„Vox”
– Christine Dalcher
Kiedy religia i władza
łączą siły, otwierają się wrota piekieł i budzą się demony…
Nie lubię feministek.
Mizoginów i seksistów też nie. Zapewne dlatego, że lubię i szanuję kobiety.
Uważam, że to feministki właśnie kreują obraz kobiet, jako istot niezdolnych do
posługiwania się zdrowym rozsądkiem i logiką, niestabilnych emocjonalnie,
słabszych i głupszych od mężczyzn. Przecież właśnie dlatego domagają się
specjalnego traktowania, wyjątkowych praw, przywilejów… Ktoś, kto uważa się za
równego innym, nie żąda specjalnych parytetów – proste.
A zaledwie kilka dni
temu internet huczał po wypowiedzi/pytaniu fińskiej feministki (Saara Särmä): Czy biały, heteroseksualny mężczyzna jest
jeszcze człowiekiem?
W każdym razie z tych
powodów z pewnym uprzedzeniem podchodziłem do debiutu pani Dalcher. Kobiety tak sterroryzowane, że mogą
wypowiadać tylko sto słów na dobę? No, bez przesady! Jednak – jak to już
wspominałem – powieść (każda powieść) składa się z dwóch elementów: pomysłu
(fabuły) oraz warsztatu pisarskiego autorki/autora. Więc szukając tego
drugiego, zacząłem jednak czytać.
Urny
wyborcze nie są dla kobiet, do których należy inna sfera życia, niesamowicie
ważna i odpowiedzialna. Kobieta jest mianowaną przez Boga strażniczką ogniska
domowego. Powinna uświadomić sobie w pełni, że jej rola żony i matki,
rodzinnego anioła, jest najświętszym, najbardziej czcigodnym zaszczytem,
jakiego mogą dostąpić śmiertelnicy i powinna się wyzbyć jakichkolwiek wyższych
aspiracji, nie ma bowiem nic równie wzniosłego, co mogłaby osiągnąć osoba
śmiertelna*.
Nie, rzecz nie dzieje
się i nie dotyczy jakiegoś zapyziałego kraju islamskiego, ale USA. I nie
chodzi o przejęcie władzy przez muzułmanów – takich zmian dokonali
chrześcijanie, głównie katolicy i protestanci. Zmiany w prawie, przepisach,
mentalności, zwyczajach, nie były nagłe i nie pojawiły się w wyniku jakiegoś
przewrotu – to był proces trwający wiele lat. I odbył się demokratycznie… mniej
więcej. Bo nic tak nie umacnia zła, jak bezczynność dobrych ludzi.
Kiedy inne kobiety, jej
koleżanki, znajome, walczyły z nadciągającym ciemnogrodem, doktor Jean McClellan,
neurolingwistka, zajęta była romansem oraz swoimi badaniami oraz karierą naukową – co też jest niezłym
prztyczkiem w nos wymierzonym ludziom biernym politycznie, takim, co to… na wybory nie pójdę, bo to i tak nic nie
zmieni. Główna bohaterka, Jean McClellan, dowiaduje się poniewczasie, że może
jednak miało to sens. Tylko, że teraz, nie ma już ona praw wyborczych. Nie ma
paszportu, nie wolno jej mieć i czytać książek, na poczcie nie sprzedadzą jej
znaczka, a w sklepie papierniczym długopisu. Specjalne służby pilnują, żeby
kobiety nie posługiwały się językiem migowym albo jakimś podobnym systemem
porozumiewania się. Jeśli w ciągu doby kobieta lub dziewczynka wypowie więcej
niż sto słów, specjalna bransoleta na nadgarstku razi ją prądem.
Seks
przedmałżeński i pozamałżeński został oficjalnie uznany za przestępstwo**.
Homoseksualiści wtrąceni
zostali do więzień, cudzołożnice harują na farmach Dakoty Północnej. Amerykańska Liga Cnoty kontroluje prawie wszystko.
Prawie, bo nie potrafi wyleczyć afazji Wernickego***… ani jej wywołać. Jeszcze
nie.
Współczesny świat
charakteryzuje swoisty dualizm. Z jednej strony niesłychany rozwój techniki i
technologii, będący wynikiem panowania człowieka nad materią, a z drugiej coraz
bardziej niepokojące zjawiska społeczne – depresje, samobójstwa, uzależnienia,
przestępczość… nie ma chyba miesiąca, żeby w jakiejś szkole w USA nie ginęli
uczniowie, dzieci, od strzałów z broni automatycznej.
Chodzi teraz o to, by
nie rezygnując z pierwszego, przemodelować drugie. Stąd pomysł, by cofnąć USA o
jakieś 70-80 lat, to jest do czasów, w których prawdziwie amerykańskie i
chrześcijańskie wartości miały jeszcze znaczenie. A zaraz potem skorygować
jeszcze trochę bardziej i jeszcze, i jeszcze – wynik tego… zabiegu jest
widoczny w pierwszych rozdziałach książki.
Kiedy brat prezydenta
uległ wypadkowi (czy aby na pewno wypadkowi?), dr McClellan zostaje zaproszona
do powrotu do pracy i laboratorium, i kontynuowania przerwanych kiedyś badań.
Oczywiście mężczyzna, który kierował instytutem po odejściu kobiet, był
zupełnie nieudolny, jak to samiec. McClellan właściwie nie ma wielkiego wyboru,
tym bardziej, że przedstawiciele władzy zdejmują jej, liczącą słowa,
bransoletę, a to jednak jest sporo warte. Tak więc główna bohaterka wraca do
swojej pasji i życia nieco bardziej zbliżonego do normalności (ale tylko trochę
zbliżonego), wytargowała też od prezydenta wolność dla córki, ale powoli zaczyna
domyślać się, że powrót do zdrowia Bobby’ego Myersa, brata prezydenta, chyba nie
wszystkim jest na rękę. Nie jest też wykluczone, że kwestia jego zdrowia i on
sam jest pionkiem w grze… o wszystko.
Nieco zaskoczył mnie
pomysł wykorzystania w kampanii reklamowej hasztagu #MeToo. Chyba specjaliści
od marketingu coś przeoczyli. Z rok temu była to jeszcze wartościowa akcja,
otwierająca drogę do poważnej debaty społecznej. Obecnie jednak coraz częściej
wywołuje oburzenie, zniecierpliwienie i niesmak. Zwłaszcza po tym, gdy jedna z
czołowych postaci ruchu MeToo, włoska aktorka Asia Argento, zapłaciła w ramach
ugody przedsądowej kilkaset tysięcy dolarów mężczyźnie, który oskarżał ją o
molestowanie seksualne. O podobne zachowania została oskarżona też znana feministka,
Avital Ronell, wykładająca na Uniwersytecie w Nowym Jorku. Dziś MeToo coraz
częściej jest sposobem na zwrócenie na siebie uwagi przez celebrytów, a także
wyłudzanie odszkodowań. W końcu ktoś też zdał sobie sprawę, że w cywilizowanych
krajach publiczne oskarżanie kogokolwiek (nie skazanego prawomocnym wyrokiem
sądu) o popełnienie przestępstwa, narusza prawo, a do łamania prawa nie powinno
się nawoływać ani nakłaniać. Kiedy jeszcze pojawiły się odmiany tej akcji, na
przykład #ChurchToo (stop molestowaniu w Kościele!), zrobiło się jakby polityczno-histerycznie.
A szkoda, bo wartościowa akcja stała się… dwuznaczna.
Rozbawiło mnie
stwierdzenie, że przeciętny człowiek wypowiada codziennie 16 tysięcy słów, bo
to jest jakieś 25-30% średniej grubości książki. Jestem pewien, że częściej
wypowiadam poniżej stu słów dziennie niż ponad 16 tysięcy. Oczywiście zależy to
od okoliczności, stylu życia i innych takich. Przede wszystkim jest jednak
kwestią wolnego wyboru, a nie przymusu.
Świetny pomysł miała
autorka, żeby powieść podzielić na mnóstwo krótkich rozdziałów. Dzięki temu
czyta się ją gładko, bez znużenia, dynamicznie. I choć nadal kwestię stu słów
uważam za przesadną, przerysowaną, to książka jako taka warta jest przeczytania
ponad wszelką wątpliwość.
W pełni zgadzam się z
Christine Dalcher co do tego, że partnerzy kobiet dzielą się na mężczyzn i
owce. Te, które trafiły na owcę, mają pecha. Te, którym trafił się mężczyzna…
natychmiast i wszelkimi sposobami próbują zmienić go w owcę. Jeśli/kiedy im się
to uda, zaczynają nim gardzić i szukają jakiegoś emocjonalnie niedostępnego przemocowca, bo przecież wiadomo, że
łobuz kocha najbardziej.
Ciekawostka: ten tekst
zawiera około tysiąc wyrazów.
---
* Christine
Dalcher, „Vox”, przekład Radosław Madejski, Muza, 2019, s. 73 (tekst przed
korektą).
** Tamże, s. 159.
***
Odkryty przez Carla Wernickego obszar kory mózgowej ulokowany w polu Brodmanna.
Uszkodzenie tegoż (afazja) powoduje zaburzenia mowy, a nawet niemotę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz