O nowej piekarni na rogu, podwyżce rent i zmianach
W budynku przylegającym do mojego bloku był kiedyś zakład fryzjerski. Funkcjonował pewnie ze trzydzieści, może czterdzieści lat. Kiedy nastał w Polsce czas przemian ustrojowych, fryzjer ustąpił miejsca jakiejś instytucji finansowej, co ładnie brzmi, ale tak naprawdę oznacza jedynie współczesne lichwiarstwo, czyli firmę udzielającą pożyczek i kredytów pod zastaw. Pożyczkodawcy działali w tym miejscu mniej więcej dwa lata i zniknęli bez śladu z dnia na dzień. Natomiast całkiem niedawno w lokalu, o którym mowa, otwarto piekarnię, a dokładniej sklep z pieczywem, bo sam wypiek odbywa się gdzieś indziej, pewnie poza miastem. Zwracam na to uwagę, bo pamiętam jeszcze, normalne w „moich czasach”, rozwiązanie polegające na tym, że piekarnia była w oficynie i tam pieczono chleb, a od frontu był sklep, w którym go sprzedawano. Ale mniejsza z tym. W każdym razie po otwarciu tej nowej piekarni zajrzałem tam niezwłocznie, żeby sprawdzić, czy może odtąd mógłbym kupować chleb przy domu, a nie trzy ulice dalej.
Na uwagę zasługiwała, apetycznie wyglądająca, ćwiartka chleba, w którą wbity był szpikulec z metką. Można z niej było wyczytać, że jest to chleb żytni wieloziarnisty (cokolwiek to znaczy) i kosztuje 21,00 złotych za kilogram. Życzliwie i w dobrej wierze zwróciłem uwagę na ten, w moim mniemaniu, oczywisty błąd. 2,10 za kilogram chleba to właśnie byłaby cena mniej więcej normalna, może nawet korzystna, ale i to – w ramach promocji nowego sklepu – nie byłoby niczym nadzwyczajnym. Sprzedawczyni poinformowała mnie, że żadnej pomyłki nie ma i ten chleb właśnie tyle kosztuje: 21,00 za kilogram. Kiedy wyraziłem zdziwienie i spytałem „a cóż to za chleb?”, pani najwyraźniej mnie nie zrozumiała, bo zaczęła tłumaczyć, że chleb jest pieczony bardzo duży, więc musi być sprzedawany na wagę, a nie na bochenki, bo całego bochenka, który mi zresztą zademonstrowała i który ważył 2,85 kg, nikt by nie kupił. Tu pewnie miała rację – bochenek chleba za prawie sześćdziesiąt złotych pewnie nie znalazłby nabywcy. Pytanie, czy sprzedaż w kawałkach coś tu zmienia, ale to już nie był mój problem.
Na koniec zapytałem, czy mogę zrobić zdjęcie chleba i jego kuriozalnej ceny, ale w tym momencie pani wpadła w panikę, krzyknęła coś, co brzmiało podobnie do „niet, verboten und nielzia!” i własnym ciałem zasłoniła rzeczony towar. Wyszedłem.
Dwa dni później, kiedy przez szybę wystawową zobaczyłem, ze sprzedaje inna osoba, postanowiłem wejść do piekarni i zdjęcie zrobić znienacka, bez pytania o pozwolenie. Okazało się jednak, że ten sam chleb oferowany jest nadal, ale nie ma na nim ceny, o którą trzeba się specjalnie pytać. Kiedy jeszcze okazało się, że zwykłe bułki są tam droższe o 30% niż w sąsiednich sklepach, zrezygnowałem definitywnie z wygodnie usytuowanej piekarni.
Przy okazji taka ciekawostka – właśnie w tym czasie ZUS podniósł mi rentę o 36 złotych miesięcznie, czyli umożliwił mi zakup 1,7 kg chleba raz w miesiącu, w piekarni na rogu.
Na uwagę zasługiwała, apetycznie wyglądająca, ćwiartka chleba, w którą wbity był szpikulec z metką. Można z niej było wyczytać, że jest to chleb żytni wieloziarnisty (cokolwiek to znaczy) i kosztuje 21,00 złotych za kilogram. Życzliwie i w dobrej wierze zwróciłem uwagę na ten, w moim mniemaniu, oczywisty błąd. 2,10 za kilogram chleba to właśnie byłaby cena mniej więcej normalna, może nawet korzystna, ale i to – w ramach promocji nowego sklepu – nie byłoby niczym nadzwyczajnym. Sprzedawczyni poinformowała mnie, że żadnej pomyłki nie ma i ten chleb właśnie tyle kosztuje: 21,00 za kilogram. Kiedy wyraziłem zdziwienie i spytałem „a cóż to za chleb?”, pani najwyraźniej mnie nie zrozumiała, bo zaczęła tłumaczyć, że chleb jest pieczony bardzo duży, więc musi być sprzedawany na wagę, a nie na bochenki, bo całego bochenka, który mi zresztą zademonstrowała i który ważył 2,85 kg, nikt by nie kupił. Tu pewnie miała rację – bochenek chleba za prawie sześćdziesiąt złotych pewnie nie znalazłby nabywcy. Pytanie, czy sprzedaż w kawałkach coś tu zmienia, ale to już nie był mój problem.
Na koniec zapytałem, czy mogę zrobić zdjęcie chleba i jego kuriozalnej ceny, ale w tym momencie pani wpadła w panikę, krzyknęła coś, co brzmiało podobnie do „niet, verboten und nielzia!” i własnym ciałem zasłoniła rzeczony towar. Wyszedłem.
Dwa dni później, kiedy przez szybę wystawową zobaczyłem, ze sprzedaje inna osoba, postanowiłem wejść do piekarni i zdjęcie zrobić znienacka, bez pytania o pozwolenie. Okazało się jednak, że ten sam chleb oferowany jest nadal, ale nie ma na nim ceny, o którą trzeba się specjalnie pytać. Kiedy jeszcze okazało się, że zwykłe bułki są tam droższe o 30% niż w sąsiednich sklepach, zrezygnowałem definitywnie z wygodnie usytuowanej piekarni.
Przy okazji taka ciekawostka – właśnie w tym czasie ZUS podniósł mi rentę o 36 złotych miesięcznie, czyli umożliwił mi zakup 1,7 kg chleba raz w miesiącu, w piekarni na rogu.