środa, 12 marca 2008

006 Nowe mieszkanie

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 006.


Już od wczesnej wiosny 1965, kiedy to jeszcze mieszkaliśmy w „kołchozie” (ul. Ozimska 3), często całą rodziną chodziliśmy na spacery na koniec ulicy 1-go Maja, zobaczyć, jak budują się „nasze” bloki. Była to dość daleka wyprawa na krańce miasta – przynajmniej dla człowieka w wieku lat 6,5, bo tyle wtedy miałem. Sama przeprowadzka jawiła mi się jako coś w rodzaju przygody. Myślę też, że nieco udzielała mi się nadzieja i podniecenie rodziców. Może liczyli na to, że ta operacja uratuje ich związek?

Przydział i klucze do nowego mieszkania dostaliśmy w lipcu lub sierpniu 1965 roku. Pamiętam pierwszą wizytę w nowym domu. Niedawno otynkowane ściany były jeszcze wilgotne, a zaprawa cementowa na podłodze nie dość, że mokra, to nawet wręcz miękka. Matka była wtedy w butach na wysokim obcasie, czyli tak zwanych „szpilkach” i zostawiała w tej zaprawie odciśnięte ślady.

Wszystkie bloki na 1-go Maja oddano wtedy lokatorom z betonowymi podłogami, wykończone jedynie wylewką cementową. Obiecywano, że najdalej w ciągu dwóch lat wszystkie podłogi zostaną „zrobione”, to jest pokryte linoleum lub płytkami PCV, oczywiście na koszt właściciela bloków, a nie lokatorów.

Matka miała jakieś swoje dziwaczne zasady, nie chciała na przykład płacić łapówek, w związku z czym podłogi musiała wyłożyć sobie sama, na swój koszt, po czternastu latach bezskutecznego oczekiwania, aż zrobi to ten, kto powinien, czyli ADM (Administracja Domów Mieszkalnych), zarządzający budynkami w imieniu ich właściciela - miasta.
Przez cały ten czas mieliśmy w mieszkaniu podłogę cementową, z wgłębieniami po matki „szpilkach”, malowaną od czasu do czasu farbą olejną, co stanowiło jedyne jej wykończenie.

W dniu otrzymania kluczy ojciec postanowił, że jeszcze tej nocy będziemy w nowym mieszkaniu spać. To znaczy on i ja, bo matka jakoś się do tej przygody nie rwała. Oczywiście w tym momencie nie było tam jeszcze żadnych mebli, spaliśmy więc z ojcem na podłodze, na stertach koców.
Bardzo mi się to podobało, ale rano obudziłem się z nogami pokrytymi jakimiś pryszczami – ot, efekt kilkunastu godzin spędzonych w oparach świeżego betonu i diabli wiedzą jakich jeszcze chemikaliów.

Ostatecznie przeprowadziliśmy się dopiero jak wszystko podeschło i kiedy dziadkowie sprezentowali nam kilka podstawowych mebli – całą resztę rodzice kupili na raty.

01.09.1965 ciotka zaprowadziła mnie pierwszy raz do szkoły - matka była wtedy zdaje się zbyt zajęta. Moja szkoła podstawowa (nr 18) mieściła się dokładnie naprzeciwko naszego bloku, po drugiej stronie ulicy. Odległość tą oceniam na 25-30 metrów. Miało to oczywiście swoje zalety, ale miało też i wady.

Niedługo potem mój ojciec zniknął z naszego życia na kilkanaście lat. Zniknął w sensie fizycznym, bo w matki opowieściach, komentarzach, żalach, urazach, wyzwiskach, pretensjach, był obecny stale.

W tamtych czasach wiele razy w szkole i innych miejscach musiałem podawać informacje o swoich, czy naszych warunkach lokalowych i rodzinnych. Mówiłem wtedy, że mieszkam z matką, bratem i Olką w nowym, dwupokojowym mieszkaniu z kuchnią, łazienką, przedpokojem i balkonem. Dopiero wiele lat później zrozumiałem, że samodzielne mieszkanie, łazienka (a nie wspólny wychodek na półpiętrze) i balkon wcale nie były wtedy czymś powszechnym. W porównaniu do wielu moich szkolnych kolegów warunki miałem może nie luksusowe, ale na pewno bardzo dobre. Oczywiście do czasu…

Po takiej odpowiedzi padało zwykle dodatkowe pytanie o ojca i Olkę. Matka nie nauczyła mnie jakiejś specjalnej wersji na taką okoliczność, odpowiadałem więc słowami, których ona używała, czyli: „ojciec wyprowadził się do kochanki”, „ojciec porzucił dom”, „ojciec nas zostawił”, itp. Myślę teraz, że takie stwierdzenia w ustach siedmiolatka musiały budzić lekką konsternację pedagogów. We mnie natomiast nie budziły one żadnych emocji, podobnie jak u dziecka, które powtarza czasem wyrazy wulgarne, nie zdając sobie sprawy z ich znaczenia.

A Olka? Tu miałem większy problem. Olka to Olka. Aleksandra W. dziewczyna do dziecka, jak to się wtedy nazywało, którą rodzice sprowadzili z jakiejś podrzeszowskiej wsi. Wtedy nie było to nic nadzwyczajnego – o ile rzecz jasna nie używałem określenia niania czy bona, bo to mogło rodzić niezdrowe podejrzenia co do naszego pochodzenia społecznego.