„Duchy
Jeremiego” – Robert Rient
Dziwna sprawa z tą książką. Kiedy
zacząłem czytać i okazało się, że narratorem jest kilkunastoletni chłopak,
przez moment poczułem się rozczarowany, bo przecież ja nie lubię powieści
opowiadanych przez dzieci. Jednak „Duchy Jeremiego” czytało mi się na tyle
dobrze, że kontynuowałem lekturę. Dopiero ze dwa dni później zadałem sobie
pytanie: a skąd mi w ogóle do głowy
przyszło, że nie lubię książek z dzieciakami w roli głównej? Zaraz, zaraz… „Zabić
drozda” to pozycja genialna. „Ocean na końcu drogi” – znakomita. „Przygody
Hucka” – fantastyczna. „Życie przed sobą” – cudowna. Więc o co chodzi? No, cóż…
przyznam, że nadal nie wiem, skąd wytrzasnąłem to problematyczne przekonanie.
Jeremi, nastolatek, uczy się średnio, ma jedynego
przyjaciela Augusta, popala marihuanę i trochę nią handluje. Wychowywany jest
przez matkę, która umiera na raka. Mieszka w domu dziadka, cierpiącego na
Alzhaimera. Dowiaduje się trochę jakby niechcący, że część jego rodziny ma
pochodzenie żydowskie, a on nie bardzo wie, jak się wobec tego faktu ustawić.
To jednak nie wydarzenia, nie narastająca
lawina problemów przekraczająca możliwości dwunastolatka, są w tej powieści
najważniejsze – tym, co przykuwa uwagę, może nawet zachwyca, jest język
narratora. Bardzo oszczędny, prosty, trochę jakby kostropaty i szorstki, ale
jednocześnie niesamowicie wiarygodny, realny język dorastającego chłopaka. To on
stanowi główny walor powieści, którą zdecydowanie polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz