Zachciało mi się sensacji i to w wydaniu
Harlana Cobena. Sięgnąłem więc po „Bez śladu” – tę o zaginięciu koszykarza Grega
Downinga i złożonych wielce implikacji tego. Po przeczytaniu kilkudziesięciu kartek
coś mi zaczęło świtać. Uznałem jednak, że to – łatwy do rozpoznania i
charakterystyczny – styl Harlana Cobena i czytałem dalej. W połowie książki
wiedziałem już na pewno, że kiedyś już ją czytałem (gdy na scenę wkroczyła
Maggie Łomot, pozbyłem się wątpliwości), ale zorientowałem się, że mimo to nie
wiem, jak się to wszystko skończy, czyli – kto zabił. Ostatecznie „Bez śladu” przeczytałem
do końca.
Dokładnie ten sam schemat powtórzył się z
następną moją lekturą, to jest z perypetiami zawodowych graczy w golfa, klubu
Merion, ale przede wszystkim pechowego Jacka Coldrena, czyli z „Błękitną krwią”.
Tym razem jeszcze szybciej byłem już pewien, że tę opowieść znam, że ją
czytałem, ale do samego końca nie byłem w stanie przypomnieć sobie zakończenia.
Rozrywkę miałem całkiem niezłą, nie
narzekam, ostatecznie to ja decydowałem się kontynuować lekturę książki kiedyś
już czytanej, ale… Coś mi tu jednak nie pasuje.
Mnóstwo razy w życiu czytałem po kilka
razy te same książki. To jednak było działanie świadome i z premedytacją.
Sięgając po kolejny tom Harlana Cobena nie miałem w planach powtórki. W tej
sytuacji pojawia się pytanie, czy to mnie zaczyna szwankować pamięć, czy może współczesne
pisarstwo już takie właśnie jest: lekkie, łatwe, przyjemne, a dokładniej to tak
lekkie i łatwe, że zapewnia rozrywkę w trakcie lektury, ale bardzo szybko po
jej zakończeniu wszystko rozwiewa się, jak dym? Z drugiej strony… przecież
nadal świetnie pamiętam, kto zabił w „Morderstwie w Orient Expresie” albo w „Psie
Baskerville'ów”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz