psycholog zapytała mnie, do jakiej szkoły wybieram się po podstawówce, a ja, bez przekonania, coś tam bąknąłem o technikum leśnictwa – przez krótki okres miałem wtedy taki dziwaczny pomysł, ale pani uznała go za całkiem rozsądny. No, cóż… Nie chcę nawet sobie wyobrażać, co by było, gdybym faktycznie próbował zostać leśniczym – ja, typowy mieszczuch, gubiący się w średniej wielkości parku, z zerową sprawnością manualną i głęboką awersją do krzywdzenia jakichkolwiek zwierząt.
Mój kolega również usłyszał, że szkoła elektryczna, którą sobie wymyślił, jest dla niego całkiem dobrym rozwiązaniem. Po prostu przytaknięto naszym planom i nic więcej.

Ta szkoła leśniczych to tak naprawdę nie był mój pomysł – podsunęła mi go, zachęcała i przekonywała do niego matka. Bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że nie chodziło o to, żeby ona uważała, że ja mam faktycznie jakieś predyspozycje w tym kierunku, nie – takiej szkoły po prostu w moim mieście nie było, a więc w razie czego musiałbym wyjechać z Opola i zamieszkać gdzieś tam w internacie.
Nie był to pierwszy raz, kiedy w taki czy inny sposób próbowała się mnie z domu pozbyć. Właściwie nie zrozumiałem tego nigdy, bo nie ulega wątpliwości, że to ja, w odróżnieniu od mojego brata, byłem tym grzecznym dzieckiem, nie sprawiającym większych problemów wychowawczych.

Ostatecznie postanowiłem zdawać egzaminy wstępne (w tamtych czasach obowiązywały do wszystkich szkół średnich) do technikum budownictwa wodnego. Wybrałem tą szkołę drogą eliminacji negatywnej, to jest odrzucałem kolejno szkoły, które z jakiegoś powodu były nie do przyjęcia i zdecydowałem się na to, co zostało.

Przede wszystkim nie chciałem nigdzie wyjeżdżać – zupełnie nie widziałem siebie w jakimś internacie. Nie interesowały mnie szkoły zawodowe – nie chciałem być robotnikiem, nawet wykwalifikowanym, wiedziałem, że ze swoją sprawnością manualną, a raczej zupełnym jej brakiem, kompletnie się do tego nie nadaję. Poza tym… w wieku lat ośmiu byłem bardziej oczytany od przeciętnego robotnika, więc jakoś nie potrafiłem sobie wyobrazić życia w takim środowisku.
Liceum ogólnokształcące nie wydawało mi się wtedy dobrym pomysłem. To było rozwiązanie dla kogoś, kto na pewno wiedział, że chce studiować i był pewien, że na studia się dostanie. Sam „ogólniak” mógł być dobry dla dziewcząt – w tamtych czasach było to najzupełniej wystarczające wykształcenie dla wszelkiej maści urzędniczek, nawet szczebla kierowniczego. A mężczyzna powinien mieć jakiś zawód.

Pozostawały technika. Z oczywistych względów (dwie lewe ręce) odrzuciłem natychmiast elektryczne, samochodowe, elektrotechniczne czy mechaniczne. Skreśliłem także technikum materiałów wiążących – za dużo było tam chemii, za którą jakoś nie przepadałem. Szkoły kucharskie czy handlowe, w moim przekonaniu, były dla dziewcząt, a więc ostatecznie wybór sprowadzał się do technikum geodezyjnego no i właśnie technikum budownictwa wodnego. Wybrałem to drugie, bo… nie chciałem, żeby dzieciaki wołały za mną „gołodepta”. I tak właśnie się to odbyło.

Zupełnie nie przeszkadzało mi to, że wybieram się do szkoły, której nie wybrał nikt z mojego rocznika w podstawówce. Ale niewątpliwym plusem był dojazd. Wprawdzie moja nowa szkoła mieściła się na drugim końcu miasta, ale w praktyce wyglądało to tak, że wsiadałem do autobusu dokładnie przed domem i wysiadałem z niego, po przejechaniu kilku przystanków, dokładnie przed szkołą.

Po uzyskaniu całkiem przyzwoitego świadectwa ukończenia szkoły podstawowej, ale przed egzaminami wstępnymi do technikum budownictwa wodnego, matka wypchnęła mnie do swojej siostry, czyli mojej ciotki, nauczycielki matematyki, która miała mi pomóc przygotować się do tych egzaminów.
Mimo to (w tym momencie miałbym wielką ochotę napisać, że może właśnie dlatego, ale to nie byłoby w porządku, to nie była wina ciotki) egzaminów wstępnych nie zdałem. Nie wiem zresztą nawet, z jakiego przedmiotu nie zdałem. O tym nie informowano.

Wtedy, chyba po raz pierwszy, wystąpił w moim życiu pewien schemat, wzór, który później powtórzył się jeszcze kilka razy, aczkolwiek z różnym natężeniem: wiedziałem, że coś muszę zrobić, wiedziałem, że jeśli nie zrobię, to konsekwencje będą paskudne i na pewno będę tego żałował, ale jednocześnie nie potrafiłem się zmusić, zmobilizować do działania. Miałem z tego powodu koszmarne wyrzuty sumienia, bałem się też konsekwencji, ale nadal nie robiłem tego, co powinienem.
To było jak fatum, przeznaczenie, które MUSIAŁO się wypełnić.

Mieszkałem u ciotki i udawałem, że się przygotowuję do egzaminów, ale w rzeczywistości biegałem po jakichś starych działkach, usiłując się bawić, ale w sumie pełen poczucia winy i obawy, że nie zdam. No i nie zdałem.
Były to czasy, w których nie można było „startować” do kilku różnych szkół jednocześnie, albo wyników egzaminu w jednej szkole przenosić do drugiej, w której wymagania były mniejsze.

W dniu, w którym ogłoszono wyniki egzaminów wstępnych, kiedy tylko upewniłem się w sekretariacie szkoły, że rzeczywiście nic się nie da zrobić, natychmiast przeniosłem swoje papiery do zasadniczej szkoły zawodowej (do zawodówek nie obowiązywały egzaminy).
Nie było z tym najmniejszego problemu, bo szkoły zawodowe (kierunki: betoniarz-zbrojarz, murarz, malarz, monter konstrukcji stalowych, cieśla itp.), technikum budownictwa wodnego, technikum geodezyjne, technikum budowy dróg i mostów i inne, stanowiły jedną całość organizacyjną – Zespół Szkół Zawodowych im. Gzowskiego – tak, że całe to przenoszenie dokumentów sprowadzało się właściwie do deklaracji ustnej złożonej w tym samym sekretariacie.

Zmieniając szkołę zrobiłem coś, co wydawało mi się oczywiste. Uważałem, że tak trzeba było i koniec. Dopiero po wielu latach zacząłem się zastanawiać, czemu nie wpadło mi do głowy przesiedzieć ten rok w domu, przygotowując się lepiej do egzaminów wstępnych, i po roku zdawać je jeszcze raz? Do dziś nie wiem. Po prostu najwidoczniej tak nie miało być…

Do domu wróciłem już jako zarejestrowany i zapisany uczeń zasadniczej szkoły zawodowej o kierunku betoniarz-zbrojarz i nie mam pojęcia czemu wybrałem właśnie taki, być może zaproponowano mi to w sekretariacie, już nie pamiętam. Szkoła ta trwała dwa lata, a po jej ukończeniu mogłem kontynuować naukę w trzyletnim technikum budowlanym o specjalności budownictwo ogólne. To była swego rodzaju ciekawostka, bo wtedy takie technikum można było „zrobić” tylko na podbudowie szkoły zasadniczej; budownictwo ogólne nie występowało w ogóle w wersji pięcioletniej, jak wszystkie inne technika.

Matka nie zareagowała na tą zmianę zupełnie. Jeśli była zawiedziona lub rozczarowana, nie dała tego po sobie poznać. Może dlatego, że o wszystko zadbałem sam, bez angażowania jej w cokolwiek? Poza tym nie działa się przecież jeszcze żadna tragedia. Zamiast pięcioletniego technikum miałem się uczyć w systemie 2 + 3 (dwuletnia zawodówka i trzyletnie technikum), a więc właściwie na jedno wychodziło. O tym, żebym miał zakończyć edukację na szkole zawodowej w ogóle nie było mowy.

Nie wiem, jak dzisiaj wygląda sprawa wyboru przyszłego zawodu i w związku z tym stosownej szkoły wśród młodzieży. Kiedy ja byłem nastolatkiem było to ważne, ale… nie aż tak bardzo. Wydaje mi się, że wtedy ludzie pracowali w innych zawodach, niżby wynikało to z kierunku ich wykształcenia, jeszcze częściej niż teraz. Pewnie właśnie dlatego wszystkie druki, kwestionariusze i inne podobne dokumenty osobowe, które w różnych instytucjach i okolicznościach trzeba było wypełniać, zawsze zawierały dwie oddzielne rubryki: na zawód wyuczony i na zawód wykonywany.
Było to zupełnie normalne.