środa, 11 czerwca 2025

Kraj przesunięty na mapach

 „Odrzania” – Zbigniew Rokita

„Ludzie są bardzo przywiązani do swoich przekonań. Nie dążą do poznania prawdy, chcą tylko pewnej formy równowagi i potrafią zbudować sobie w miarę spójny świat na swoich przekonaniach. To daje im poczucie bezpieczeństwa, więc podświadomie trzymają się tego, w co uwierzyli” [1].

Każda władza świetnie zdaje sobie sprawę, że większość ludu pracującego miast i wsi, czyli inaczej mówiąc przeciętnych obywateli, nie jest zainteresowana prawdą, ale ponad wszystko pragnie dobrze się czuć, łaknie, jak kania dżdżu, dobrego mniemania o sobie. Dlatego władza, przy pełnej aprobacie większości narodu, okłamuje go, co do niego samego, wmawiając, że są dobrymi, przyzwoitymi ludźmi. Taka właśnie władza jest przez lud kochana. A jeśli wydarzyło się coś złego, to my byliśmy ofiarami, nigdy nie sprawcami.
To nas brutalnie wypędzono z Kresów (Niemcy z ziem zachodnich zniknęli jakoś tak... sami...), to polskie kobiety gwałcili Rosjanie i Niemcy (żaden Polak nigdy nie zgwałcił żadnej Niemki czy Żydówki), Polacy z narażeniem życia ratowali Żydów podczas okupacji (żaden Polak nie brał haraczu od ukrywanych, nie był szmalcownikiem, nie wymuszał seksu w zamian za schronienie) itd. itp.

O tym, że nie było i nie ma żadnych Ziem Odzyskanych, a są ewentualnie Uzyskane, zdaję sobie sprawę już od dawna, choć nie od zawsze – podstawówka w PRL, więc... W każdym razie Ziemie Uzyskane (w zamian za stracone na wschodzie oraz za dostęp do pokładów niklu i uranu w okolicach Kowar, których ZSRR potrzebował do budowy własnej bomby) Rokita nazywa właśnie Odrzanią. Może żeby nie drażnić tych, którzy nadal chcą wierzyć w to... odzyskanie. Polska centralna to Wiślania.

Trochę na ten temat wiem, bo tu mieszkam, bo czytam. Na przykład, że Watykan przyjął do wiadomości, że ziemie zachodnie są jednak częścią Polski, dopiero w latach siedemdziesiątych. Że rząd polski na uchodźctwie wcale nie chciał przyjąć tych obszarów i włączać ich do Polski, i to bardzo długo. Tym niemniej o wielu wydarzeniach, okolicznościach, sprawach, pojęcia nie mam, a że zdaję sobie z tego sprawę, to po książkę Rokity sięgnąłem. Bo o tym ona jest – o skomplikowanej i fałszowanej historii Ziem Zachodnich.

Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli – czytamy u Jana (8.32), ale wyzwoli nie znaczy, że uszczęśliwi. Natomiast Zygmunt Freud zauważył, że gdy postrzeganie rzeczywistości wywołuje przykrość, wtedy poświęca się prawdę.

„To tu miało miejsce jedno z najbardziej spektakularnych wydarzeń w XX-wiecznej historii Europy – zajęcie Ziem Odzyskanych i przemienienie Niemiec w Polskę. To tu – między Świnoujściem a Ełkiem, Szczecinem a Jelenią Górą – Polska stanęła przed jednym z największych wyzwań cywilizacyjnych w swojej najnowszej historii. To tu doszło też do jednego z największych eksperymentów demograficznych w dziejach ludzkości. I dlatego dziwię się, że nagłe zniknięcie stąd milionów Niemców i pojawienie się milionów Polaków uznaliśmy za najzwyklejszą rzecz pod słońcem, dziwię się, że zajęcie Odrzanii zajmuje w polskiej pamięci tak niewiele miejsca, że całych Ziem Odzyskanych nie ogłoszono ósmym cudem świata” [2].

Wyjątkowo ciekawa wydała mi się rozmowa autora ze Zbigniewem Czarnuchem w Witnicy. Najpierw komunistą, później antykomunistą. Gdy Rokita wspomniał o braku konsekwencji, usłyszał:

„– I teraz ludzie mówią, że jest pan niekonsekwentny, bo najpierw robił jedno, a potem drugie.
– Nie, proszę pana, ja miałem rację dwa razy: i wtedy, i teraz.
– Da się tak?
– Istnieje, proszę pana, racja czasu. Proszę mi wierzyć, nie ma jednej prawdy. Trzeba jej szukać nieustannie, nie znajdzie jej pan zapisanej raz na zawsze w żadnej świętej księdze. Co innego znaczy kraść, gdy jest się sytym w czasie pokoju, a co innego, gdy jest się głodnym w czasie wojny. Na tej samej zasadzie miałem rację, będąc marksistą za stalinizmu, i mam rację, nie będąc nim dzisiaj” [2].

Dalej, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, a nie wymogami propagandy, Rokita zastanawia się, kim byłby w Polsce, gdyby w dniu zakończenia wojny miał lat osiemnaście, a także, kim byłby, gdyby był młodym Niemcem na początku wojny.

Opowieść Czarnucha oraz wiele innych elementów tej publikacji pokazuje, że z tą prawdą zdecydowanie nie jest tak prosto, jak chciałaby to partyjna propaganda. Może nawet jakiś sens ma nieco wulgarne powiedzenie, że z prawdą jest jak z dupą, każdy ma swoją.

Granice Odrzanii (z książki Rokity)
„Niemcy wkrótce znikają, a za jakiś czas pojawi się spór: jak ich zniknięcie nazwać? Niemcy na ogół powiedzą o wypędzeniach, Polacy o wysiedleniach. W rzeczywistości dochodzi do obu, a wypędzenie i wysiedlenie będzie dwoma różnymi sprawami. Najpierw, latem czterdziestego piątego, polskie wojsko brutalnie wyrzuca Niemców z ich domów, dawszy niewiele czasu na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy, a potem przepędza jak bydło na drugą stronę granicy. I zostawia samym sobie” [2].

Okazuje się, dzięki Rokicie, że przeniesienie się ludności całych Kresów do Odrzanii, to mit. Większość zaludniających Odrzanię Polaków, to byli mieszkańcy Polski centralnej – z Łodzi przybyli tu moi dziadkowie, na przykład.

O przypadkach chłopstwa z Kresów na Ziemiach Uzyskanych nie czyta się przyjemnie i z dumą. Ludzie ci nie chcieli brać domów, przy których nie widzieli studni; wydawały im się wybrakowane. Do czego służyły krany w domu, czasem nawet z ciepłą wodą, jeśli w budynku był bojler, pojęcia nie mieli przecież żadnego. Urządzenia i maszyny rolnicze, zaawansowane technologicznie jak na tamte czasy, poniszczyli albo porzucili na zniszczenie. Nie wiedzieli, co z nimi robić. Znali sierpy (do pszenicy), kosy (do łąk) i rodła do orania, może jeszcze motyki.

Ostatecznie historia tych ziem i jej ewentualna przynależność nie jest oczywista ani jednoznaczna. Można rozważać skutki oddzielenia w średniowieczu Śląska od Polski oraz wpływu wielkowiekowej przynależności Śląska do Czech, Austrii, Prus i Niemiec. Można pytać, czy Piastowie śląscy ulegli zniemczeniu już w XII-XIII wieku, czy jeszcze przez pewien czas pozostali polską dynastią. Można toczyć spory o pierwotność osadnictwa germańskiego albo słowiańskiego. Można opierać się na wynikach plebiscytu na Górnym Śląsku itd. Jeśli nawet w pełni jednoznacznej odpowiedzi znaleźć się nie uda, to jednak lepiej wiedzieć więcej niż mniej. I chyba taki właśnie jest cel „Odrzanii” i „Kajś”.

Bardzo podobnych problemów jest na świecie mnóstwo. W wielu miejscach granice państw nie pokrywają się z granicami między narodami albo historycznymi podziałami. W którym miejscu POWINNA przebiegać granica między Francją, a Hiszpanią? A może uczciwiej by było, gdyby Baskonia stanowiła odrębne państwo? Albo działania na rzecz uzyskania autonomii Quebecu od Kanady. O Afryce i granicach wytyczanych od linijki nawet nie ma co wspominać. Przykłady można mnożyć, więc może ważniejsze dzisiaj jest nie tyle udowadnianie swoich racji, co pokojowe współistnienie?
Książki nie polecam tym, którym wystarczy uproszczona, czarno-biała wersja, w której MY (czyli niby kto?) zawsze jesteśmy bohaterami.






---
[1] Laurent Gounelle, „O człowieku, który chciał być szczęśliwy”, tłum. Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak, wyd. Świat Książki, 2010, s. 49.
[2] Zbigniew Rokita, „Odrzania”, wydawnictwo Znak, 2023, e-book.

sobota, 7 czerwca 2025

Co siedzi w głowie Jeana Reno

 „Emma” – Jean Reno

– Zabiłam swoją matkę! – Emma Morvan powtarza kolejny raz, i kolejny (wypadek miał miejsce wiele lat wcześniej), i nie ostatni. Jakby, dla przyzwoitości, co trochę starała się wykrzesać odrobinę wyrzutów sumienia. Trochę to dziwne, bo z opisu kolizji samochodowej nie wynika, żeby spowodowała ją Emma. Nie ma też mowy o jakichś prawnych konsekwencjach, które byłyby oczywiste, gdyby to ona zawiniła. Mnie dodatkowo interesuje, czy zabicie własnej matki jest mniej, czy bardziej złe, od zabicia cudzej? Ale mniejsza o to. Emma często rozmawia z nieżyjącą matką, radzi się, konsultuje, a relacje między nimi wydają się satysfakcjonujące mimo oczywistego braku dotyku, zapachu, przytulenia.

Portivy w Bretanii (Francja). W luksusowym hotelu i połączonym z nim spa Emma Morvan pracuje jako masażystka i jest w tym bardzo dobra. Do kompleksu przyjeżdża delegacja z Sułtanatu Omanu z Tarikiem Khanem, synem wicepremiera, na czele. Goście chcą się poddać zabiegom, ale główny powód ich wizyty to biznes. Szukają partnera dla swojego ośrodka o podobnym charakterze w Omanie, bodajże w Maskacie, stolicy i największym mieście Omanu. Na czym, konkretnie, wspólny biznes miałby polegać, nie do końca zrozumiałem.
Ciekawe, że arabscy miliarderzy zwykle (na użytek Europejczyków) nazywają się Khan, są przed trzydziestką, są nieprawdopodobnie przystojni i zbudowani jak młodzi bogowie. Jednak w Harlequinach i innych naiwnych romansach zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Oczywiste jest przecież, że główny bohater nie może nazywać się Hajsam ibn Ramakrishnan Al Sa’id, bo to trudne do wymówienia i do zapamiętania.

Emma Morvan masuje Tarika Khana i od pierwszego dotknięcia coś między nimi iskrzy, wyzwala się jakaś energia, którą zresztą czują oboje. Emmie wydaje się, że jej płoną dłonie. Khan jest zaręczony z córką sułtana, ale... co tam!

Kilka tygodni później kontrakt zostaje podpisany, a Emma musi wyjechać do Omanu na cztery miesiące, szkolić tamtejszy personel. Zaproponowano jest absurdalnie wysokie wynagrodzenie, a po przybyciu do Omanu okazuje się, że ma do dyspozycji szofera, specjalną opiekunkę i tłumaczki, dostaje codziennie wysokie kieszonkowe (75 dolarów USA dziennie plus znaczna liczba banknotów riala omańskiego). Ulokowana została w hotelu, który w Portivy byłby uznany za pałac.

Nieomalże od pierwszych rozdziałów pojawiają się w powieści wstawki sensacyjne czy szpiegowskie. Na przykład listy między oddziałami lub organizacjami wywiadowczymi. W korespondencji nie ma nazwisk tajnych agentów, a jedynie pseudonimy, jednak już w drugim liście łatwo się domyślić, jaki pseudonim będzie w niedalekiej przyszłości nosiła Emma.
Dalej to już normalnie – międzynarodowe spiski, walka wywiadów, wielkie uczucia, egzotyczne miejsca, dziki seks, specjalne uzdolnienia Emmy, będące prawdopodobnie wynikiem trzydniowej śpiączki po wypadku itd. Około trzysta stron, z czego akcja rozwija się (w przewidywalny sposób) przez pierwszych dwieście. Ostatnich sto można rzeczywiście zaklasyfikować jako sensacyjne.

Spodziewałem się i oczekiwałem raczej przeciętnej powieści, może nawet słabej, i od razu przyznaję, że moje oczekiwania spełniły się w pełni. Tym niemniej uczciwie jest dodać, że „Emma” napisana jest w miarę poprawnie, a to – w ostatnich latach – wcale nie jest w Polsce takie oczywiste.


Czas na dygresje i wyjaśnienie, czemu zupełnie mnie nie wzrusza, że mój ulubiony aktor napisał przeciętniutką powieść. W sumie byłbym bardzo zdziwiony, gdyby stało się inaczej. Podobnie zresztą było w przypadku Toma Hanksa i jego „Kolekcji nietypowych zdarzeń”.
Czy komuś przyjdzie do głowy, że znakomity szewc powinien też być świetnym skrzypkiem? Albo genialny menadżer fantastycznym poetą? Skąd pomysł, że bardzo dobra dentystka powinna być światowej klasy pieśniarką? Skąd pomysł, że rewelacyjny aktor będzie też bardzo dobrym pisarzem? Ale stop! Na to ostatnie pytanie znam odpowiedź. Skąd? Z sufitu działu marketingu dużego wydawnictwa.
Spece od marketingu zdają sobie sprawę, że jeśli ktoś jest znakomity w tym, co robi, rewelacyjny na skalę światową, to zapewne musi w to pakować mnóstwo sił, środków, czasu, uwagi. Genialne role, bo mowa o aktorach, nie odgrywają się same. Sukces aktora wymaga ogromnego wysiłku z jego strony, bo sam talent i aparycja nie wystarczą. Jakim cudem miałby przeznaczyć równie wielkie siły, środki, czas i uwagę, dziedzinie zupełnie innej? Owszem, może na ten cel przeznaczyć odrobinę zasobów, ale wtedy książka będzie taka, jak widać. Marketingowcy to wiedzą, ale wiedzą też, że powieść znanego aktora, będzie się znakomicie sprzedawać, choć z różnych powodów i to nawet wtedy, kiedy okaże się mierna. Dlaczego? Bo marka już została wylansowana.

Dygresja druga, w której staram się odpowiedzieć na pytanie: po co?
Każdy, kto do jakichś szkół chadzał, pamięta zapewne zadania/pytania, co autor miał na myśli, co pisarz chciał przekazać i podobne. Na poziomie szkolnym odpowiedzi się z góry ustalone i nie ma miejsca na poważne analizy. Kiedyś jednak, jako człowiek dorosły, byłem świadkiem rozmowy, w której padło stwierdzenie, że w opracowaniu twórczości wielkiego pisarza znalazły się treści, o których samemu wielkiemu pisarzowi zapewne się nie śniło. Dwie osoby zaśmiały się, ledwie skrywając złośliwość, ale reszta zerkała na tych dwoje nieco zniesmaczona. Bo jest rzeczą oczywistą, że prawie nie da się napisać powieści, bez odrobiny ekshibicjonizmu, nawet fantastycznej (zupełnie zmyślonej), a może szczególnie takiej. Pisarz może być tego świadomy lub nie, i często bywa, że nie, lub nie do końca. To są zagadnienia dla badaczy twórczości albo dla bardzo niewielkiej liczby wyjątkowo zaawansowanych czytelników. Żeby jeszcze wyraźniej widać było, o co chodzi, polecam lekturę książek o Gombrowiczu Artura Sandauera oraz Jerzego Jarzębskiego („Podglądanie Gombrowicza” , ale nie tylko; profesor Jarzębski, który zmarł w 2024 roku, specjalizował się w twórczości Gombrowicza, ale też Schulza i Lema).
Po co czytałem „Emmę”? Ano właśnie po to, żeby podglądać Reno, znaleźć w jego fantazjach perełki. Bo nie dla problematycznej wartości tego romansu ze szpiegowskimi wstawkami.

Podobno mają się ukazać kolejne tomy „Emmy”. Jeśli tak, to nie sięgnę po nie na pewno. Ale – jak mawiała moja babcia – pannom podkuchennym powinna się „Emma” podobać.

wtorek, 3 czerwca 2025

Sensacja mocno pogmatwana

 „Unik” – Jonathan Kellerman

Psycholog Alex Delaware i detektyw Milo Sturgis znowu w akcji. Dwudziesty tom cyklu.

Los Angeles, Malibu, Hollywood... Okolice, które przyciągają tysiące młodych (i nie tylko) ludzi, marzących o karierze aktorskiej i sławie. Także okolice obfitujące w dziesiątki lub setki szkół gry aktorskiej. Jedną z nich, dziwną, bo bezpłatną, bez zapisów i jakichkolwiek formalności, jest Dom Gry Nory Dowd. Pani zbliża się zapewne do pięćdziesiątki, a jedyny jej aktorski sukces to niema rola w jednym odcinku jakiegoś sitkomu, kiedy miała lat dziesięć. To jednak zupełnie nie przeszkadza jej autorytatywnie i apodyktycznie nauczać sztuki aktorskiej, młodych i przystojnych naiwniaków. Skoro jednak robi to za darmo, to pozornie nie ma się czego czepiać. Rodzina Nory Dowd i ona sama jest bardzo zamożna – są właścicielami wielu nieruchomości w okolicy, więc pani może się bawić w bezpłatne nauczanie.

Dwoje uczniów lub studentów Nory Dowd, Dylan i Michaela, zostaje porwanych, ale tylko na chwilę, może na dwie doby, bo szybko okazuje się, że całe to porwanie było sfingowane, chodziło zapewne o zwrócenie na siebie większej uwagi, taki performance. Jednak składanie fałszywych zeznań, bezsensowne angażowanie sił i środków policji, jest karalne, więc dla młodych adeptów sztuki aktorskiej może się to skończyć zupełnie niezabawnie. W tym momencie na scenę wkraczają Delaware i Sturgis. Na wniosek obrony psycholog ma rozmawiać z dziewczyną. Alex spotyka się z Michaelą raz lub dwa razy i... dziewczyna zostaje zamordowana. Wkrótce potem Dylan i Nora Dowd znikają bez śladu. Od tej chwili policja ma już zadanie bardzo poważne. Sprawę prowadzi Milo Sturgis, a pomaga mu doktor psychologii, policyjny konsultant, Alex Delaware.

Bardzo długa powieść, a może tylko mnie wydawała się taka długa, bo obfitowała w mnóstwo drobnych elementów – dziesiątki rozmów, spotkań, telefonów, obserwacji, wydarzeń, skojarzeń, faktów i domysłów. Przyznaję, że środkowa część powieści nieco mi się dłużyła. To jednak Jonathan Kellerman, a nie jakaś królowa polskiego kryminału, więc i tak, bez większego problemu, doczytałem do końca ciekaw, jak się rozegra finał. Dodatkowo czytelnik otrzymuje sporą garść informacji o próbach ułożenia sobie życia rodzinnego Alexa Delaware, który raz jest w związku z psycholożką Allison, raz z lutniczką Robin.