Johna Grishama
wszyscy znali jako autora znakomitych thrillerów prawniczych. Aż tu nagle
pojawił się „Malowany dom” (później „Czuwanie” znane też jako „Chłopcy Eddiego”)
i wielu czytelników było potężnie rozczarowanych. Czyja to wina, kto spie…
sprawę? Autor? Tłumacz? Wydawca? Tak, oczywiście, że ten ostatni. Z
premedytacją nie zawiadomił jasno i wyraźnie potencjalnych nabywców, że ta
akurat pozycja Grishama, to powieść społeczna, obyczajowa. Oczywiście nie było
i nie ma takiego obowiązku, nie wymaga takich działań żadne prawo, ale…
nieładnie.
Nelsona DeMille
wielu czytelników znało jako autora powieści sensacyjnych, thrillerów. A tu
nagle polski wydawca bez ostrzeżenia wypuścił na rynek „Złote Wybrzeże”,
książkę, która thrillerem zdecydowanie nie jest. Może raczej powieścią
psychologiczną i socjologiczną z elementami romansu dla mężczyzn.
Złote Wybrzeże na
Long Island obejmuje północną linię brzegową hrabstwa Nassau i łańcuch niskich
wzgórz, wznoszących się obszarze do około dziesięciu mil od lądu. Kiedyś (początki
dwudziestego wieku) skupisko władzy, bogactwa oraz – rozumianej na wzór
amerykański – arystokracji. Stare rody i fortuny tak wielkie, że właściciele
okazałych willi z basenami w Beverly Hills, są w porównaniu z nimi żebrakami. Na
Złotym Wybrzeżu domy nie mają numerów – poczcie muszą wystarczyć nazwy
rezydencji.
Głównym bohaterem i
narratorem jest John Sutter, odnoszący sukcesy prawnik z Wall Street (i nie
tylko). Jego przodkowie zamieszkiwali na Long Island od siedemnastego wieku, co
tutaj ma kolosalne znaczenie. Jon jest dość zamożny, ale nie bogaty. Mieszka z
żoną (lady Stanhope) i dorastającymi dziećmi w skromnym, piętnastopokojowym domku
gościnnym położonym na ziemiach należących do teściów. Pałac, Stanhope Hall,
czeka na nabywcę.
Około czterdziestoletni John
Sutter trochę zaczyna się w życiu nudzić (wcześniejszy kryzys wieku średniego?),
ma pewne problemy w związku, czegoś zdaje się szukać, nie bardzo jednak wiedząc,
czego. Wtedy rezydencję w sąsiedztwie, pałac Alhambra, kupuje bezwzględny szef
mafii, Frank Bellarosa. Jego obecność działa jak katalizator… spraw, zdarzeń, narastających
kłopotów. Mafioso najpierw, niewinnie,
poprosił Suttera, by ten reprezentował go w pewnej legalnej transakcji, ale wreszcie
sięgnął po duszę prawnika… i jeszcze więcej.
Dobra książka. Mam do
niej sentyment. Czytałem pierwszy raz mnóstwo lat temu, ale czasem wracam do co
ciekawszych fragmentów. Lubię Johna Suttera, a zwłaszcza jego specyficzne
poczucie humoru i wnioski, jakie wyciąga z obserwacji otaczającego świata. Jest
w książce także wątek kryminalny, ale jakby przy okazji, dodatkowo – do końca
upierał się będę, że ta powieść nie jest thrillerem. Porównanie do powieści Fitzgeralda
„Wielki Gatsby” wydaje mi się sensowne, choć niezbyt dokładne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz