„Ślepnąc od świateł” – Jakub Żulczyk
Jacek przyjechał do Warszawy z
Olsztyna. Studiował na ASP, ale studiów nie skończył.
Wyobraził sobie z przerażającą jasnością, jaka przyszłość czekałaby go po
studiach. Uznał, że czegoś takiego nie chce, że to nie dla niego.
Przeanalizował sprawę i doszedł do wniosku, że w życiu liczą się tylko
pieniądze. Najłatwiej i najszybciej ktoś taki jak on może zarobić je sprzedając
narkotyki, a dokładniej, kokainę. Jacek jest pewien, że jeśli jest się mądrym,
jeśli podejmuje się określone środki ostrożności, jeśli nie ćpa się swojego
towaru, to można to robić w zasadzie bezkarnie. I mnóstwo zarabiać.
Filozofia Jacka właściwie
sprawdza się prawie idealnie. Drobne problemy załatwia sam lub z pomocą twardych
ludzi swojego hurtownika. Jeśli trzeba, to wynajętego adwokata. Poważne kłopoty
zaczynają się dla Jacka, gdy jego najlepszy klient zabija w wypadku kobietę i
rani dziecko – broniąc się „sprzedaje” swojego dostawcę. To może jeszcze jakoś
dałoby się załatwić, ale z więzienia wychodzi właśnie Dario, kiedyś
niebezpieczny gangster z Pruszkowa, i próbuje odzyskać swoje narkotyki i
pieniądze, które dziwnym trafem znalazły się, przez chwilę, u Jacka.
O sobie i swoim życiu opowiada
Jacek; narracja w książce odbywa się w pierwszej osobie. I może byłaby ta
historia nawet niezła, gdyby nie koszmarne dłużyzny. Jacek ma wiecznie jakieś
przemyślenia, wizje z elementami smakowo-węchowymi (jest permanentnie
niewyspany), snuje mętne dywagacje o życiu i bólu istnienia, i… jest to trudne
do zniesienia. Po prostu nudne.
O ile serial zrobiony na
podstawie książki wydał mi się całkiem niezły, to sama powieść jest ciężkawa,
nieprzekonująca, jakaś taka… sztucznie udziwniona. Nie polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz