niedziela, 21 marca 2010

Polska, Polacy, Polactwo

„Polactwo” - Rafał A. Ziemkiewicz


Gdybym umiał tak pisać i gdybym interesował się polityką i gospodarką w stopniu daleko większym, niż to faktycznie ma miejsce, pewnie pisałbym dokładnie to samo, co Ziemkiewicz. Albo prawie dokładnie, bo znalazłem dwa elementy, w których mam zdanie odmienne.

Autor z góry zastrzega, że jego książka nie jest o charakterze narodowym Polaków, a poza tym, on w ogóle w coś takiego jak „charakter narodowy” nie wierzy. No, ale czymże jest „polactwo”, jeśli nie prezentacją polskich cech (wad) narodowych w działaniu? Otóż ja w tak rozumiany „charakter narodowy” wierzę, jestem przekonany, że istnieje. Nie oznacza to, abym się upierał, że każdy Polak ma dokładnie taki sam, identyczny zestaw wad i zalet, ale wystarczy przecież, jeśli podobny „pakiet” ma pięćdziesiąt procent, albo i trochę więcej. Zresztą te „ponad pięćdziesiąt procent” wielokrotnie się w „Polactwie” przewija i powtarza.

Ziemkiewicz uważa, że nie jest prawdą, jakoby Polacy byli leniwi, bo – jak twierdzi – wystarczy Polaka przewieźć z tysiąc kilometrów na zachód, zapłacić mu w twardej, wymienialnej walucie, a natychmiast okaże się on tytanem pracy. To jest przekonanie Ziemkiewicza (i wielu innych Polaków), które nie wiem jak i skąd mu się narodziło, może w wyniku jakichś kurtuazyjnych wypowiedzi obcokrajowców. To Polacy wierzą, że Polacy za granicą są wspaniałymi, zdyscyplinowanymi, pracowitymi specjalistami i fachowcami. Być może w pojedynczych przypadkach nawet tak jest. Ale jednak w powszechnej opinii pracodawców – powszechnej, a nie jednostkowej – w Niemczech, Austrii, Szwajcarii, USA, robotnik z Polski gwarantuje raczej złodziejstwo, lenistwo i pijaństwo niż dyscyplinę pracy, wysokie morale i fachowość.

O czym jest „Polactwo”? Autor odpowiada na to pytanie wielokrotnie, między innymi tak:

„Ograniczę się tylko do stwierdzenia faktu, że mamy w Polsce niewiarygodną wręcz skłonność do głupkowatego optymizmu, który dawał nam wielką siłę w chwilach narodowych katastrof (na tej zasadzie, że czyny bohaterskie najłatwiej przychodzą idiocie, bo nie umie on ogarnąć rozmiarów grożącego mu niebezpieczeństwa), ale w rzadkich momentach, kiedy odzyskamy niepodległość i moglibyśmy zacząć żyć i funkcjonować normalnie, natychmiast wprowadza on nas w świat urojeń i fantomów, uniemożliwiając rozsądną ocenę własnej sytuacji, a tym samym sensowne działanie. Otóż więc: będę pisał o polskich sprawach z brutalną szczerością nie po to, żeby się oburzać, narzekać, protestować czy temu podobne. Nie dlatego również, jakobym był cyniczny i lubił tym epatować, bo to nie ja jestem cyniczny. Ja tylko stwierdzam fakty, a jeśli budzi to w Czytelniku jakieś reakcje emocjonalne, to dlatego, że w Polsce przyjęło się nie przyjmować faktów do wiadomości”.

I faktycznie – taka kumulacja faktów, jaką proponuje, a nawet narzuca autor, jest bardzo trudna do przełknięcia i prawie niemożliwa do strawienia. Rozłożone na lata, dawkowane z umiarem przez media, w sporych odstępach czasowych, jakoś nie robią takiego wrażenia. Nie porażają aż tak bardzo. Podczas lektury wiele razy miałem ochotę protestować, nie dlatego, że z czymś tam się nie zgadzałem, ale po prostu dlatego, że więcej nie byłem już w stanie przyjąć.

Dla zilustrowania tego, o czym piszę, dwa niewielkie fragmenty tekstu:

„Nie znam na przykład kraju, który by miał w przeliczeniu na głowę mieszkańca liczniejsze władze. W polskim parlamencie zasiada 560 posłów i senatorów. Dokładnie tyle samo, co w USA. Tylko że USA liczą sobie około ćwierć miliarda mieszkańców. O jakimkolwiek zmniejszeniu liczby parlamentarzystów partie polityczne, dla których poselskie diety i ryczałty stanowią istotną część wpływów, nie chcą nawet słyszeć. Z tego samego powodu nie chcą też słyszeć o zmniejszeniu liczby radnych. W amerykańskim sześćdziesięciotysięcznym mieście pod Chicago, gdzie kiedyś bawiłem, rada miejska liczy sobie 8 osób. Kiedy mój współtowarzysz podróży powiedział, że u niego, w miejscowości liczącej sobie sześć tysięcy dusz, radnych jest ponad dwa razy tyle, autochtonom szczęki poopadały.
(...)
To bowiem, co wymyślono w Warszawie, stanowiło szczyt absurdu i pośmiewisko całego świata. Nasza stolica utrzymywała przez długi czas prawie 700 radnych (same ich roczne diety, nie licząc innych kosztów utrzymania tak licznej municypalnej władzy, stanowiły równowartość kosztu budowy jednego mostu). Tu jednak trzeba przyznać, że rzucanie grochem o ścianę dało pewien efekt – iście heroicznym wysiłkiem całej klasy politycznej udało się zmniejszyć tę liczbę o połowę, do 350. I tak jest to cyrk, zważywszy, że wielomilionowe metropolie na Zachodzie mają zazwyczaj po 40-60 radnych. Ach, omal bym zapomniał dodać – w większości wypadków pracujących społecznie”
.

I drugi…

„W tym kraju, gdzie lud tak zawzięcie wyrzuca swoim elitom złodziejstwo, możesz zostać okradziony na każdym kroku. Pomińmy już plagę czujących się całkowicie bezkarnie dresiarzy czy kieszonkowców na ulicach – ponoć rozkwit bandytyzmu miał być nieuniknionym ubocznym skutkiem ustrojowej transformacji (choć osobiście sądzę, że gdyby bandziorowi groziło ze strony policji i sądu cokolwiek więcej niż spisanie danych, aż tak znowu nieuchronne by to nie było). Ale nigdzie w cywilizowanym świecie nie ryzykujesz na stacji benzynowej, że naleją ci do baku benzyny zmieszanej z wodą, lakierem, rozpuszczalnikiem czy jakimiś innymi świństwami. Jeśli przez zapomnienie zostawisz coś na chwilę bez opieki, nie masz po co zawracać. W sklepie czy knajpie bez żenady doliczą ci parę złotych do rachunku i na siedemdziesiąt, osiemdziesiąt procent – są na to dowody w wynikach kolejnych kontroli rozmaitych inspekcji – nie doważą albo wepchną przeterminowany towar, z nabitą fałszywą datą ważności. Na każdym kroku natkniesz się na wyciągniętą po łapówkę rękę, przy czym, podobnie jak na najwyższych szczeblach władzy, dawno już nie ma to nic wspólnego z poczciwym, starym łapownictwem: rzecz jest po prostu wymuszaniem haraczu. Jeśli, dla przykładu, chcesz dostać prawo jazdy, to nie w tym sprawa, że możesz albo uczciwie nauczyć się i zdać egzamin, albo załatwić go sobie za łapówkę. Jeśli łapówki nie dasz, to nie zdasz - będziesz dwanaście, trzynaście razy oblewał manewry, aż w końcu zrozumiesz, jakie w tym kraju rządzą zasady.
Przeczytałem niedawno, że w Jarocinie zamknięto nauczyciela – dostał półtora roku w zawiasach – za wymuszanie łapówek od uczniów. Za zdanie kartkówki pięć dych, za dobry stopień z odpytywania dwie, za trójkę, czwórkę, piątkę czy szóstkę na koniec roku tyle a tyle. Wcale nie wiem, dlaczego go skazano. Przecież on właśnie, a nie kto inny, uczył dzieci prawdziwego życia w Polsce i rządzących nim zasad.
(...)
Ale u nas cudze znaczy »do wzięcia«. Polak nie ma skrupułów, by wykopać z osiedlowej rabaty i przewieźć na swoją działkę nowo posadzone krzaczki, chętnie kupuje »okazyjnie« u złodziei, a okradanie pracodawcy wydaje mu się równie oczywiste, jak ongiś wynoszenie różnych drobiazgów z państwowego biura czy fabryki. Jako przedsiębiorca Polak notorycznie nie płaci kontrahentom, obracając ich pieniędzmi, a pracowników traktuje jak złodziei, których na razie nie przyłapał. On sam z kolei tak właśnie traktowany jest przez każdy z państwowych urzędów”
.

A teraz proszę sobie wyobrazić, że w taki właśnie sposób wygląda, skonstruowana jest, cała książka Ziemkiewicza. Wiele razy chciałbym, naprawdę bardzo bym chciał, wykrzyczeć autorowi w twarz, że to nie tak, że nieprawda, ale… Moja żona zrobiła dwa kursy na prawo jazdy, a więc przejechała dwa razy więcej godzin (nie licząc tych ze mną) niż się należy i – zdawała egzamin z jazdy, a dokładniej z manewrów parkingowych osiem razy, czyli dopóty, aż…

Oto Polska? Ależ nie! Oto Polacy! Właśnie…

A już na sam koniec jedno jeszcze tylko przemyślenie i wniosek po lekturze „Polactwa”. Problemem Polski nie są i chyba nigdy nie były: rozbicie dzielnicowe, rozbiory, wojny, okupacje, „komuna”. Najpoważniejszym problemem Polski, nieustannym dla niej zagrożeniem, są stale i wciąż… Polacy.