czwartek, 31 grudnia 2009

Barwa i smak Kresów

„Kiełbie we łbie” – Stanisław Zieliński


Zieliński nigdy nie był pisarzem znakomitym, czy wybitnym – raczej świetnym rzemieślnikiem, niż wielkim artystą, a to oznacza, że jego książki (nie wszystkie znam!) czyta się dobrze, może nawet bardzo dobrze mimo, że nie powalają na kolana. Ale i nie muszą. To kawałek dobrego pisarstwa po prostu, choć nie wirtuozerii.

„Kiełbie we łbie” czytałem po raz pierwszy w wieku lat nastu i bardzo mi się to podobało. Później, w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach, książka zniknęła z domu. Po wielu latach rzuciła mi się w oczy w bibliotece, na półce z pozycjami w cenie 1,00 złoty za egzemplarz. Kupiłem oczywiście, choć – co zabawne –nie pamiętałem już zupełnie, o czym ona jest. Tylko tytuł budził dobre, ciepłe wspomnienia; wiedziałem, że tę książkę kiedyś miałem, czytałem, że mi się podobała – to wszystko.
Teraz „Kiełbie” znowu leżały u mnie w domu, ale – jak to często bywa – stale miałem coś nowszego, ważniejszego do przeczytania. Aż wreszcie, całkiem niedawno, zauważyłem nowe wydanie w witrynach księgarskich i to dopiero zmobilizowało mnie do powrotu do „Kiełbi”.
Oczywiście po kilku stronach przypomniałem sobie resztę fabuły bez problemów, ale z przyjemnością i bez wysiłku doczytałem ją uważnie do końca.

Autobiograficzne opowiadanie „Kiełbie we łbie” traktuje o wczesnym dzieciństwie i młodości autora. Warte zauważenia i przeczytania jest z dwóch powodów: pierwszym jest specyficzny język Zielińskiego, jego niewymuszony humor i urocza zdolność podkpiwania z samego siebie, po drugie, czasy, miejsca i wydarzenia, jakie opisuje. Zieliński urodził się w 1917 roku w Kijowie (dziś to stolica Ukrainy), a książka zaczyna się od wspomnień o tym mieście, zanim znalazło się ono w granicach Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Są to więc wspomnienia autora, przemieszane pewnie nieco z zapamiętanymi opowieściami rodzinnymi, o rewolucji, o wojnie 1920 roku (zwłaszcza wyprawie kijowskiej Piłsudskiego), o repatriacji do Polski. Opowiadanie Zielińskiego obejmuje dalej okres międzywojenny, majowy przewrót Piłsudskiego, naukę w gimnazjum im. Stanisława Staszica w Warszawie, służbę wojskową i wreszcie wybuch drugiej wojny światowej. W tym „miejscu” się kończy.
Wspominam ważne wydarzenia historyczne jedynie po to, żeby umiejscowić fabułę w czasie. „Kiełbie we łbie” nie są rozprawką historyczną czy polityczną, ich styl porównywałbym raczej do „Wspomnień niebieskiego mundurka” Gomulickiego; to po prostu lekkie wspomnienie beztroskiego dzieciństwa i młodości z wielką historią w tle.

Ale ma książka Zielińskiego wartość inną jeszcze. Pomogła mi wreszcie znaleźć odpowiedź na pytanie, o niepojęte, do czasu, sentymenty staruszków za Kresami. W mojej rodzinie i w moim wieku były to już wprawdzie tylko dalekie echa, ale jednak. Co w tych Stanisławowach, Wilnach, Kijowach, Lwowach, było tak wspaniałego i cudownego, oczywiście poza tym, że młode lata i czasy zawsze wydają się najpiękniejsze, za czym tak bardzo tęsknili? Do czego chcieli wracać? Wiedziałem, ze nie chodziło tu o ustrój społeczno-polityczny, a w takim razie o co, tak naprawdę?
Chociaż… Właściwie przyznać muszę uczciwie, że tą odpowiedź to ja znałem już od dawna, tyle tylko, że nie do końca chciałem w nią wierzyć. Ktoś, kiedyś, będąc nieco pod wpływem, bąknął, że w tamtych czasach i w tamtych stronach każdy Polak, choćby największy łachmyta, to był KTOŚ. Mówiąc wprost – inne nacje, Ukraińcy, Żydzi (Polska była krajem wielonarodowościowym), to byli… no, oczywiście też ludzie, ale… delikatnie mówiąc, zdecydowanie innego gatunku, jakby innej klasy.
Mnie, urodzonemu w czasach demokracji (socjalistycznej – cokolwiek to znaczy), taki rasizm wydawał się nie do pojęcia, przypominał niemieckie teorie o wyższości rasy panów.
Myślę, że wątpliwości rozwiewają dwa krótkie cytaty z „Kiełbi”. Pierwszy dotyczy mundurków (mundurów) szkolnych, a drugi starej, rosyjskiej czy ukraińskiej, zabytkowej szabli wiszącej na ścianie.

Mundury, choć niby dla wszystkich jednakowe, pozwalały odróżnić z daleka, kto „pan”, a kto „prawosławny”.

Następnego dnia przyniosła ryngraf i osobiście przybiła nad szablą, „żeby prawosławiem nie zajeżdżało od ściany”.

No, cóż… oto Polska właśnie – chciałoby się powiedzieć…


Stanisław Zieliński zmarł w Warszawie w 1995 roku.