poniedziałek, 15 grudnia 2025

Beznadziejne życie prawnika

 „Król kłamstw” – John Hart

Głównym bohaterem jest około trzydziestoletni prawnik, Jackson Workman Pickens, nazywany przez wszystkich, łącznie z żoną, „Work” (Praca). Jest miernym prawnikiem w kancelarii swojego ojca, wybitnego prawnika, Ezry Pickensa, w Północnej Karolinie.
Jacksona męczy zawód prawnika (zarabia może z dziesięć procent tego, co ojciec), nie kocha żony, Elżbiety, nie ma dzieci, o których kiedyś bardzo marzył. Wydaje się, że w każdej dziedzinie życia jest człowiekiem przegranym.

Matka Jacksona straciła życie w wypadku, spadła ze schodów w domu, a zaraz potem jego ojciec zaginął. Powieść zaczyna się, gdy po półtorarocznych poszukiwaniach, znalezione zostało ciało Ezry Pickensa z dwoma kulami w głowie.

Połowa książki to typowa amerykańska powieść społeczno-obyczajowa, której motywem jest wpływ apodyktycznego ojca na syna, córkę i każdego, kogo udało mu się podporządkować. Dopiero druga połowa to kryminał – Ezra Pickens zostawił synowi w testamencie piętnaście milionów dolarów (córkę pominął zupełnie), a więc pojawił się motyw zabójstwa.

Średniej jakości powieść sensacyjna z irytującym głównym bohaterem i ckliwym zakończeniem.

piątek, 12 grudnia 2025

Tak, świat trwa, ale i co z tego?

 „A świat trwa” – László Krasznahorkai

Chciałoby się zadać retoryczne pytanie: owszem, świat trwa, ale i co z tego, co w związku z tym? Trwa, to prawda, ale my nadal miotamy się w tym swoim świecie i życiu, bez świadomości czy zrozumienia, o co tu w ogóle chodzi, jaki to ma sens, co tu w ogóle robimy. Czyżby wydawało nam się, że nadmierną aktywnością zamaskujemy brak celu?

„…tymczasem gdziekolwiek błądzę myślami, wszystko prowadzi mnie do punktu wyjścia: wszystko zostawić za sobą i porzucić Ziemię, więc się odwracam i szybko ruszam przed siebie, wcale nie na Wschód ani na Południe, ani na Północ czy na Zachód, czy w jakimś określonym przez nie kierunku, lecz prosto do celu, bez chwili zatrzymania, bo wydaje mi się, że skoro człowiek chce Ziemię opuścić, uczyni najsłuszniej, kiedy szczerze się do tego przyzna i uda się w drogę…” [1].

Dwadzieścia jeden opowiadań, relacji, przemyśleń, obserwacji, czasem w wersji mikro, jak rozrzucone chaotycznie fotografie, ale to tylko pozory, bo tu nie ma chaosu, a jedynie my sami, na logikę tego, co jest, co mamy przed oczami, zgodzić się nie chcemy albo nie potrafimy.

„Znajdujemy się dokładnie w środku cynicznej samozagłady; niezbyt doskonałe dzieci niezbyt doskonałej epoki, która za każdym razem tylko wówczas uznaje się za dopełnioną, kiedy wszystkie żyjące w niej istoty, spoczywając w najgłębszym cieniu ludzkiej historii, ostatecznie osiągną swój ponury i jedynie przez pewien czas jasny cel: zapomnienie” [2].

Opowiadania laureata Nagrody Nobla 2025 to filozofia beznadziei, walki przegranej zanim jeszcze się zaczęła i bez względu na to, czy ktoś ją podjął, filozofia działań i starań, które mogą przynieść jedynie krótkotrwałe zyski, bo na długofalowe efekty szansy nie ma i nigdy nie było. Beznadziejna jest nie tylko sytuacja porzuconego kosmonauty, ale też kobiety zmagającej się z pocztowymi wymogami, czy chłopca, który ściskając w dłoni 50 forintów, bo tyle kosztował bilet, czeka na swoją kolej, by zobaczyć wieloryba.

László Krasznahorkai znakomicie potrafi sterować emocjami czytelnika, choć są one zwykle w tonacji minorowej. Kiedy jednak w pierwszej mowie Prawa Tezeusza (jeden z rozdziałów) natknąłem się na cyrk z ogromnym wielorybem, jako jedyną atrakcją, poczułem ciepło, a nawet wzruszenie, jakbym wracał do domu długiej podróży*.

Podczas lektury często natykałem się na fragmenty, które – jak podejrzewam – nie do końca rozumiem, a może i wcale, albo takie, które skłaniały do głębszych przemyśleń. Natomiast polemicznych, to jest skłaniających do określenia własnej postawy wobec czegoś, do przeciwstawienia swoich przekonań, raczej niewiele. Na przykład to:

„…żyć zgodnie z nakazem moralności nie jest naszą zasługą, po prostu nie mamy innego wyboru. Mogę żyć wbrew nakazowi, ale i tak nie uwolnię się od jego tajemniczej i trudnej do nazwania siły, która mnie z nim nierozerwalnie wiąże” [3].

Z pierwszym zdaniem nie zgadzam się, uważam, że mamy wybór, jeśli nawet nie zawsze, to bardzo często możemy zdecydować, czy postąpimy moralnie, czy nie. Przyznaje to zresztą Krasznahorkai na początku następnego zdania – mogę żyć wbrew nakazowi… Za to z powiązaniami zgadzam się w pełni Wyobrażam to sobie tak: mogę być agnostykiem, mogę być wrogo nastawiony do Kościoła katolickiego w Polsce, ale jako człowiek urodzony w XX wieku w tym kraju, nie jestem w stanie w pełni uwolnić się od szeroko pojmowanych wpływów chrześcijaństwa. Są one obecne wszędzie, w kulturze, sztuce, architekturze, literaturze, przekonaniach innych ludzi, ich, a także moim własnym systemie wartości.

Czytałem długo, bo zwykle nie więcej niż 2-3 rozdziały dziennie. Resztę czasu przeznaczonego w ciągu doby na lekturę spędzałem z powieścią sensacyjną, taką lub inną. „A świat trwa” nie czytało mi się lekko i łatwo, treść po prostu boli, a czytać szybko, byle w końcu noblistę zaliczyć, po prostu nie chciałem.




---
[1] László Krasznahorkai, „A świat trwa”, przekład Elżbieta Sobolewska, wyd. Czarne. 2025, s. 16.
[2] Tamże, s. 22.
[3] Tamże, s. 28.
* Cyrk i największy wieloryb na świecie odgrywają ważną rolę w „Melancholii sprzeciwu”.

poniedziałek, 8 grudnia 2025

Mroczne sekrety śląskich elit

 „Umbra” – Paulina Świst

Główni bohaterowie: prokurator Artur Cieniowski, fantastycznie zbudowany, inteligentny, wspaniały kochanek, Zofia Bojarska, adwokatka, niesamowicie atrakcyjna, seksowna, złośliwa, nadużywająca wulgaryzmów w myślach i mowie tak bardzo, że po kilku kartkach robi się to niesmaczne, pijąca tak dużo, że często kończy się to urwanym filmem (palimpsesty to jeden z typowych objawów choroby alkoholowej).
Bohaterowie nienawidzą się nawzajem i plotkują, a właściwie to szczują i ujadają, na siebie przy każdej okazji, nawet przy obcych ludziach. Oznacza to, że ostatecznie wylądują w łóżku, jednak nie spodziewałem się, że tak szybko. Poza tym śledzą się, podsłuchują, szpiegują wzajemnie, co jest nie tylko nieetyczne, co wręcz sprzeczne z prawem.

Od razu przyznam z pewnym wstydem, że nadal nie potrafię odkryć, czy „Umbra” to pamflet, czy może Świst prezentuje realnie występujące standardy moralne oraz kulturę postaw, zachowań i wypowiedzi elit prawniczych Śląska, bo tam rzecz cała się dzieje.
Wygląda na to, że Ślązacy bardzo się zmienili od czasu, gdy byłem tam ostatnim razem; nie mówią już gwarą śląską, ale co trochę wplatają w swoje wypowiedzi jakieś obcojęzyczne słowa i zwroty – w książce czasem tłumaczone.
Zauważyłem też – to już także przy okazji lektury powieści Mroza – że hucpa głównych bohaterów bardzo się podoba znudzonym i sfrustrowanym czytelniczkom i czytelnikom, ale… tylko na kartach powieści, bo nikt by tak nie chciał być potraktowany osobiście.

Tu zdradzę tajemnicę znaną niewielu czytelnikom, ale wszystkim dobrym autorom. Czytelnicy uwielbiają bohaterów powieści, którzy mają przymioty, jakich brakuje im samym. Dlatego kiedyś z takim przejęciem poznawałem losy Zorro i Winnetou – obaj byli fantastycznie odważni i cudownie pewni siebie, podczas gdy ja, zupełnie nie. Czyli: powiedz mi, o jakich bohaterkach lubisz czytać, a ja ci zdradzę twoje kompleksy.

W gabinecie Cieniowskiego pojawia się Stanisław Andrzejski wraz ze swoją adwokatką Bojarską i oznajmia, że to on zamordował Elżbietę Nowak, przedtem ją torturując. Przyznanie się do winy zaskakuje prokuratora, ale najwyraźniej także mecenas Bojarską – jej klient właśnie zrobił coś zupełnie niezrozumiałego (nikt go wcześniej o nic nie podejrzewał), o czym jakoś nie raczył zawiadomić swojej adwokatki. Oboje prawnicy zdają sobie sprawę, że coś tu jest mocno nie w porządku, że zostali wciągnięci w jakąś grę, zwłaszcza że Andrzejski wkrótce przyznaje się do kolejnego zabójstwa.
Motywem zbrodni jest podobno hejt internetowy, którego notorycznie dopuszczały się ofiary. Hejt (ang. hate, nienawiść) to obraźliwy, agresywny, poniżający i napastliwy komentarz internetowy na jakiś temat lub o jakiejś osobie. Bardzo częste obecnie zjawisko w komentarzach pod artykułami w serwisach informacyjnych czy portalach społecznościowych i wszędzie tam w Internecie, gdzie hejter, inaczej troll internetowy, czuje się bezkarny. Andrzejski ogłosił się Trollkillerem i rozpoczął krucjatę przeciwko takim ludziom.

Artur Cieniowski, mistrz burdelu, jak sam się określa, oraz Zofia Bojarska, budzą się pewnego razu w jakimś kontenerze – ktoś ich musiał wcześniej czymś odurzyć, bo zupełnie nie wiedzą, jak się tu znaleźli. Na łydce mają elektroniczną obrożę, połączoną łańcuchem ze ścianą kontenera. Porywacz, najwyraźniej wiedzący dobrze o ich wzajemnej nienawiści (jakby ktoś na Śląsku nie wiedział!), zmusza ich do swego rodzaju gry socjalizującej. Zamiast nadal się kłócić i wyzłośliwiać, mają pewne zadania wykonać wspólnie, powinni też być szczerzy i uczciwi, a porywacz zalicza im kolejne etapy.

Tyle na temat fabuły. Oczywiście jest ona kompletnie nieprawdopodobna, ale momentami nawet zabawna, chwilami można się rozerwać w ciągu kilku godzin lektury.

Teraz kwestie mniej przyjemne. Na przykład warsztat. Nieprawdopodobny natłok porównań, przenośni i innych środków stylistycznych. W wypowiedziach i myślach. Zdolność do używania takowych zwykle dobrze świadczy o autorze, ale groteskowa przesada w ich stosowaniu – wręcz przeciwnie. Nikt tak nie myśli, nikt tak nie mówi. Nawet w Gliwicach. W książce wszystko rodzi skojarzenia, wszystko wydaje się jakieś, wszystko jest jak… coś tam.

„Spojrzał na mnie jak na coś, co kot przywlekł mu na wycieraczkę, a potem ruszył do drzwi. Zaczął szarpać klamkę, ale bez efektu. A potem stanął przed nimi, pochylił głowę i przez moment oddychał ciężko, jakby starał się opanować. Niestety, misja zakończyła się takim samym powodzeniem jak ta z filmu Apollo 13. To znaczy umiarkowanym. To, co nastąpiło później, skojarzyło mi się z napadem wściekłości u Diabła Tasmańskiego z popularnej kreskówki” [1].

„A skoro, wbrew moim marzeniom, nic nie wyszło na tych nagraniach, to właśnie czułem się jak oblech złapany na podglądaniu lasek na basenie przez dziurkę od klucza” [2].

Zakładam, że większość czytelników w pełni zdaje sobie sprawę, że takie zabiegi zwiększają liczbę znaków w tekście, co przekłada się na pieniądze.

Sprawa druga – białe plamy, to jest częste nawiązania do spraw i zdarzeń, opisanych prawdopodobnie w jakichś innych książkach Świst. Na początku nie jest to może problemem, ale w drugiej połowie książki, już tak. Pojawiają się tam całe akapity, w których po prostu pojęcia nie miałem, o co chodzi. Jeśli ktoś czyta wszystko, co wyjdzie spod świstowego pióra, i jeszcze wszystko to pamięta, to kłopotu nie będzie. I takim „Umbrę” polecam.


---
[1] Paulina Świst, „Umbra”, Wyd. Muza 2025, s. 11.
[2] Tamże, s. 125.

sobota, 6 grudnia 2025

Profesor Langdon w Pradze

 „Tajemnica tajemnic” – Dan Brown

„Kod Leonarda da Vinci” oraz „Anioły i demony” tegoż autora były świetne z jednego prostego powodu – były to zdarzenia wymyślone, fantazje Browna, ale opisane tak dobrze, że czytelnikowi bez przygotowania mogłoby być trudno to wykazać; wszystko, albo prawie wszystko, wydawało się realne. Pewnie właśnie z tego powodu Kościół katolicki walczył z nimi do upadłego, z zapałem godnym lepszej sprawy. Nie pamiętam, czy „Kod Leonarda da Vinci” znalazł się wśród książek spalonych przez Kk w Gdańsku, w 2019 roku, ale możliwe.

W „Tajemnicy tajemnic” Dan Brown twierdzi, że wszystkie pojawiające się w powieści dzieła sztuki, artefakty, symbole i dokumenty są prawdziwe. Podobno także wszystkie wymienione w niej organizacje naprawdę istnieją. W to wierzę na słowo. Jednak dodaje też, że wszystkie opisane przez niego eksperymenty, technologie i wyniki naukowe są realistyczne i tu trzeba bardzo uważać, bo realistyczne nie oznacza udokumentowanych faktów, ale raczej możliwości, prawdopodobieństwo. 
Jak w pozostałych powieściach z serii czy może cyklu „Robert Langdon”, tak i w „Tajemnicy tajemnic” czytelnik znajdzie połączenie starożytnych tajemnic ze współczesną nauką – znak firmowy Dana Browna.

Podczas lektury bardzo przydaje się świadomość – swoją drogą to kluczowe pojęcie w powieści – że jeśli czegoś nie umiemy wyjaśnić, zapewne na razie, to nie oznacza to, że chodzi o spisek albo cud, wolę bożą, lub magię. Sprawa druga, znacznie trudniejsza do zrozumienia i pogodzenia się, dotyczy niektórych naukowych pewników. Einstein stwierdził, że nic nie może się poruszać z prędkością większą od prędkości światła, ale już wiadomo (dowody pokazują eksperymenty fizyki kwantowej, a konkretnie stanów splatanych), że to nie jest prawda. Na przykład natychmiastowe oddziaływanie na siebie cząstek splątanych, odbywające się z nieskończoną prędkością, jest sprzeczne z teorią względności. Tym niemniej teorii względności naucza się nadal, bo nie stworzono jeszcze spójnej nowej koncepcji. To znaczy: już wiemy, ale wiemy jeszcze za mało.

Mimo takiego nastawienia, „Tajemnicę tajemnic” nie czytało mi się dobrze. Parę razy miałem chęć, żeby dać sobie spokój. Spore fragmenty powieści wydały mi się naciągane, ale, o dziwo, nie te naukowe, ale właśnie reszta.

Rzecz dzieje się głównie w Pradze, mieście cudownym i magicznym. Po ulicach chodzi umazany gliną golem, a także kobieta w koronie z czarnych płomieni i z włócznią, ale takie drobiazgi nie zwracają niczyjej uwagi – przecież to Praga! Brown albo sam zrobił, albo zlecił solidny research na temat Pragi, bo informacji o mieście, jego historii, sztuce, architekturze, zabytkach, tajemnicach, jest w powieści znacznie więcej, niż ktokolwiek by potrzebował. Sprawiało to wrażenie, że autor chciał się popisać wiedzą na temat miasta – może to robi wrażenie na Amerykanach, ale dla kogoś, kto mieszka dwie godziny drogi od Pragi…

Profesor Robert Langdon, wybitny badacz symboli, przyjeżdża do Pragi wraz aktualną partnerką, Katherine Solomon, kontrowersyjną noetyczką. Właściwie kontrowersyjna jest bardziej noetyka, bo sama Katherine wydaje się miła, grzeczna, inteligentna i seksowna.
Noetyczka wygłasza w Pradze szokujący wykład o ludzkiej świadomości i jej naturze. Zapowiada wydanie swojej książki na ten temat, która powinna wstrząsnąć światem nauki.

Następnego dnia, podczas porannego joggingu, profesor spotyka na moście Karola śmierdzącą siarką kobietę ze srebrną włócznią. Langdonowi nagle zaczyna się roić, że w ich hotelu podłożono bombę. Uruchamia systemy alarmowe, wywołuje panikę, szuka Katherine, a wreszcie wyskakuje z okna hotelu wprost do Wełtawy. Jednak żadna eksplozja nie nastąpiła, a czeska policja uznała całą tę akcję za chwyt marketingowy i reklamę nowej książki.

Katherine Solomon zaginęła, jej książka wraz z kopiami w niewytłumaczalny sposób zniknęła z serwerów wydawnictwa, wydawcę napadnięto, Robert Langdon został porwany, pojawiają się agenci różnych służb oraz tajne laboratoria, Brigita Gessner, naukowczyni, która zaprosiła Katherine Solomon na prestiżowy wykład do Pragi, straciła życie w dziwny sposób i w niezbyt zrozumiałych okolicznościach.

Kiedy przeczytałem to, co właśnie napisałem, wyszło mi, że powinna to być świetna powieść sensacyjna, ale brnąłem przez nią bez wielkiego zapału, rozdrażniony czasem naiwnościami i rozwlekłymi dialogami. Przyjmuję jednak do wiadomości, że może to jest naprawdę znakomita rozrywka, a tylko ja wyrosłem już z tajemnic i zagadek Dana Browna?

W związku z przyjętym systemem w portalach czytelniczych, mam pewien problem z oceną tej książki. Żadna ocena nie odbywa się w próżni, wszystkie lektury oceniam w jakimś kontekście, na jakimś tle, w porównaniu i odniesieniu do czegoś. „Tajemnicę tajemnic” w porównaniu do innych powieści tego autora oceniłbym na ok. 5-6 (skala 1-10). Jednak na tle produktów królowych polskiego kryminału i mistrzów polskiej sensacji „Tajemnica tajemnic” jest dziełem wybitnym, wręcz arcydziełem, dla którego brakuje skali ocen.

wtorek, 2 grudnia 2025

Szekspir, którego nie znałem

 „William Szekspir” – Stanley Wells

Ciekaw byłem Williama Szekspira, o którym czytałem kiedyś, że prawdopodobnie nikt taki w rzeczywistości nie istniał, a pod pseudonimem „Szekspir” tworzył Christopher Marlowe albo Francis Bacon, albo nawet obaj. Nie dziwi mnie to, skoro nawet nazwisko budzi poważne wątpliwości. William Shakespeare (Szekspir w polskiej wersji) znany był również jako Shakspere, Shakspear, Shakespere, Shaksper, Shaxper, oraz Shake-speare, więc… Chciałem też sprawdzić, czy w połowie XXI wieku, w czasach gdy w Internecie znaleźć można całą wiedzę ludzkości na każdy możliwy temat, wydawanie takich króciutkich wprowadzeń w ogóle jeszcze ma jakiś sens.

Stanley Wells, znany i szanowany, prawie stuletni szekspirolog brytyjski, uważa że Szekspir był postacią realną, a nie nazwą spółki pisarzy. W swojej książeczce wyraźnie daje odpór tego typu teoriom spiskowym. Jestem przekonany, że ma rację, choć niektórzy jego oponenci też mają tytuły naukowe.

Uwagi dotyczące publikacji.
Formalnie rzecz biorąc książka Wellsa ma 164 strony. Wliczone w to są teksty: „Od tłumaczek”, „Podziękowania”, „Spis ilustracji” „Przedmowa: dlaczego Szekspir?”, „Epilog”, „Dzieła Szekspira: chronologia”. „Dalsze lektury”, „Dalsza lektura w języku polskim” i „Indeks”. Oznacza to, że merytorycznej treści na temat Szekspira, jest jeszcze mniej.
Podczas lektury uważny czytelnik zorientuje się, jak niewiele na temat Williama Szekspira wiadomo jest na pewno. W tekście co rusz trafiałem na „prawdopodobnie”, „możliwe”, „mógłby” (na przykład kogoś znać) i podobne, co świadczyło o tym, że autor robił pewne założenia, przedstawiał możliwości, ale historycznymi dowodami na nie, nie dysponował. Nie świadczy to źle o autorze czy tłumaczkach, czy wreszcie koncepcji serii – to po prostu stwierdzenie faktu, że do dziś wiele informacji, dokumentów na temat Szekspira zwyczajnie nie istnieje, zaginęło albo nawet nigdy nie istniało. Choćby data urodzenia. Nie wiadomo, kiedy na świat przyszedł William Szekspir. W dokumentach parafialnych kościoła Świętej Trójcy zapisano, że 26 kwietnia 1564 roku został ochrzczony. Znając ówczesne praktyki można w pewnym przybliżeniu określić dzień jego narodzin, ale pewności nie ma. To jednak była połowa szesnastego wieku.

Pierwsze rozdziały, na przykład o dzieciństwie w Stratford nad Avonem, czyta się lekko i łatwo. Te, dotyczące genezy i analizy utworów Szekspira, może nieco mniej, ale nadal jest to lektura bardzo przystępna, z którą nikt po gimnazjum lub w połowie szkoły średniej, nie powinien jakoś szczególnie się zmagać. A trochę faktów i ciekawostek o Szekspirze wypadałoby znać, to się przydaje w towarzystwie.





Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

sobota, 29 listopada 2025

Rosjanie spróbują tutaj wrócić

 „Transakcja” – Piotr Gajdziński

Nigdy wcześniej nie czytałem nic tego autora. Okazało się, że „Transakcja” to szósty tom cyklu Rafał Terlecki. Kiedy odkryłem tę informację, a odkryłem za późno, zakup książki okazał się pewnym ryzykiem, bo jeszcze nie wiedziałem, czy, i ewentualnie, jak bardzo, części cyklu są ze sobą powiązane. Inaczej mówiąc, czy powieść da się czytać, jako samodzielną całość. Okazało się, że się da, choć nawiązania do wcześniejszych „przygód” Terleckiego są w niej obecne.
Na takie rzeczy zwracam ostatnio uwagę coraz częściej, bo wśród królowych polskiego kryminału i mistrzów polskiej sensacji, natknąłem się na cwaniaków, których powieści okazują się zaledwie częścią większej całości, w oderwaniu od której, nie mają sensu. To tak, jak oglądanie siódmego odcinaka osiemnastoodcinkowego serialu. Albo zwykłe wyłudzenie.

Trzydzieści lat temu polski wywiad zwerbował Kuzniecowa, młodego radzieckiego oficera. Wkrótce wojska radzieckie zmuszone zostały do powrotu do siebie, więc Rosjanin zniknął z pola widzenia polskich służb. Zmienia się Polska, zmieniają się służby, wreszcie i ZSRR przestaje istnieć. Po kilkudziesięciu latach Kuzniecow się odezwał i zaproponował wznowienie współpracy. Przeciętnie rozgarnięty człowiek natychmiast powinien spytać: po co i dlaczego? Polacy nic o Kuzniecowie nie wiedzieli przez mnóstwo lat. Może był właścicielem zakładu samochodowego, może miał sieć barów, może od dawna nie żył… Nie było już PRL, nie było ZSRR. Rewelację o tym, że Rosjanin kiedyś sprzedał Polakom kilka kałachów, a nawet zabił jednego ze swoich, polskie służby mogły sobie obecnie wsadzić w… buty. Po co Kuzniecow się teraz zgłosił? Jednak pracownicy polskich służb takich pytań jakoś nie zadawali, choć coś tu śmierdziało na kilometr; jak dzieci cieszyli się, że znów mają agenta.
Kuzniecow przekazał polskiemu wywiadowi informacje o planach Chin, dotyczących Tajwanu i o sojuszu Chin i Federacji Rosyjskiej. Pojawiły się informacje o czerwonej rtęci, broni biologicznej i bombach atomowych ukrytych rzekomo w Polsce, ukrytych tu do czasu aż Rosjanie tutaj wrócą. Działania wywiadów różnych krajów wskazywały, że nie wszystkie takie pomysły musiały być nierealne. Oczywiście Polska przekazuje rewelacje Kuzniecowa obecnemu sojusznikowi – Ameryce.

Rafał Terlecki, dziennikarz jakiejś prywatnej stacji telewizyjnej, prowadzący coś w rodzaju dziennikarskiego śledztwa, zaczął obawiać się i podejrzewać prowokację w całej tej sprawie z Kuzniecowem. Jej celem mogłaby być, ni mniej, ni więcej, zmiana układu sił na świecie.
Drugim aktywnym bohaterem powieści jest dawny pułkownik kontrwywiadu, człowiek, który trzydzieści lat temu zwerbował Wadima Kuzniecowa. Obecnie zajmuje się on hodowlą krów, ale w jakiś niezbyt zrozumiały sposób wydaje się dyrygować polskim wywiadem, rządzi jakimiś agentami.

Na tle współczesnej polskiej produkcji wydawniczej szpiegowsko-kryminalna powieść Gajdzińskiego wypada zdecydowanie dobrze. Główna akcja dzieje się obecnie, wiosną 2025 roku. Fabuła zbudowana jest z elementów prawdy (faktów), fragmentów wprawdzie zmyślonych, ale bardzo możliwych, jak nie dziś, to za kilka miesięcy, oraz kompletnej fikcji. Poza niewieloma przypadkami trudno je od siebie odróżnić, bo autor opisał je niezwykle wiarygodnie. To oznacza, że należy cały czas pamiętać, że to powieść sensacyjna i rozrywka, a nie źródło wiedzy o współczesnej polityce.

środa, 26 listopada 2025

Obozy - zapomniana prawda

 „Nad pięknym modrym Dunajem” – Stefan Krukowski

Książka „Nad pięknym modrym Dunajem” jest nową, ważką pozycją w ciągle jeszcze zasmucająco skromnym dorobku polskiej literatury obozowej – przeczytałem we Wstępie i poczułem spory niesmak. To była prawda, ale w latach sześćdziesiątych, kiedy żyli jeszcze ludzie, którzy przetrwali niemieckie obozy koncentracyjne. Jednym z nich był właśnie Stefan Krukowski, wydaje mi się, że przyjaciel Stanisława Grzesiuka („Pięć lat kacetu”), Danuta Brzosko-Mędryk („Niebo bez ptaków”), Wiesław Kielar („Anus mundi”), Bogdan Bartnikowski („Dzieciństwo w pasiakach"), Czesława Malinowska („Wspomnienia z obozów") i rzeczywiście niewielu innych. Niektórzy nie potrafili pisać, inni nie chcieli wracać we wspomnieniach do swoich koszmarnych przeżyć; byli starzy, schorowani, pragnęli już tylko spokoju. Dlatego literatury obozowej było rzeczywiście niewiele – przeczytałem prawie wszystko, więc mam tego świadomość.
Po latach, kiedy starzy więźniowie już nie żyli i nie było nikogo, kto by zaprotestował, powiedział: nieprawda, to było zupełnie inaczej, pojawiło się całe mnóstwo książek obozowych – dziesiątki to na pewno, może i setki. Ich autorki i autorzy w obozie byli może raz w życiu, z wycieczką szkolną, trzydzieści lat po wojnie. Tym niemniej ich wytwory epatowały okropieństwami, momentami wywoływały wzruszenie i inne silne emocje, więc sprzedawały się świetnie.

Po aresztowaniu i przesłuchaniu w 1940 roku (wpadł w łapance w Warszawie) Niemcy wysłali Krukowskiego do obozu w Sachsenhausen, skąd po kilku tygodniach trafił do obozu w Mauthausen. Spędził tam pięć lat. Do Polski wrócił w 1946 roku. Autor „Nad pięknym modrym Dunajem" (napisał też „Byłem kapo”) nie był zawodowym pisarzem i nie nadał swoim książkom kształtu arcydzieł literackich. Pierwsze rozdziały zawierają jak gdyby ogólną analizę tematyki obozowej i spisane zostały dość beznamiętnie.

„Hitlerowskie obozy koncentracyjne można by z grubsza podzielić na trzy kategorie: wspomniane już tzw. Musterlager – obozy wzorcowe – których istnienie sięga lat, gdy morderstwa za drutami nie były jeszcze chlebem codziennym; Konzentratlonslager – obozy koncentracyjne, oparte jeszcze na starych wzorach, ale już z wszelkimi atrybutami kaźni hitlerowskich, wreszcie – Vernichtungslager – obozy zniszczenia. Leżący w Austrii, w dystrykcie Oberdonau, obóz koncentracyjny Mauthausan powstał prawie bezpośrednio po aneksji Austrii w roku 1938. Za drutami tego obozu mieli znaleźć się przestępcy kryminalni, głównie recydywiści, stali bywalcy Zuchthausów – więzień. Obóz w Mauthausen miał odizolować od społeczeństwa tysiące przestępców pospolitych, niemieckich i austriackich, w odróżnieniu od dawno już istniejących obozów w Dachau i Buchenwaldzie, przeznaczonych dla politycznych przeciwników ustroju”*.

W drugiej połowie książki relacje są zdecydowanie bardziej osobiste i dotyczą konkretnych osób i zdarzeń. Krukowski opisuje tu w zasadzie wszelkie elementy obozowego życia i… umierania. Przyznam, że wstrząsnęło mną stwierdzenie, że dzień, w którym zabito tylko dwustu więźniów, był uznawany za dobry, bo zwykle zabijano większą ich liczbę.

Stefan Krukowski nie był (zmarł w 1980 roku) dobrym pisarzem i to, niestety, widać. Za to nowej literatury obozowej mamy obecnie zatrzęsienie, więc jest w czym wybierać, jeśli tylko czytelnik nie będzie się upierał przy wiarygodności. Oto kilka, które rzuciły mi się w oczy:
„Café Auschwitz” - Dirk Brauns
„Bokser z Auschwitz” - Marta Bogacka,
„Położna z Auschwitz” - Magdalena Knedler,
„Tajemnica z Auschwitz” - Nina Majewska – Brown,
„Dziewczęta z Auschwitz” - Sylwia Winnik,
„Bajki z Auschwitz” - Jadwiga Pinderska-Lech, Jarek Mensfelt,
„Pozdrowienia z Auschwitz” - Paweł Szypulski,
„Orkiestra z Auschwitz” - Marcin Lwowski,
„Romeo i Julia z KL Auschwitz” - Ireneusz Wawrzaszek,
„Anioł życia z Auschwitz” - Nina Majewska – Brown,
„Przystanek Auschwitz” - Anna Kowalczyk, Lidia Grzegórska,
„Auschwitz. Rezydencja śmierci” - Adam Bujak,
„Ostatnia ,,więźniarka'' Auschwitz” - Nina Majewska – Brown,
„Lekarz z Auschwitz” - Szymon Nowak,
„Fotograf z Auschwitz” - Anna Dobrowolska,
„Auschwitz. Piekło dusz” - Damian Tomecki,
„W krematoriach Auschwitz” - Filip Müller,
„Z Auschwitz do nieba” - Ryszard Szwoch,
„Usługiwałem esesmanom w Auschwitz” - Józef Seweryn,
„Chłopiec, który przeżył Auschwitz” - Tomasz Wandzel,
„Dwie twarze. Życie prywatne morderców z Auschwitz” - Nina Majewska – Brown.



---
* Stefan Krukowski, „Nad pięknym modrym Dunajem”, wyd. Książka i Wiedza, Warszawa, 1966 rok, s. 74.

sobota, 22 listopada 2025

Kościół zgotował nam ten los?

„Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” – Mateusz Pakuła

Mateusz Pakuła, pisarz, reżyser i dramatopisarz, skonstruował „Jak nie zabiłem swojego ojca…” pozornie dwutorowo. Część pierwsza to pisane przez niego utwory dramatyczne – zwykle fragmenty, ale nie zawsze, bo „Lem vs P. K. Dick” (Teatr Łaźnia Nowa, 2020) sprawia wrażenie całości – przynajmniej w warstwie dialogowej. Niżej niewielki jej fragment.

Philip Dick, amerykański pisarz science fiction, dzwoni do FBI i donosi, że…
„…myślę, że miało tam dojść do porwania mnie, omotania, być może prania mózgu, myślę, że Lem jest sowieckim szpiegiem. Albo całą organizacją. Być może Lema nie ma, może ten Stanisław Lem nie istnieje w ogóle albo to tylko jeden trybik tej krakowskiej fabryki. To tylko jakiś tam facecik, jakiś Stanisław. Bo co to za nazwisko: Lem! To nie nazwisko, tylko nazwa, skrót LEM, wiecie, jak Lunar Excursion Module, LEM, wszędzie to ostatnio słyszę, to musi być zmyłka. A to całe śmiechu warte krakowskie niby-wydawnictwo! Sprawdźcie to, WL to po polsku skrót od Władza Ludu. Ale Lem to stuprocentowy funkcjonariusz partyjny, marksista, materialista, wiem to na podstawie jego publikacji i osobistych listów, do mnie i innych osób. To komórka partyjna zza żelaznej kurtyny, jest najprawdopodobniej wieloosobowym komitetem, a nie pojedynczym człowiekiem, ponieważ publikuje bardzo dużo, pisze wieloma stylami, raz zna różne obce języki, a raz nie. Zajrzyjcie, proszę, do jego Dzienników gwiazdowych. Tam jest otwarcie bezczelnie napisane w przedmowie, że LEM to właściwie komputer, oni tam nam się śmieją w twarz, to straszne! Pewna dziennikarka, pewnie już nie żyje, odważyła się napisać, że Lem nie może istnieć, bo gdyby istniał, musiałby być najinteligentniejszym pisarzem na świecie. Rozumiecie? To może być maszyna, superkomputer, mózg elektronowy, sowiecka sztuczna inteligencja, która dąży do zdobycia monopolistycznej pozycji pozwalającej kontrolować opinię publiczną poprzez krytykę i artykuły pedagogiczne. To stanowi zagrożenie dla całej naszej dziedziny science fiction z jej swobodną wymianą poglądów i myśli!”*.

Czytałem gdzieś, kiedyś, że Dick podobno naprawdę miał wątpliwości co do istnienia Lema, ale nie to jest najważniejsze. W sztuce Stanisław Lem dzwoni do Dicka i proponuje mu wydanie w Polsce jednej z jego książek. Najtrudniejsze jest wyjaśnienie amerykańskiemu autorowi, że nie dostanie za to pieniędzy. To znaczy dostanie, ale niewymienialne na dolary złotówki. I tych złotówek też nie można mu posłać do USA, bo… przepisy. Dick musiałby po to swoje honorarium przyjechać do Polski i wydać je na miejscu – starczyłoby może na jakieś dwa tygodnie.

Część druga to zapis okresu, w którym jego ojciec zmagał się i wreszcie umierał na chorobę nowotworową. Są to makabryczne przeżycia i doświadczenia syna oraz wielu innych członków rodziny w  tym czasie. Poruszana jest tu kwestia eutanazji oraz udziału Kościoła katolickiego w cierpieniach tysięcy chorych.

„— Żebym chociaż mógł jak pies! Żebym jak pies mógł zdechnąć, jak nasz Morris, żebym mógł odejść, zasypiając po prostu. Czemu nie mogę jak pies umrzeć?
Nienawidzę was! Nienawidzę was, kościółkowe debile! Jakże staram się was nie nienawidzić i jakże mi to dziś nie wychodzi! Jebani biskupi. To oni, to ich wina, pierdolonych spaślaków! Siemanko, sakralne świry, życzę wam wszystkim, którzy krzyczycie przeciwko eutanazji, żebyście leżeli miesiącami, wyjąc z bólu i błagając o śmierć! Moja wściekłość na Kościół i religijne z dupy wyssane bzdury jest tak szalona, tak ogromna, że chcę widzieć wszystkie notre dame’y w ogniu, wizualizuję sobie całą tę patologiczną społeczność katolicką konającą w płomieniach, tonącą w lodowatych falach, w tych wszystkich swoich piekłach, którymi się podniecają ich zdewociałe mózgi. Zdychajcie w męczarniach, pojeby! Zdychajcie w męczarniach, skoro tak tego pragną te wasze, kurwa, dusze! Chuj z tą polityczną poprawnością, chuj z tym wystrzeganiem się języka nienawiści, niech żyje bóg mordu! Męczcie się, cierpcie! Za to, że to nielegalne, choć to absurdalne, że muszę teraz kombinować, obiecywać tacie, samemu go mordować, nie wiadomo jak! Za to, że mój ojciec nie może umrzeć jak zwierzę, musi jak człowiek, „po ludzku”, w męczarniach, bo na to się, kurwa, zanosi. Zdychajcie, zjeby!
Przepraszam, kto nigdy nie rzucał kamieniem, niech pierwszy rzuci kamieniem”*.

Pakuła uniósł się i to, jak widać, solidnie w związku z pewnym zdarzeniem. Rzecz dzieje się w czasie epidemii wirusa covid. Umierającego na raka pacjenta nie może odwiedzić syn, żona, matka. Chorzy, którzy przyjmują chemię, są wyjątkowo nieodporni i nie tylko covid, ale i wiele innych chorób, na przykład grypa, może ich zabić. To wydaje się bezduszne, ale do pewnego stopnia zrozumiałe. W tym samym dniu od sali do sali, od oddziału do oddziału, od pawilonu szpitalnego do pawilonu, nie niepokojony przez nikogo, chodzi sobie spokojnie ksiądz katolicki.

Wspomniałem na początku o pozornej dwutorowości utworu. W połowie lektury zorientowałem się, że ta historia z Lemem, dewizami, podejrzeniami Dicka (także niektóre inne fragmenty sztuk), jest równie absurdalna, a nawet groteskowa, jak codzienne życie we współczesnej Polsce. I nie, nie miało to być zabawne.

Pewną trudność sprawiały mi fizjologiczne opisy choroby nowotworowej i umierania sześćdziesięcioletniego ojca Pakuły. Do furii doprowadzały mnie fragmenty, w których widać, obłudę, nieczułość, obojętność, złośliwość, indolencję polskiej służby zdrowia – choć podobno służby zdrowia w Polsce już nie ma, jest… opieka zdrowotna. Odkryłem też w książce dodatkowy bonus – autor często wspomina swoje lektury, bywa, że z pamięci cytuje jakieś urywki, ujawnia skojarzenia. Miałem niesamowitą frajdę, kiedy okazywało się, że to, to i tamto znam, że coś tam rozumiem, potrafię skojarzyć.




---
* Mateusz Pakuła, „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję”, Wydawnictwo Nisza, e-book, konwersja: eLitera s.c. 

środa, 19 listopada 2025

Różne oblicza sprawiedliwości

 „Proces Norymberski” – Joe E. Heydecker, Johannes Leeb

W ostatnich dniach drugiej wojny światowej alianci mieli już gotową listę miliona przestępców wojennych, których należało sądzić i skazywać, zaraz po zakończeniu działań wojennych. Pierwszy i główny proces procedował od 20 listopada 1945 do 1 października 1946. Na ławie oskarżonych zasiadło w nim… siedemnastu Niemców.
Sędziami i oskarżycielami w głównym procesie norymberskim byli przedstawiciele Francji, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych oraz Związku Radzieckiego. Do kwietnia 1949 odbyło się jeszcze dwanaście procesów następczych, ale te prowadzone już były wyłącznie przed amerykańskimi Trybunałami Wojskowymi. Jak łatwo się domyślić, spowodowane to było rosnącymi rozbieżnościami między wielkimi mocarstwami. Łącznie w stan oskarżenia zostało postawionych 185 osób.

„Liczba poszukiwanych Niemców – pierwotnie milion osób – została rozszerzona przez Komisję Narodów Zjednoczonych do spraw Zbrodni Wojennych do mniej więcej sześciu milionów” [1].

W tym kontekście tych siedemnastu sądzonych niemieckich zbrodniarzy, a choćby i stu osiemdziesięciu pięciu, to liczba, która zakrawa na kpinę. Żeby jednak nie doszło do nieporozumienia, koniecznie trzeba tu dodać, że w Niemczech odbyło się całe mnóstwo innych procesów, nie tylko w Norymberdze i nie tylko tych najbardziej znanych zbrodniarzy.

NSDAP (Narodowo-Socjalistyczną Niemiecką Partię Robotników – partię hitlerowską, nazistowską) uznano za organizację przestępczą. Problem polegał na tym, że należało do niej osiem milionów Niemców – tylu ludzi nie dało się zamknąć w więzieniach. Przy okazji liczby te pomagają zorientować się, czy wojnę wywołali Niemcy, czy tylko naziści.

Heydecker i Leeb (pierwszy to niemiecki reporter, który przez dziesięć miesięcy był obecny na sali rozpraw, drugi to doświadczony publicysta), w swojej książce starają się wyjaśnić, jak to jest możliwe, o co chodzi, dlaczego tak właśnie, co się stało, o co w tym wszystkim chodziło. Ich publikacja to dokładna analiza. Momentami może nawet za bardzo – około siedemset stron! W tym zdjęcia, bibliografia, kalendarz wydarzeń, indeks nazwisk.
Jeden z przykładów zawartych w „Procesie Norymberskim”: wymiar sprawiedliwości, to jest alianccy sędziowie, bardzo się obawiali oskarżenia o stronniczość, co w sytuacji sądu wygranych nad przegranymi wydawało się dość prawdopodobne – w procesach miało ewidentnie chodzić o sprawiedliwość, a nie o prymitywną zemstę. To, że wszyscy wiedzą, kim był Joseph Goebbels, w sądzie nie wystarczy, „wszyscy wiedzą” to nie dowód w sprawie i nie argument dla Trybunału.

„Znacznie mniej dramatycznie przebiegały obrady w sprawie byłego kanclerza Rzeszy von Papena, choć w oczach sędziów był on osobą równie dwuznaczną i podejrzaną co Schacht. Stosunkowo znaczna niezawisłość i obiektywizm sądu znalazły potwierdzenie zwłaszcza w tej sprawie, bo choć żaden z sędziów nie czuł jakiejkolwiek sympatii do oskarżonego, niektórzy wręcz nim pogardzali i uważali za człowieka amoralnego, to jednak uniewinnili go od zarzutów we wszystkich punktach oskarżenia” [2].

Starć, sporów i kontrowersji było wśród sędziów wiele. Nie tylko co do wyroku (Rosjanie zwykle głosowali za karą śmierci, a najłagodniejsze kary proponowali Francuzi, czasem Brytyjczycy), ale także na etapie formowania się Trybunału. Jak potraktować Związek Radziecki, który zaatakował Finlandię, a wspólnie z hitlerowskimi Niemcami napadł na Polskę?

Kiedy pochwaliłem się znajomym, że czytam tę książkę, pytali mnie, czy wierzę w rzetelność autorów – w końcu to Niemcy piszący o niemieckich zbrodniarzach i przestępcach. Dobre pytanie i może nawet zrozumiała wątpliwość. Otóż wierzę i to właśnie dlatego, że to Niemcy pisali o Niemcach. Na pewno wielu ludzi na świecie byłoby szczęśliwych, mogąc autorom udowodnić, brak wiarygodności, jakieś bagatelizowanie, pomijanie, oszustwa. Gdyby im się to udało, to ta publikacja wylądowałaby na śmietniku, z autorów szydzono by i drwiono, i na pewno nie byłoby tylu kolejnych wydań. Zapewne nie jest to sprawiedliwe, ale gdyby w książce autora amerykańskiego, na przykład o holokauście, znaleziono jakieś nieścisłości, to czytelnicy uśmiechaliby się wyrozumiale, bo przecież każdy może się pomylić. Ala dla autorów niemieckich opinia publiczna w analogicznej sytuacji nie byłaby tak łaskawa.




---
[1] Joe E. Heydecker, Johannes Leeb, „Proces Norymberski”, przekład Marek Zeller, wyd. RM, wydanie IV, 2025, s. 44.
[2] Tamże, s. 524.



Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

czwartek, 13 listopada 2025

Jak zostać wybitnym trapistą

 „Siedmiopiętrowa góra” – Thomas Merton

Thomas Merton (1915 – 1968) to amerykański pisarz, poeta, trapista. W roku 1938 przyjął warunkowy chrzest w Kościele katolickim. Studiowanie tekstów św. Jana od Krzyża przyniosło mu w roku 1941 decyzję o wstąpieniu do klasztoru zakonu trapistów w Gethsemani. Trapiści to właściwie Zakon Cystersów Ściślejszej Obserwancji. Za główne zasady reguły trapistów uznaje się kontemplację i pracę. Nazwa wywodzi się od miejscowości Soligny-la-Trappe we Francji. Reguła trapistów jest prawdopodobnie najbardziej surowa w Kościele katolickim, bo zakłada pełną izolację od świata, klauzulę milczenia, posty, oddanie się modlitwie oraz pracy fizycznej.
W Internecie można znaleźć zdjęcie tak zwanej pustelni Thomasa Mertona w Gethsemani. Nie wiem w sumie, czego się spodziewałem, ale sprawia ona wrażenie całkiem przyjemnej i wygodnej chatki.

„Matka, chodziła do kwakrów i siedziała z nimi w ich starym zborze. To był jedyny rodzaj religii, jaki uznawała, i sądzę, że rozumiało się samo przez się, iż gdy będziemy starsi,, będziemy mogli także iść w tym kierunku. Prawdopodobnie nikt nie wywierałby żadnego wpływu, żeby nas do tego nakłonić. Pozostawiono by nas abyśmy się mniej lub więcej sami do tego dopracowali” [1].

Rodzice, ortodoksyjni muzułmanie, wychowają syna na muzułmanina, rodzice, zagorzali katolicy, wychowają syna na katolika, rodzice hinduiści… itd. To zupełnie normalne i naturalne, ale w takim razie, jak to się stało, że Thomas Merton został trapistą. Jego dom nie był katolicki, nawet wręcz przeciwnie.

„...postawą tego domu było przekonanie, że każda religią jest rzeczą godną polecenia z przyczyn zupełnie przyrodzonych lub społecznych.
/…/
Jedynymi wyjątkami w tym ogólnym uznaniu wszystkich religii byli Żydzi i katolicy. Kto chciałby być Żydem? Była to jednak raczej sprawą rasy niż religii. Żydzi byli Żydami, nie mogli nic na to poradzić, Ale co do katolików... W mniemaniu Popa jakiś ponury odcień zła musiał się łączyć z wyznawaniem czegoś choćby zbliżonego do katolicyzmu. Kościół katolicki był jedynym, o którym kiedykolwiek mówił przy mnie z wyraźną goryczą i niechęcią.
/…/
…katolicyzm skojarzył się w jego umyśle z wszystkim, co jest nieuczciwe, podejrzane i niemoralne” [2].

„Siedmiopiętrowa góra” jest autobiografią Thomasa Mertona, w której stara się opowiedzieć właśnie o swoim dojrzewaniu do katolicyzmu, o stopniowej ewolucji optyki, o przemyśleniach i zmieniających się punktach widzenia, o kolejnych życiowych decyzjach i wyborach.
O faktach z jego życia rzecz jasna dyskutować zupełnie nie ma sensu, ale inaczej może być z niektórymi przekonaniami – można je podzielać lub nie. Można się z nimi zgadzać albo prezentować zupełnie inne. To akurat uważam za znaczącą zaletę tej książki. To, czyli okazję do weryfikacji przekonań.

Przykład. Ojciec przyszłego trapisty, a na razie chyba raczej ateisty lub agnostyka, był ciężko chory, wydawało się, że umrze. Poinformowano o tym Mertona i…

„Czyż już nigdy nie miałem zobaczyć mego ojca? To wydawało się niemożliwe. Nie wiem czy wtedy przyszło mi na myśl się modlić, ale myślę, że przynajmniej raz lub dwa to zrobiłem, chociaż nie miałem prawie nic z tego, co można by nazwać wiarą. Jeśli się pomodliłem wtedy za ojca, to prawdopodobnie na skutek jednego z tych ślepych, półinstynktownych odruchów natury; które w chwilach przełomowych pojawiają się nawet u ateistów, a chociaż nie są ściśle biorąc dowodem istnienia Boga, to jednak wykazują, że potrzeba wielbienia, uznawania Go jest czymś głęboko wyrytym w naszej zależnej naturze i czymś wprost nieodłącznym od naszej istoty” [3].

Coś takiego, to jest modlitwa kogoś w zasadzie niewierzącego, w czyjejś intencji (tu zdrowia lub życia ojca) nie świadczy o potrzebie uwielbienia Boga, ale o determinacji i strachu przed utratą ojca. O tym mówi znane porzekadło: tonący brzytwy się chwyta. Jeśli wyczerpały się moje pomysły na ratunek, to zrobię coś, w co po prawdzie nie wierzę, ale innego pomysłu już nie mam. Tonący nie ma potrzeby uwielbienia Boga – chce przeżyć. Thomas Merton rozpaczliwie pragnął, żeby ojciec nie umarł, żeby, umierając, nie zostawił go samego, nie porzucił. Tym bardziej, że jego matka wcześniej zmarła na raka.

To przykład, jeden z wielu, kiedy to Merton i ja, z tego samego zdarzenia wysnuwamy zupełnie inne wnioski, inaczej je rozumiemy. I pewnie dlatego ja nie zostałem trapistą.

Z książki można się dowiedzieć, rok po roku, miesiąc po miesiącu, jak to się stało, że Merton przeszedł tak głęboką transformację duchową. Nie ma jednak odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało. Najprostsza odpowiedź to: widocznie taka była łaska Boga, nie jestem jednak pewien, czy wszystkich ona w pełni zadowoli.




---
[1] Thomas Merton, „Siedmiopiętrowa góra”, Społeczny Instytut Wydawniczy, Kraków, przekład: Maria Morstin-Górska, 1973, s. 16.
[2] Tamże, s. 33-34.
[3] Tamże, s. 36.

niedziela, 9 listopada 2025

Wszyscy tam byli podejrzani

 „Przymus” – Keith Ablow

Tom trzeci cyklu Frank Clevenger. Wcześniej przeczytałem czwarty i szósty (tak mi wpadły w ręce). Tym razem jednak czytanie nie w kolejności chronologicznej okazało się pomysłem chybionym.

Powieści z tego cyklu składają się z dwóch głównych wątków: kryminalnego i ten zwykle jest zamkniętą całością oraz osobistego, psychologicznego, dotyczącego emocjonalnych rozterek Franka, głównego bohatera, jego narkomanii, problemów z kobietami i z adoptowanym synem. Ten drugi wątek w każdym tomie jest kontynuowany chronologicznie.

W „Przymusie” czytelnik poznaje Billa Bishopa, problematycznego nastolatka, którego później doktor Clevenger adoptował, przedstawiona jest też zbrodnia w Nantucket – o rozwiązaniu tej zagadki czytałem w późniejszych tomach.

Na wyspie milionerów, Nantucked, zamordowana została kilkumiesięczna córka milionera Bishopa. Podejrzenie pada na przybranego syna Bishopów, Billa. Psychiatra, Frank Clevenger, rozpoczyna rozwiązywanie zagadki – choć na początku kompletnie nie ma ochoty zajmować się tą sprawą, ale to dość częste w powieściach sensacyjnych.

Reasumując – wiedziałem, jak się to wszystko skończy, ale czytałem, żeby poznać detale. Powieść, a raczej cykl, całkiem niezły, ale radzę jednak czytać we właściwej kolejności.

środa, 5 listopada 2025

Zły kontra dobry psychiatra

 „Psychopata” – Keith Ablow

Kolega polecił mi tego autora. Wcześniej zupełnie go nie znałem ani o nim nie słyszałem. Postanowiłem przeczytać trzy książki Ablowa (lekarza i psychiatry sądowego) i tak trafiłem na jego „Architekta”, „Psychopatę” i „Przymus”.
Architekt” okazał się szóstym tomem cyklu Frank Clevenger, „Psychopata” to tom czwarty, a „Przymus”, który mam w planie na później, tom trzeci. Niechcący zacząłem czytać nie w kolejności chronologicznej, ale specjalnie to nie przeszkadza.

Głównym bohaterem powieści jest Frank Clevenger, wybitny psychiatra. W tym tomie FBI zwraca się do niego o pomoc w sprawie identyfikacji i ujęcia Autostradowego Zabójcy – psychopaty, który morduje przypadkowe osoby w całym kraju, ale zwykle przy autostradach.
Mordercą jest Jonah Wrens, również bardzo dobry, może nawet wyjątkowo utalentowany psychiatra, i jest to wiadome od samego początku. Zorientowałem się już, że w powieściach z tego cyku, Ablow nie proponuje czytelnikowi rozwikływania jakichś tajemnic i zgadywania, kto jest zabójcą. Podobnie jak w „Architekcie” jest to sprawa znana. Fabuła opiera się na specyficznym pojedynku dwóch zdolnych psychiatrów, bo w pewnym momencie Jonah Wrens rzuca wyzwanie Frankowi Clevengerowi; Frank miałby uzdrowić mordercę-psychopatę poprzez listy zamieszczone w „New York Timesie”.

W powieści jest też drugi wątek, prawie równie ważny, to problemy Clevengera z przybranym synem oraz… samym sobą.

poniedziałek, 3 listopada 2025

Jak przebudować cudze życie

 „Architekt” – Keith Ablow

W zasadzie jest to średniej jakości powieść sensacyjna, może nawet thriller, w którym psychopata zabija bogatych i prominentnych Amerykanów, powiązanych ze studenckim stowarzyszeniem Czaszka i Kości z uniwersytetu w Yale. Zresztą, tożsamość mordercy znana jest właściwie od początku. Wyjątkowa jest w tej powieści pewna okoliczność: gdy współpracujący z FBI psychiatra, Frank Clevenger (główny bohater), jakiś agent FBI lub policjant, odwiedza rodzinę ofiary, by zawiadomić o śmierci męża lub ojca, to bliscy właściwie nie są zrozpaczeni. Zaskoczeni – tak, ale po pierwszym szoku okazuje się, że wiadomość sprawiła im ulgę.

Dodam może, że blurb jest właściwie spojlerem, prezentuje fabułę książki może bez drobnych detali, ale wyczerpująco.

wtorek, 28 października 2025

Lepiej unikać kiepskich hoteli

 „Wykolejony” – James Siegel

„Przez pięć dni w tygodniu uczę angielskiego w liceum East Bennington, a dwa razy w tygodniu robię to samo wieczorami w więzieniu stanowym Attica. Oznacza to, że spędzam całe życie na odmienianiu czasowników w towarzystwie skazańców. Jedni czują się jak w więzieniu, drudzy naprawdę w nim są. /…/ Osiemnastu czarnych, sześciu Latynosów, pięciu trupio bladych białych”*.

Dość długo nie wiedziałem, kto właściwie jest bohaterem powieści. Może było ich dwóch? Jeden to nauczyciel angielskiego, drugi to, pracujący w reklamie, Charles. Obaj żonaci, nauczyciel jest ojcem chłopca, spec od reklamy ma nastoletnią córkę, chorującą na cukrzycę.

Nauczyciel zaleca swoim uczniom w więzieniu pisanie tekstów. Jeden z nich napisał dość długi, właściwie opowiadanie. Opowiadanie jest o Charlesie, tym od reklamy.

„Tego ranka, gdy Charles poznał Lucindę, spóźnił się przez Annę. Kiedy dotarł na stację, pociąg już odjechał – jeszcze słychać było jego cichnący stukot. Do przybycia następnej kolejki na peronie zgromadził się nowy oddział dojeżdżających. Tych z 8.43 znał z widzenia, ale była 9.05, więc znalazł się na obcym terytorium”*.

Lucinda i Charles nawiązują znajomość, który szybko przeradza się w romans. Odwiedzają zaniedbany i anonimowy hotel Fairfax, by w nim uprawiać seks. Tam, w pokoju 1207, napada ich gangster. Obrabowuje oboje, zabierając pieniądze, dokumenty, karty kredytowe i odkrywając przy tym, że oboje zdradzają małżonków. Także gwałci Lucindę. Kilka dni później zaczyna szantażować oboje, ale zwłaszcza Charlesa, że jak nie dostanie pieniędzy, to ujawni romans ich rodzinom. Początkowo domaga się dziesięciu tysięcy, które dostaje, a następnie stu tysięcy.

W tym momencie wszystko się komplikuje. Ale może to ja jestem mało rozgarnięty.

„Zaskoczenie jest wtedy, kiedy nie wiemy, co się stanie. A ja wiedziałem, co się stanie za drzwiami pokoju numer 1207, od pierwszej chwili, gdy je otworzyli. Wiedziałem, co ten mężczyzna będzie robił z Lucindą przez najbliższe cztery godziny. Wszystko to pamiętałem z poprzedniego życia.
W tamtym życiu budziłem się każdego ranka, nie pamiętając, dlaczego wolę nie otwierać oczu. Brałem prysznic, ubierałem się i próbowałem nie patrzeć na glukometr na kuchennym stole. Wsiadałem w kolejkę o 8.43 do Penn Station, i tak było zawsze z wyjątkiem jednego listopadowego poranka, kiedy się spóźniłem. Przez córkę. Wsiadłem w pociąg o 9.05. Tego ranka podniosłem głowę znad gazety i poproszono mnie o bilet, którego nie miałem. To moja historia. Od tego miejsca opowiem ją sam”*.

Moja, czyli czyja? Więźnia, piszącego opowiadanie? Charlesa od reklamy? Nauczyciela? Bohater opowiadania sam zaczyna opisywać własną historię? Na szczęście nie jest to najważniejsze.

„Wykolejony” to przeciętna powieść sensacyjna o stosunkowo łatwym do przewidzenia zakończeniu.




---
* James Siegel, „Wykolejony”, wyd. Świat Książki, Maciejka Mazan, 2008.

czwartek, 23 października 2025

Tokio: między nami zabójcami

 „Trzech zabójców” – Kotaro Isaka

Akcja powieści rozgrywa się w Tokio, mniej więcej współcześnie.

Młody Terehara, głupi, brutalny i wiecznie sprawiający ojcu kłopoty, spowodował wypadek, w którym zginęła żona Suzuki. Suzuki, owdowiały i spragniony zemsty trzydziestoletni nauczyciel matematyki, zaczął pracę w należącej do mafii czy jakiejś innej jakuzy, firmy „Fräulein”, co tutaj cudacznie przełożono jako „Młoda Dama”. Nazwę wymyślił szef, stary, mądry, ale i bezwzględny Terahara. Gdy Suzuki rozpoczął terminowanie w organizacji, sprzedawał naiwnym narkotyki, pomagał porywać ludzi (organy do przeszczepów zawsze w cenie), ale w sumie czekał tylko na okazję, by dopaść młodego Teraharę i pomścić żonę. Na krótką chwilę przed ich spotkaniem, młodego Teraharę ktoś wepchnął pod nadjeżdżające auto. Suzuki ruszył w pogoń za sprawcą. Nie złapał go, ale dowiedział się, gdzie ów mieszka. Ten człowiek, zabijając młodego Teraharę, odebrał Suzukiemu cały sens życia, który – od śmierci żony – koncentrował się tylko na zemście.

Wieloryb to najemny zabójca, choć własnymi rękami raczej nie morduje. Specjalizuje się w zmuszaniu ludzi do samobójstw; czytelnik poznaje go, gdy właśnie przekonuje sekretarza pewnego ważnego człowieka do napisania listu pożegnalnego i powieszenia się. Po wykonaniu kilkudziesięciu zleceń, Wieloryb zaczyna mieć zwidy i urojenia – pojawiają się przed nim jego wcześniejsze ofiary, próbują z nim rozmawiać, wypytywać. Wieloryb ma tego dosyć, chciałby się wycofać.
Mordercą na zlecenie jest również gadatliwy Cykada. W pierwszym rozdziale, który go dotyczy, właśnie zabijania nożem trzyosobową rodzinę w tym dziecko. Cykada gardzi swoim szefem i ma ambicję, by awansować w przestępczym światku Tokio.
Trzecim zabójcą jest Popychacz, specjalizujący się w zabijaniu wskazanych osób poprzez wepchnięcie ich pod nadjeżdżający samochód. Szybko staje się oczywiste, że losy tych czterech panów przetną się i to wkrótce.

„Trzech zabójców” to thriller akcji połączony z groteskowym wręcz poczuciem humoru oraz nutą filozoficznych rozważań na temat wartości i sensu ludzkiego życia, które to rozważania, czasem wydają się absurdalne. Do końca nie miałem pewności, czy to nieznana mi i niezrozumiała osobowość/mentalność Japończyków, czy może Kotaro Isaka napisał swego rodzaju pamflet, dzięki któremu zapewnił sobie kupę uciechy z czytelników, nie będących Azjatami i niepewnych, czy fabułę powinni traktować poważnie, czy może ktoś z nich robi sobie jaja.







Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

poniedziałek, 20 października 2025

Kluby odwróconego ananasa

 „Statysta” – Piotr Chomczyński

Gdyby ta książka powstała w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, to zapewne świetnie pasowałaby do oficjalnej narracji o degeneracji, deprawacji, demoralizacji i moralnym upadku zgniłego Zachodu. Ale powtarzam – oficjalnej – bo prywatnie to wielu rodaków o takim życiu marzyło – whisky w każdym barku i zupełna wolność seksualna. Dokładnie tak samo, jak teraz.

W Prologu pojawia się mężczyzna oglądający nagranie sado-maso. Nie jest pewne, czy osoba w filmie krzywdzona, wyrażała na to zgodę. Czytelnik przechodzi następnie do balu prawników i lekarzy, którego motywem przewodnim jest temat, kto kogo już zerżnął, a kto kogo jeszcze nie i dlaczego.
Główną rolę na balu gra prokuratorka Maja Nowicka, obecnie żona lekarza, była żona rzeźbiarza, z którym nadal utrzymuje stosunki seksualne. Podczas imprezy pani Nowicka uwodzi też i prowokuje innych panów, oczywiście także dużo pije.
Wreszcie na scenie pojawia się trup, a konkretnie, to od razu dwa.

Prokuratorkę wezwano do klubu swingersów, gdzie znalezione zostały zwłoki. Ofiarą jest niezidentyfikowana młoda kobieta oraz syn znanego katolickiego polityka, grzmiącego w telewizji o potrzebie moralności i ochrony rodziny, co od razu zapowiada problemy i wyjaśnia, czemu wezwano prokuratorkę okręgową, a nie rejonową. Mężczyźnie wyjęto żebro i wbito kobiecie w serce. Obie ofiary mają wycięte na plecach fragmenty skóry przypominające półksiężyce. W klubie policja i prokuratorzy (Nowicka przyjechała z partnerem) zastali właścicielkę i menadżerkę oraz jej męża. Kobietę zwolniono do domu, choć o nic jeszcze nie pytana zapewniała, że jest niewinna, bo była według Nowickiej za bardzo roztrzęsiona, żeby rozmawiać, a jej mąż… powiesił się na krawacie w czasie, gdy w klubie było mnóstwo policjantów, prokuratorów, techników kryminalistycznych, lekarzy itd. (Ups!)

Po kilkudziesięciu godzinach podobną parę ofiar znaleziono w Poznaniu. Zwłoki były ułożone w innej pozycji (pan miał nadal członek w pochwie kobiety), ale i tym ofiarom wycięto z pleców płaty skóry. Podobne było i to, że nie zidentyfikowano młodej kobiety, ale mężczyzna był synem prominentnego działacza ultrakatolickiej organizacji Ordo Iuris.
Prokurator Nowicka natychmiast ruszyła w drogę i już po czterech godzinach była w Poznaniu, oglądała zwłoki, sprawdzała pomieszczenia klubu dla dorosłych, w którym je znaleziono. Przy okazji zorientowałem się, że prokuratura okręgowa w Warszawie najwyraźniej obejmuje swoim zasięgiem także Poznań.

Przeładowana seksem i dewiacjami oraz drastycznymi opisami zwłok oraz domniemanych i realnych działań sprawców powieść zaczęła się niezwykle intrygująco. Po wydarzeniach, które wspomniałem, policjanci i prokuratorzy nie mieli już wątpliwości, że chodzi o seryjnego mordercę lub morderców i że sprawca wyraźnie ma jakieś urazy do prawej strony sceny politycznej. Majka i Maciej, jej partner, starszy prokurator, wspomagani przez śledczych, znakomitego anatomopatologa i profilerkę (też z nietypowymi preferencjami seksualnymi), szukają sprawców, starając się zdążyć przed następną zbrodnią.

Większość rozdziałów to relacja prokuratorki okręgowej, Mai Nowickiej pisana w trzeciej osobie: Majka widziała, Majka słyszała, Majka myślała, Majka pojechała, ale zdarzają się też rozdziały prezentujące przeżycia i doświadczenia dwóch zabójców, więc czytelnik dowiaduje się o nich stosunkowo dużo i prawdę poznaje jakby z obu stron jednocześnie. Świadczy to o sporej wyobraźni podczas konstruowania niebanalnego wątku kryminalnego w powieści. Podziwiam też odwagę autora, demaskującego obłudę niechrześcijańskiego polskiego katolicyzmu.

Zaskoczył mnie brak opisów wyglądu bohaterów, ale głównie bohaterek. Nie mam pojęcia, jak wyglądała, często skacowana, prokuratorka Nowicka, uśmiechająca się wyrozumiale profilerka Sadowska, dynamicznie działająca komisarz Łęcka i inni. Trochę trudno wyobrazić sobie sceny erotyczne, nie domyślając się, jak wyglądali i w jakim wieku byli uczestnicy zabawy.

Niestety, „Statysta” zawiera też zwyczajne błędy.

Mężczyzna leżał wtulony w kobietę w pozycji na łyżeczkę na obszernym materacu… [1].

Ktoś chciał, żeby patrzyli na siebie przed śmiercią… [2].

Ale jak to? Jak ludzie mogą patrzeć na siebie w pozycji „na łyżeczkę”?

Musimy rozdzielić ciała, chcę coś sprawdzić – zaordynowała Majka [3].

- Pytam, czy ktoś dotykał, przesuwał, odwracał ciała?
- Nie, tak ich znaleźliśmy [4].

Ale jak to? Przecież prokuratorka sama nakazała wcześniej rozdzielić ciała!

Do tego literówki. …umieścił na niej zlanu krwią kciuk [5], Z resztą urządzenie nie było jego… [6].

Może się to wydać nieco dziwne, ale nie winię za nie autora. Zajęty konstruowaniem fabuły i kolejnych scen, na przykład masturbującej się prokuratorki Nowickiej, wpatrzonej przy tym w dowody rzeczowe w sprawie szantaży, mógł takie elementy zwyczajnie przeoczyć. Z takich to właśnie powodów tekst gotowej powieści oddaje się w ręce redaktorki (tu Anna Rozenberg) i korektorki (tu Justyna Techmańska), ale w tym przypadku… Cóż, wyszło, jak widać. Jako czytelnik i nabywca książek dodam może tylko, że lekceważenie czytelników, na dłuższą metę jednak się nie opłaca. Zapewne niektórzy nie zwrócą uwagi, ale jednak nie wszyscy.

Pojawił się pewien kłopot w ocenie książki. Wątek kryminalny jest nowatorski, ciekawy, naprawdę chciałem się dowiedzieć, jak się to skończy. Jednak drugi, chyba nawet ważniejszy wątek, erotyczny, sprawia pewien problem, bo w tym przypadku nie chodzi o to, jaka jest powieść, ale jakie potrzeby i których czytelników zaspokaja. I tak, dla jednych, będzie to śmiała i wciągająca historia erotyczna, którą ocenią wysoko, ale dla innych to pełna zboczeńców i dewiantów obrzydliwa pornografia. Nie jestem w stanie dokonać tego wyboru za kogokolwiek. Natomiast jeśli komuś coś to mówi, to powieść do pewnego stopnia przypomina „Parafila” Rojnego.




---
[1] Piotr Chomczyński, „Statysta”, wyd. Muza, 2025, s. 50.
[2] Tamże, s. 52.
[3] Tamże, s. 51.
[4] Tamże, s. 61.
[5] Tamże, s. 63.
[6] Tamże, s. 167.

środa, 15 października 2025

Nie wszyscy podlegają prawu

 „Drugi podejrzany” – Heather Lewis

Zaintrygowało mnie wprowadzenie, bo zaczyna się dziwacznie, od wyjaśnienia, kto zabił, kogo i dlaczego:

Perwersja zniewala dusze, zbrodnia zatruwa umysł, pieniądze wyzwalają poczucie bezkarności.
Gabriel i Ingrid Santerre - niemłode, zamożne i bardzo wysoko ustosunkowane małżeństwo - osiągają szczyt zdeprawowania.
Seksualne ekscesy to chyba jedyny znany im sposób na przyjemne spędzanie czasu. Pewnego razu doprowadzają do śmierci prostytutki, którą wynajęli do wspólnej "zabawy" w wytwornym apartamencie hotelu Waldorf Astoria. Działali razem, ale czy rzeczywiście oboje są winni tej straszliwej i wyuzdanej zbrodni? Kto tu jest potworem, a kto prawdziwą ofiarą?
Od samego początku dla prowadzącej sprawę policjantki Caroline Reese jest jasne, że Gabriel Santerre cynicznie i z wyrachowaniem chce zrzucić winę na żonę. Zaczyna się walka o sprawiedliwość i rząd dusz w tym zdeprawowanym związku*.

Policję zawiadomiła Ingrid Santerre. Małżonków zatrzymano, gdy z hotelu wynosili zwłoki w torbie na kije golfowe. Gabriel Santerre spędził na komisariacie może ze dwie godziny. Jego adwokat zapewnił mu nietykalność. Żona, na którą zwalił całą winę (trójkąt erotyczny to był rzekomo jej pomysł, ale później stała się zazdrosna i zabiła prostytutkę itd.), a on chciał tylko ratować z opresji żonę.

Policjantka, Caroline Reese, jest absolutnie pewna, że zbrodniarzem jest Gabriel, ale… Pan Santerre jest milionerem, potentatem, całe miasto trzyma w kieszeni, łącznie z burmistrzem, komisarzem policji i każdym, kto się liczy, więc nikt mu nie podskoczy, nikt nie wystąpi przeciwko niemu. Z przesłuchania Ingrid policjantka dowiedziała się, że Gabriel Santerre zrobił coś podobnego także wcześniej, ofiarą była Lynn Carver zwana Niną. W rozwikłaniu sprawy policjantce pomaga przyjaciółka, prawniczka, Eleanor Coffey.

Fabuła i akcja tej niewielkiej powieści (200 stron) jest naprawdę wciągająca, jednak czegoś w niej wyraźnie brakuje – opisów. Miejsc, ale głównie osób. Nie wiadomo, w jakim są wieku, jak wyglądają, jakie mają cechy charakteru; Caroline Reese trudno odróżnić od jej partnera, Jusa Millera. Owszem, czasem Gabriel Santerre ironicznie lub cynicznie się uśmiechnie, ale to prawie wszystko.

Szukałem informacji o autorce, podejrzewając, że może to jest jej debiutancka powieść, może dopiero się uczy i gromadzi doświadczenia, ale jednak nie. Heather Lewis (1962–2002) była amerykańską pisarką, która napisała trzy powieści, a może dwie i pół. „Drugi podejrzany” to było drugie jej dzieło. Po nim wydano jeszcze (pośmiertnie) „Notice”, ale ta książka jest w zasadzie pewną wersją „Drugiego podejrzanego”, opisuje doświadczenia młodej prostytutki, Niny i jej związek z sadystą i mordercą oraz jego żoną.



---
* Heather Lewis, „Drugi podejrzany”, przekład Barbara Cendrowska-Werner, wyd. Libros, 2001.

niedziela, 12 października 2025

Nie czeka nas już nic dobrego

 „Melancholia sprzeciwu” – László Krasznahorkai

Byłem małym chłopcem, gdy do mojego miasta sprowadzono wielkiego wypchanego wieloryba. Eksponowany był później w ogromnym, podłużnym namiocie. To nie był cyrk, ale po prostu wystawa; wieloryb był jedyną atrakcją, ale mnie zainteresował w niewielkim stopniu. Widziałem takie stworzenia na obrazkach, czytałem opisy. To zdarzenie przypomniało mi się, gdy czytałem w „Melancholia sprzeciwu” o przybyciu do małego węgierskiego miasteczka cyrku, którego główną atrakcją był ogromny wypchany wieloryb. Tutaj jednak wieloryb, ciekawy, ale nie do końca wiadomo, czemu niepokojący, staje się katalizatorem wielu dziwnych, a nawet strasznych zdarzeń.

Pięćdziesięcioośmioletnia Pflaumowa, wracała do domu z wizyty, jaką każdej zimy składała swojej rodzinie, głównie starszym siostrom, Madaiowej i Nuszbeckowej. Kiedy późnym wieczorem dotarła do swojego miasta, była świadkiem (świadczynią?) przyjazdu cyrku i wieloryba. Cyrkiem zarządzał tajemniczy Książę. Pierwsze i oczywiste skojarzenie to „Książę” Machiavellego, ale chyba jednak niezupełnie o to chodzi. Ostatecznie uznałem, że Książę to diabeł we własnej osobie, tu – sprawca wszelkiego zła, któremu przeciwstawić może się jedynie Valouska, nadwrażliwy idealista, który w normalnych czasach nie znajduje dla siebie miejsca w społeczeństwie.

Lektura, właściwie w każdym momencie, rodziła skojarzenia. Na przykład wieloryb – to przecież Lewiatan. „Rzekłbyś: lewiatan fale porze!” – przyszło mi do głowy i choć były pewne elementy wspólne i odniesienia, to jednak uznałem, że Krasznahorkai niekoniecznie znał twórczość Sienkiewicza i nie musiał wiedzieć, że chodziło o ostrzeżenie i uświadomienie, do czego prowadzi bezmyślność i bierność obywateli. Drugi Lewiatan to pomysł Thomasa Hobbesa, filozofa, koncepcja państwa, w którym ład i porządek zderzają się z chaosem. Ład i porządek mogą wygrać, jednak odbędzie się to kosztem wolności, bo bez kontroli się tej walki nie da wygrać. Hobbes uważał, że religii nie wolno przyznawać prawa do władzy, nawet w imię spokoju, ładu i bezpieczeństwa publicznego (Ignacio Iturralde Blanco, „Hobbes: Filozofia Wielkiego Lewiatana”). I to skojarzenie wydaje mi się szczególnie trafne. Trudno byłoby zakładać, że László Krasznahorkai nie dostrzega upartych prób zniszczenia demokracji i utworzenia państw wyznaniowych („Wyznawcy władzy” Katherine Stewart).

Czemu tyle piszę o skojarzeniach, których zresztą jest w książce znacznie więcej? Bez nich w ogóle nie wiedziałbym, o czym jest „Melancholia sprzeciwu”. Dzięki skojarzeniom, rozpoznawaniu powiązań, wydaje mi się – tak, tylko wydaje! – że cokolwiek rozumiem. Wiem też, że racji mieć nie muszę. Książka jest stosunkowo trudna w odbiorze i nie tylko dlatego, że to rozprawa filozoficzno-oniryczno-społeczna, ale także ze względu na język autora, jego warsztat pisarski. Długaśne, wielokrotnie złożone zdania, stanowiły pewne wyzwanie. A oto i przykład:

Nie było jednak łatwo okazać mądrość, rozsądnie ocenić sytuację i przyszłe wydarzenia, bo - tak jak gdyby w jednakowym od zawsze składzie powietrza nastąpiły nagle głębokie, choć trudne do wykrycia zmiany - doskonała w swej niedostępności, bezimienna zasada, rządząca, jak to się zwykło mówić, światem, której jedynym namacalnym śladem był właśnie ten świat - nagle ta zasada jak gdyby straciła na sile, a jeszcze bardziej nieznośne od dręczącej świadomości grożącego niebezpieczeństwa stało się wspólne wszystkim poczucie, że wkrótce coś musi się wydarzyć i że to „wszystko” - zasada pojawiająca się w swojej słabości - okazało się bardziej niepokojące od wszelkich ludzkich nieszczęść i coraz bardziej pozbawiało ludzi szans chłodnej oceny. I już choćby z tego powodu trudno było rozeznać się w coraz częstszych i coraz bardziej przerażających, nadzwyczajnych wydarzeniach, bo wieści, plotki, opowieści i doświadczenie coraz bardziej sobie przeczyły (na przykład wczesne ostre przymrozki, które nastały już w początkach listopada, tajemnicze rodzinne tragedie, następujące po sobie wypadki na kolei i wieści o bandach nieletnich wyrostków, dochodzące z dalekiej stolicy, pozostawały bez żadnego racjonalnego związku), w dodatku żadna nowa wiadomość nie znaczyła tego, co miała znaczyć, wszystko bowiem wskazywało, że jest tylko zwiastunem - jak coraz częściej mówiono - „nadchodzącej katastrofy”*.

Poukładany świat Pflaumowej ogarnia chaos, a struktury społeczne ulegają degradacji. Właściwie nie do końca wiadomo, co się dzieje i dlaczego, ale niewątpliwie jakąś rolę odgrywa tu cyrk, wieloryb i Książę. Sygnały nadchodzącej katastrofy są oczywiste. Zgasły latarnie uliczne, mnożą się dzikie koty, przewróciła się stuletnia topola, ludzie dopuszczają się szalonych aktów agresji (na przykład napadają na szpital), wyją psy.
Do miasteczka sprowadzono wojsko, ale po chwilowej poprawie sytuacji , ich interwencja przeradza się w dyktaturę.

Poradzimy sobie, pomyślała z zadowoleniem w okolicach ulicy Arpada, a później, jak się wszystko dobrze ułoży, „smycz będzie można poluźnić, a pani sekretarz będzie mogła stać się łagodniejsza”, bo dla siebie niczego więcej już nie chce, wreszcie, podłoga na korytarzu aż dudniła pod jej krokami, ma wszystko, czego pragnęła... odzyskała to, co kiedyś jej odebrano, i zdobyła to, co chciała, to, co dla niej najważniejsze, władzę ma już w ręku, a „ukoronowanie” sukcesów - wzruszona weszła do salonu - że tak się wyrazi, dosłownie „przyszło samo”*.

Jeśli cokolwiek z tej powieści zrozumiałem poprawnie, to Krasznahorkai przedstawił wizję świata przerażająco prawdziwą i przygnębiającą – nawet jeśli na jakiś czas powstrzyma się chaos, to nieuchronnie koszmar znowu powróci, choć może w innej formie. Bo taka jest natura człowieka. I to jest potworne.







---
* László Krasznahorkai, „Melancholia sprzeciwu”, przekład Elżbieta Sobolewska, 2007, wyd. W.A.B. e-book.

poniedziałek, 6 października 2025

Kompleksy i frustracje Erli

 „Wzgórze Wisielców” – Yrsa Sigurdardóttir

Kolejny tom serii z Freyją, dziecięcą psycholożką i Huldarem, policyjnym detektywem, a drugi, po który sięgnąłem, chcąc autorce sprezentować jeszcze jedną szansę.

Gálgahraun, na peryferiach Rejkiawiku, w miejscu będącym kiedyś lokalną atrakcją turystyczną, na polu lawowym, zwanym Wzgórzem Wisielców (historyczne miejsce straceń), zauważono wiszącą osobę. Wkrótce okazuje się, że to Helgi. Pojawiają się poważne trudności techniczne ze zdjęciem zwłok, a czas nagli – w pobliżu znajduje się prezydencka rezydencja w Bessastadir, do której właśnie zbliżają się chińscy goście rangi ministerialnej; nie można dopuścić, żeby tę sprawę potraktowali jako polityczną prowokację i w ogóle zorientowali się, że coś się dzieje.
Ktoś, zapewne morderca, nagrał filmik z akcji wieszania i wysłał go kilku przyjaciołom ofiary.

W luksusowym apartamencie Helgi’ego policja znajduje czteroletniego chłopca, który na imię ma Siggi (zdrobnienie od Sigurdur), ale nie wie, jak się nazywa, nie zna swojego adresu, wie tylko, że mieszka w Rejkiawiku, imiona rodziców pamięta w sposób niepomagający ich zidentyfikować. Do mieszkania bogatego biznesmena przyprowadził go jakiś obcy mężczyzna i kazał czekać na dźwięk budzika. Co najdziwniejsze, nikt nie zgłosił zaginięcia chłopca. W domu opieki, do którego trafił, chłopiec rysuje dziwne obrazki i bawi się w wieszanie Barbie.

Tak więc zaczyna się świetnie, a fabuła wciąga i intryguje od samego początku. Powieść może nie powala na kolana, ale jest o oczko lepsza od „Rozgrzeszenia”, które niedawno czytałem.

W jednej powieści to mógł być przypadek, ale w obu zaobserwowałem coś wyjątkowego – autorka wyjątkowo krytycznie ocenia mieszkańców Islandii, a szczególnie policjantów i policjantki.

Erla, szefowa działu kryminalnego policji i przełożona Huldara, na pole lawowe zwołała wszystkich policjantów, także tych, którzy mieli wolne. Po co? Niezbyt rozgarnięci policjanci plączą się bez celu i sensu po miejscu zdarzenia, bez pomysłu na sprowadzenie zwłok na dół. Wszyscy oni uważają, że chodzi o samobójstwo, ale dopiero praktykantka, Lína, zwraca uwagę na potężny gwóźdź wbity w klatkę piersiową ofiary, co wyraźnie oznacza, że chodzi o morderstwo i... ośmiesza starych policyjnych wyjadaczy.
Erla nienawidzi podwładnych, zachowuje się wobec nich grubiańsko i arogancko, zdarzają się też wulgaryzmy. Kobieta najwyraźniej nie radzi sobie na stanowisku, które jej powierzono. Drwi z ludzi, szydzi, wrzeszczy, wściekle warczy.

Huldar podejrzewał, że Erlą kierowały niskie pobudki, gdy poleciła Línie przyjechać na miejsce znalezienia zwłok. Oficjalnie chodziło o to, żeby dziewczyna zapoznała się z procedurami obowiązującymi w takich przypadkach, ale po cichu Erla niewątpliwie liczyła, że zszokowana praktykantka zwróci śniadanie. Lína była jednak na to o wiele za twarda. Przepchnęła się na sam front i stała tam, obserwując dyndające zwłoki z takim przejęciem, jakby patrzyła na zwisającą na kablu żarówkę*.

W odróżnieniu od większości mieszkańców kraju Erla bardzo słabo mówi po angielsku, więc pomysł, żeby skontaktowała się z odpowiednimi służbami za granicą, traktuje jako złośliwą napaść na siebie. Itd. Itp.

Zagadką jest oczywiście sprawa zabójstwa Helgi’ego i pojawienie się w jego mieszkaniu dziwnego dziecka, ale jest też jeszcze jedna kwestia: co jest nie tak z Erlą, kto ją mianował i dlaczego? Większość niemrawych policjantów zresztą też. Może chodzi o jakieś prywatne urazy autorki?




---
* Yrsa Sigurdardóttir, „Wzgórze Wisielców”, przekład Paweł Cichawa, Sonia Draga, 2021.



Naprawdę dziwny ten kraj...