Do lektury zabierałem się z mocno mieszanymi uczuciami. À propos – uczucia mieszane są wtedy, kiedy narobi się w spodnie, bo z jednej strony to ulga, ale z drugiej wstyd. Moje wątpliwości, rozterki i wahania były zapewne wynikiem przekonania, że nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki, a wszelkie próby skazane są na… może nie tyle na niepowodzenie, ale często na rozczarowanie.
Moje
ambiwalentne uczucia wynikały z:
1.
Pierwsze opowiadanie o wiedźminie Geralcie z Rivii ukazało się w „Fantastyce”
pod koniec 1986 roku, minęło całe pokolenie, pojawili się nowi czytelnicy, a
starzy są już przecież (w większości) innymi ludźmi. Czyż nie jest prawdą, że
wszystko ma swój czas i miejsce, a eksploatowanie dobrego nawet pomysłu w
nieskończoność nie jest posunięciem dla tegoż pomysłu korzystnym?
2.
W ostatnim tomie opowieści o wiedźminie, nazywanym często sagą, jakby rzecz
cała działa się w którymś z krajów skandynawskich (wiem, wiem… zakres
znaczeniowy tego określenia zmienił się i zmienia), to jest w „Pani Jeziora”, w
1265 roku w Rivii wiedźmin Geralt ginie przebity widłami wsiowego parobasa. Tym
samym umiera też, próbująca go ratować żona, czarodziejka Yennefer.
3.
Andrzej Sapkowski twierdził, że historia Geralta to temat definitywnie
zamknięty, że żadnych prequeli czy sequeli nie będzie.
4.
Mimo wszystko do Geralta mam wielki sentyment, jest/był znaczącą postacią w
moim życiu – może nie aż tak, jak Zorro, Winnetou, czy Huckleberry Finn, ale
jednak.
5.
Wyjątkowy i specyficzny język oraz skojarzenia Sapkowskiego/Geralta ot, choćby
coś takiego: Kobieta niechętna
macierzyństwu, kobieta, której nie uwięzi w domu brzuch, kołyska i bachory,
wnet ulegnie chuci, rzecz to wszak oczywista i nieuchronna. Wówczas zaś
mężczyzna utraci wewnętrzny spokój i równowagę ducha, w jego dotychczasowej
harmonii zazgrzyta coś nagle i zaśmierdzi, ba, okaże się, że nijakiej harmonii
i nie ma ani ładu żadnego. Zwłaszcza tego ładu, który uzasadnia codzienną
harówkę oraz to, że efekty tej harówki zgarniam ja. A od takich myśli tylko
krok do niepokojów. Do sedycji, buntu, rewolty*. Nie musiałem długo
zastanawiać się, kto mógłby współcześnie słowa takie wypowiedzieć i przekonania
prezentować – i nie, nie chodzi mi o konkretną postać, co raczej… profesję.
Miłośnicy
wiedźmińskich historii lokują ją już to przed wydarzeniami opisanymi w tej… no…
hm… sadze, już to między „Mieczem przeznaczenia”, a „Ostatnim życzeniem”, a
bywa, że jeszcze gdzieś indziej. Dlatego przyjąłem i założyłem, że „Sezon burz”
to jakby jedna, odrębna przygoda Geralta, która dzieje się w czasie wyjątkowo
burzowego i burzliwego lata roku nieznanego.
Jaki
jest ten nowy Geralt z Rivii? W eliminowaniu potworów różnej maści równie jak
dawniej skuteczny – historia zaczyna się od ubicia przez niego arachnomorfa –
ale później… później zostaje aresztowany za finansowe przekręty, okradziony ze
swoich cudownych wiedźmińskich mieczy (stal
syderytowa, ruda pochodząca z meteorytu, kuta w Mahakamie, w krasnoludzkich
hamerniach), obity albo prawie przez szerokopienne pierdzące strażniczki;
okazuje się bezsilny wobec biurokracji i ludzkiej głupoty, wikła się ze
skutkiem różnym w rozgrywki polityczne na dworze królewskim oraz intrygi
Kapituły Czarodziejów.
Wygląda
na to, że Geralt rozstał się z Yennefer, co umożliwia mu nie budzący moralnych
rozterek romans z Koral oraz seksualną przygodę z młodą adeptką magii. Jak
dawniej jest przy nim bard Jaskier, ale zabrakło mi Ciri i wampira Regisa,
którego od zawsze darzę sympatią.
Rzecz
cała kończy się… 105 lat po śmierci Geralta, ale nie na pewno.
Czy
książką jestem rozczarowany i zawiedziony? Nie, „Sezon burz” warto było
przeczytać, to niezła rozrywka, ale… chyba jednak lepiej byłoby, gdyby
Sapkowski dotrzymał słowa. Ot, mieszane uczucia.
--
*
Andrzej Sapkowski, "Sezon burz", wyd. Supernowa, 2013, s. 15.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz