poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Indie rzekomo prawdziwe

„Biały Tygrys” – Aravind Adiga


Prawdę mówiąc, kiedy mam napisać cokolwiek na temat „Białego Tygrysa”, czuję się tak, jak – być może – czułby się mieszkaniec Hondurasu, któremu kazano by napisać recenzję polskiego filmu „Rozmowy kontrolowane”. Adiga pisze o kraju, którego nie znam, w którym nie byłem, którego kultura i wierzenia są mi zupełnie obce, o kraju, na którego temat informacje trafiają do mnie z rzadka, właściwie tylko przypadkowo i zwykle są one ze sobą sprzeczne.

Muszę być też ostrożny i uważny – większość czytelników (i ja kiedyś także) ma tendencję do brania za prawdziwą tą opowieść, która jest bardziej brutalna i zawiera więcej drastycznych szczegółów. Czy rzeczywiście im bardziej koszmarna wizja, tym na pewno prawdziwsza? Oj! Chyba jednak nie koniecznie i nie zawsze…

Pierwsze, co mnie wręcz uderzyło, to niesamowite podobieństwo „Białego Tygrysa” do książki Mankella „Comédia infantile”. W pierwszej Balram opowiada o sobie i o Indiach panu Jiabao, w drugiej Nelio opowiada o sobie i o Mozambiku piekarzowi. W obu przypadkach opowieści kontynuowane są nocami.

Narratorem i tytułowym Białym Tygrysem jest Balram Halwai – imię wymyślił mu pijany nauczyciel, gdyż nikt z rodziny nie miał czasu ani ochoty na zajmowanie się takimi głupstwami. Nazwisko właściwie też nie jest nazwiskiem w europejskim znaczeniu tego słowa; Halwai to nazwa kasty i jednocześnie zawodu, Halwai to cukiernik. Opowiada on, mającemu odwiedzić Indie panu Jiabao, o prawdziwym (rzekomo) życiu w tym kraju, a robi to opowiadając historię swojego życia, podobno typową – poza końcowymi elementami – do życia milionów Indusów.

Balram Halwai: zabrany ze szkoły zanim nauczył się czegoś więcej niż podstaw czytania i pisania, pracownik herbaciarni, służący i kierowca, zabójca, właściciel przedsiębiorstwa taksówkowego.
Indie: bieda, korupcja, ciemnota, kasty, bezprawie, wyzysk, współczesne niewolnictwo.

Tak wygląda ta książka w bardzo wielkim skrócie. Czy jest prawdziwa? Nie wiem, być może, ale… instynktownie i „na wyczucie” bardzo w to wątpię. Na takiej samej zasadzie wątpię też, żeby prawdziwe Indie pokazywały filmy w stylu bollywood. Jedna i druga wizja wydaje mi się wręcz groteskowo przerysowana.