niedziela, 13 kwietnia 2025

Nie pozwolę ci na sukces!

 „Z zimną krwią” – Jonathan Kellerman

Okolice Los Angeles, Hollywood, Santa Monica itd. Ktoś zabija artystów z różnych dziedzin sztuki, którzy lada moment osiągnąć mogą szczyt kariery, sławę, sukces, a zaczyna się od brutalnego zabójstwa muzyka bluesowego, nazywanego Baby Boy.

Bohaterem powieści, jak to często u Kellermana, jest doktor psychologii, Alex Delaware i jego przyjaciel z policji, detektyw Milo Sturgis. W „Z zimną krwią” pojawia się też wyjątkowo wielu bohaterów drugoplanowych – partner Sturgisa, doktor Silverman, policjantka Petra (bohaterka na poziomie prawie Alexa Delaware), była i obecna miłość doktora Delaware, nowy partner Petry, były wojskowy.

W książce zaprezentował autor śledztwo i jest to opowieść bardzo, bardzo rozbudowana i wielowątkowa, wypełniona setkami drobnych działań, mozolnym odkrywanie prawdy. Te wszystkie niewielkie elementy układanki mogłyby być nużące, ale znakomity warsztat pisarski autora, fantastycznie sobie z tym natłokiem radzi.

Niektórym czytelnikom może w tej książce brakować huraganowej akcji, pościgów, strzelanin; nie jest to powieść porywająca, że tak to nazwę. Największym plusem jest warsztat pisarski, a nie dynamiczna akcja, której prawie nie ma.

poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Ciągu dalszego już nie będzie

 „Świat według Dziada” – Henryk Niewiadomski

„Moim zdaniem, w obecnych czasach z całą pewnością opłaca się być dobrym gangsterem. Nawet przy założeniu, że pożyję się nie dłużej niż 40 lat – ale za to w luksusie i poważaniu. Zapewni się lepszy start i godne życie swojej rodzinie. To jest moim zdaniem jedyne wyjście, aby wybić się z bagna, jakie panuje dzisiaj w Polsce” [1].

Kiedy przeczytałem powyższe przekonanie „Dziada” od razu przypomniałem sobie jedną z najlepszych polskich komedii. W filmie „Vabank” Henryk Kwinto mówi, że kasiarz to… „Taki sam jak i inne zawody i wymagający, jak i one, odpowiednich kwalifikacji. Zresztą zamiast kraść jako dyrektor, fabrykant, sekretarz czy inny prezes lepiej już kraść par excellence jako złodziej. Tak jest chyba uczciwiej”.

„Świat według Dziada” to autobiografia Henryka Niewiadomskiego, ps. „Dziad”, ur. 1948 w Warszawie, zmarłego w 2007 w Radomiu, przestępcy, gangstera, prawdopodobnie przywódcy gangu ząbkowickiego, brata innego gangstera, Wiesława Niewiadomskiego, ps. „Wariat”. Henryk Niewiadomski wydał tę książkę własnym nakładem. Może być ona elementem układanki, prezentującej przestępczość mniej lub bardziej zorganizowaną w Polsce, w latach dziewięćdziesiątych.

Byłby sobie „Dziad” nadal gangsterem, złodziejem, oszustem, przemycałby spirytus i kradzione samochody, ale w pewnym momencie popełnił błąd – jako zwykły bandzior wszedł w konflikt z bandytami polityczno-gospodarczymi. To musiało przynieść katastrofalne konsekwencje. Henryk Niewiadomski, oczywiście nie sam, przejął ładunek pięciu ton papieru przeznaczonego do druku rubli rosyjskich. Dostawa tego papieru z Niemiec kontrolowana była przez Urząd Ochrony Państwa. Przejęcie dostawy ośmieszyło UOP oraz ujawniło służalczą postawę polskich polityków i decydentów wobec Rosji i Białorusi. Wprawdzie „Dziad” zwrócił służbom trzy i pół tony papieru, ale resztę wykorzystał jego brat do drukowania fałszywych rubli.

Książka napisana została językiem bardzo prostym – ostatecznie Henryk Niewiadomski skończył jedynie podstawówkę, a może zaledwie siedem klas. Jednak to nie jest problemem; jakaś, minimalna, redakcja jednak tam była, więc czytać się da. Kłopot polega na ocenie wiarygodności autora. Wybiela się i usprawiedliwia? Ależ tak! Na pewno! Ale też nigdy nie pisał, że był uczciwym człowiekiem, pracującym na etacie w fabryce. Po prostu wiele faktów i drastycznych szczegółów ze swojej przeszłości po prostu pomijał. Czy wszystko w tej książce jest kłamstwem? Oj, tu już byłbym bardzo ostrożny. Czy prawdziwa, a jeśli tak, to na ile, była relacja ze sfingowanego procesu, w którym skazano go na siedem lat? Przynajmniej na część jego rewelacji są dokumenty, protokoły. Bzdury produkowane przez małego świadka koronnego (w Polsce jest albo było takie kuriozum) z wydatną pomocą prokuratora, nadal są w archiwach.

„Dziad” zapowiedział ciąg dalszy swojej relacji, ale… zmarł w więzieniu. Jego brata zastrzelono na ulicy.





---
Henryk Niewiadomski, „Świat według Dziada”, wyd. Henryk Niewiadomski, 2002, s.. 80.

sobota, 5 kwietnia 2025

Brutalna walka dobra ze złem

 „Strażnik testamentu” –  Eric van Lustbader

Eric Van Lustbader, amerykański autor thrillerów (i nie tylko), za zgodą spadkobierców Roberta Ludluma, kontynuował pisanie powieści z cyklu o Jasonie Bournie. Ludlum napisał ich bodajże z pięć, Lustbader – jedenaście, na przykład: Dziedzictwo Bourne'a, Zemsta Bourne'a, Inicjatywa Bourne'a. Zauroczony przygodami Jasona Bourne'a w naturalny sposób odkryłem Lustbadera. Początkowo bardzo mi się jego powieści podobały, ale z czasem wydawały mi się coraz bardziej przesadzone i wydumane, ale czy to warsztat pisarski Lustbadera się zmieniał, czy może ja z upływem czasu trochę bardziej krytycznie oceniałam powieści (nie tylko tego autora) – tego to już nie wiem.
„Strażnik testamentu” został wydany po raz pierwszy w 2006 roku pod tytułem „The Testament” i jest to pierwszy tom z cyklu „The Testament Novels”.

Średniowiecze. Dobro walczy ze złem, to znaczy gnostyccy obserwanci (Gnostic Observant – członkowie grupy wyznaniowej, opowiadający się za ścisłym przestrzeganiem reguł sformułowanych przez założyciela) zmagają się z rycerzami zakonu św. Klemensa, który to zakon jest karzącą ręką zdeprawowanego Watykanu. Obserwanci zostali zdradzenie, większość zginęła, ale tajemniczą skrzynię z ich skarbami nielicznym ocalałym udało się ukryć.
W całej powieści o tę właśnie skrzynię chodzi, a dokładnie, to o jej zawartość. Obserwanci, wywodzący się od św. Franciszka, przechowują w niej testament Jezusa, eliksir do wskrzeszania zmarłych i leczący śmiertelne rany, ale też – jakbyśmy to dzisiaj nazwali – teczki na wszystkich znaczących ludzi na świecie. Wśród gnostyckich obserwantów zwykle tylko jedna lub dwie osoby wiedzą, co jest w skrzyni i gdzie została ona ukryta: Klucznik i magister regens.

Czasy współczesne. Rycerze św. Klemensa, Saint-Clemens, nadal wściekle atakują (spiski, zabójstwa, zdrady) gnostyckich obserwantów i z wielką determinacją poszukują skrzyni – papież jest umierający, a pewnym klikom w Watykanie byłby jeszcze potrzebny.

Dexter Shaw, aktualny Klucznik (stanowisko magistra regens od dłuższego czasu wakuje), ginie w kawiarni w wyniku wybuchu gazu i to chwilę po spotkaniu z synem.
Braverman Shaw, zwany zwykle Bravo, nie do końca świadomy działalności ojca musi nagle porzucić swój świat i dotychczasowe spokojne życie doradcy kapitałowego, i kontynuować misję ojca, to jest walkę Dobra ze Złem w interesie całej ludzkości. Musi też zidentyfikować zdrajcę wśród swoich.

Przemoc, zdrady, kłamstwa, intrygi, zabójstwa, pościgi szybkimi autami, strzelaniny, walki na sztylety, tajemnice historycznych miast i zabytków, ukryte artefakty w starych kościołach, szyfry, labirynty i zagadki, to właśnie fabuła tej powieści, która często przypomina historyczno-sensacyjne thrillery Dana Browna.

Może i „Strażnik testamentu” byłby bardzo dobrą powieścią i na pewno robiłby kolosalne wrażenie ze trzydzieści lat temu. Dziś powieść wydaje mi się zbyt pokomplikowana i jednak nieco naiwna.

piątek, 28 marca 2025

Niemcy - egzotyczni aż strach

 „Zimna kalkulacja” – Michael Tsokos

Michael Tsokos kieruje Krajowym Instytutem Medycyny Sądowej i Społecznej w Berlinie. Uważany jest (nie tylko w Niemczech) za wybitnego eksperta medycyny sądowej, specjalizującego się w badaniu ekstremalnych przypadków kryminalnych. Można więc bezpiecznie założyć, że zdecydowanie wie, co pisze. Natomiast jakość tego pisarstwa, ale może tylko polskiego przekładu/redakcji, pozostawia wiele do życzenia.
„Zimna kalkulacja” jest drugim tomem cyklu o doktor Sabine Yao. Tom pierwszy nosi tytuł „Z zimną precyzją”. Akcja „Zimnej kalkulacji” rozgrywa się osiem miesięcy po wydarzeniach opisanych w „Z zimną precyzją”. Powieści można czytać osobno.

Główną bohaterką powieści jest doktor Sabine Yao, zastępczyni kierownika specjalnej jednostki medycyny sądowej BKA, to jest Federalnego Urzędu Kryminalnego (w Niemczech działa też LKA – Krajowy Urząd Kryminalny, działający na poziomie landów), zajmującej się przypadkami ekstremalnymi, co w praktyce oznacza wyjątkowo obrzydliwe obrzydlistwa oraz potworne okrucieństwo.

Kilkuletni Yasser wybrał się sam do opuszczonej fabryki podglądać koty. Uprowadził go stamtąd człowiek, którego początkowo chłopiec uważał za policjanta. Matka dziecka, Ayasha Khatib, nie zawiadomiła policji – cała rodzina przebywała w Berlinie nielegalnie. Pomocy mógł udzielić inny bohater powieści, Hassan Khalaf z Jordanii, dawny regulator przestępczego klanu Saad, a jeszcze wcześniej zabójca na usługach króla Jordanii, człowiek bardzo niebezpieczny, bezwzględny i skuteczny.

Na dany przez Scherza sygnał, asystent sekcyjny wykonał cięcie bladej skóry od ucha doucha po kości czaszki, nieco powyżej guza ciemieniowego i kości potylicznej martwego mężczyzny, gdzie skóra pokryta była jedynie bardzo cienkimi białymi włosami. Następnie odłożył nóż obok głowy denata, chwycił palcami w jasnożółtych lateksowych rękawiczkach za naciętą z tyłu głowy zmarłego skórę, ściągając ją z czaszki w dół wraz z milimetrowej grubości podskórną tkanką łączną zbitą, pod którą znajdowała się kość sklepienia czaszki i osłaniający ją niczym hełm czepiec ścięgnisty. Czynności tej towarzyszył odgłos mlaśnięcia. Yao zauważyła, jak praktykantka obok niej wzdrygnęła się i to wyraźnie*.

Nawet potrafię sobie wyobrazić to smakowite mlaśnięcie. W powieści jest sporo drastycznych opisów, w końcu bohaterką jest lekarka medycyny sądowej, więc było to do przewidzenia.

W kilku pierwszych rozdziałach autor prezentuje różne osoby i zdarzenia. Początkowo zupełnie nie wiadomo, czy w ogóle istnieje jakiś związek między nimi, bo może to tylko nawiązania do poprzedniej sprawy doktor Yao. Ostatecznie główne wątki krystalizują się dwa: Sabine Yao dokonuje sekcji i oględzin zwłok różnych osób, (zastrzelony były komendant policji, powieszeni na specjalnej konstrukcji staruszkowie, młody człowiek, który po śmierci zzieleniał tylko z jednej strony, zwłoki w otoczeniu dziecięcych zabawek itd.), a Hassan Khalaf szuka uprowadzonego ośmiolatka. W połowie powieści wątki te zaczynają się powoli zbiegać, pojawiają się punkty wspólne. Problemy osobiste siostry Sabine i jej dzieci uważam za wątek poboczny.

O ile fabuła wydaje się ciekawa, a nawet intrygująca oraz bardzo na czasie, to powieść napisana jest lub przełożona, irytująco miernie.

Hassan Khalaf pali papierosy. Kilkanaście razy, może więcej, autor informuje czytelnika, że są to papierosy bez filtra.

Rażący nadmiar zaimków osobowych i dzierżawczych. Czy koleżanka powiedziałaby do koleżanki – a teraz ubierz swoje żółte rękawiczki ochronne oraz swój biały ochronny skafander, a ja ci w tym czasie opowiem…? Kolory tych rękawiczek bywają różne i za każdym razem czytelnik jest o tym dokładnie informowany, ale dla fabuły nie wynika z tego kompletnie nic. A czyje niby rękawiczki miała ubrać lekarka, jak nie swoje?

Monica Monti, policjantka (oficer śledcza), powiedziała do zespołu, którym dowodziła:

Potem… jak tylko uprzątną już ten cały bałagan, a wszystkie rzeczy leżące na podłodze, znajdą się w schludnie oznakowanych workach na materiał dowodowy, przyjrzymy się jeszcze raz tej przyczepie w poszukiwaniu możliwych narzędzi zbrodni. Rozbierzemy na części pierwsze ten przybytek i wczołgamy się w najmniejszą szczelinę, jeśli będzie potrzeba**.

Naprawdę? Jest gdzieś w Europie kraj, w którym ludzie porozumiewają się i/lub wydają polecenia swoim podwładnym w tak cudaczny sposób?

Wiele dialogów w powieści jest mocno nienaturalnych i przypomina mini wykłady, które czytelnikowi mają wyjaśnić coś tam, na przykład jakieś kwestie techniczne.

Kiedy ostatnio pomyślałeś/pomyślałaś – teraz udam się do łazienki? Prawdopodobnie nigdy.

W powieści pojawiają się bohaterowie o nazwiskach greckich, arabskich, włoskich, polskich, chińskich i innych, a wcale nie mam pewności, czy wszystkie rozpoznałem. Po lekturze nie potrafię stwierdzić, czy obecnie prawie połowa Niemców jest pochodzenia innego niż niemieckie, czy może autor wysilił się na przesadną „poprawność polityczną”.

Ostatecznie… jeśli kogoś interesuje tylko fabuła (kto zabił?) i potrafi kompletnie nie zwracać uwagi na kulejący warsztat pisarski (w jaki sposób to opisano) i rażące błędy stylistyczne, to polecam. Ja autorowi już podziękuję.





---
* Michael Tsokos, „Zimna kalkulacja”, przekład Mariola Sternahl, Skarpa Warszawska, 2025, s. 87.
** Tamże, s. 234-235.





Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

poniedziałek, 24 marca 2025

Wspomnienia o Skotarczaku

 „Spowiedź Nikosia zza grobu” – Tadeusz Batyr/Karol Nawrocki

Interesują mnie takie tematy. Takie, to jest przestępczość zorganizowana w Polsce. Od gangu Taty Tasiemki do dzisiaj. W związku z tym czytałem „Skarżyłem się grobowi...” Andrzeja Zielińskiego (pseud. Słowik) i kilka innych publikacji. Próbowałem poznać nawet Sumlińskiego, ale tego się czytać nie dało  ("Sumliński plagiator"). Natomiast Masa (Jarosław Sokołowski) i jego coraz większe fantazje dość szybko mi się przejadły.

„Spowiedź Nikosia zza grobu” nie jest spowiedzią Nikosia (Nikodema Skotarczaka) zza grobu. I nie chodzi o to, że zza grobu nikt się nie spowiada – to mogłaby być przenośnia, mogło chodzić o jakieś dokumenty ujawnione dopiero po jego śmierci (zginął w agencji towarzyskiej w Gdyni, zastrzelony w 1998 roku; sprawców nie odnaleziono), jednak i to nie miało miejsca. Oczywiście Nikoś nie jest też narratorem tej swojej rzekomej spowiedzi, a więc tytuł jest tylko nieeleganckim chwytem marketingowym autora. Cytatów wypowiedzi Nikosia jest w publikacji tyle, co kot napłakał.

Publikacja zbudowana jest na opowieściach dziesiątków ludzi, którzy zetknęli się ze Skotarczakiem w różnych okolicznościach i w różnym czasie. W sumie więcej jest w książce o innych ludziach (żonach, milicjantach, gangsterach, sportowcach, działaczach) niż o Nikosiu. Relacje rozmówców o Skotarczaku są bardzo różne, często całkowicie sprzeczne. A to był groźnym szefem mafii, a to był nikim, popychadłem, i na dzielnicy mnóstwo razy chłopcy w miasta obijali mu mordę, miał dwa razy drutowaną szczękę. Pracował w modnych knajpach jako ochroniarz, ale… miał 177 cm wzrostu i nie był zbyt atletyczny, więc nikt by go na ochroniarza nie wziął. Miał być geniuszem, ale… skończył dwie (z trzech) klas szkoły zawodowej, a wnioski o wydanie dokumentów pisały mu żony albo inni ludzie, bo Nikoś z pisaniem radził sobie kiepsko. Ostatecznie po lekturze nie wiem, jaki był Nikoś, a jedynie, jak go zapamiętali i opisują inni ludzie, o intencjach bardzo, bardzo różnych.

Nie uważam, żeby było coś niewłaściwego w używaniu przez autorów pseudonimów. Na potrzeby publikacji Karol Nawrocki postanowił być Tadeuszem Batyrem – OK, nie moja sprawa, wolno mu. Bo nie w używaniu pseudonimu jest problem. Publiczne chwalenie Batyra przez Nawrockiego, komplementowanie za tę książkę (zanim się wydało, że to ta sama osoba) uważam za żałosne. To tak jakby Aleksander Głowacki przeprowadził wywiad z Bolesławem Prusem i chwalił go za „Lalkę”. Żenujące, ale z drugiej strony, czemu się dziwię – wiadomo przecież, jaką partię reprezentuje Karol Nawrocki.

Pod koniec lektury wpadła mi w oczy informacja, że żona Nikodema Skotarczaka zarzuca Nawrockiemu/Batyrowi nierzetelność i zwyczajne kłamstwa. Burza wokół Karola Nawrockiego. Żona „Nikosia” nie przebierała w słowach. Jakoś ostatecznie dobrnąłem do końca, choć nie wiem w sumie po co, może dla zasady, i mogę powiedzieć, że za wartościowe uważam w tej publikacji reprodukcje zdjęć.


https://demotywatory.pl/5291500/Ale-to-jest-hit-Karol-Nawrocki-vel-Tadeusz-Batyr-chwali-na 



czwartek, 20 marca 2025

Niepowtarzalny Kapuściński

 „O książkach, ludziach i sztuce” – Ryszard Kapuściński

Zbiór esejów, reportaży, recenzji, artykułów i innych typów tekstów, które powstały dawno i bardzo dawno temu, przy różnych okazjach, w różnych okolicznościach, w tym teksty odnalezione po 2007 r. w jego archiwum. Tytuł okazał się wyjątkowo dosłowny, bo „O książkach, ludziach i sztuce” zawiera działy: „O książkach. Przedmowy”, „O książkach. Recenzje i opinie”, „O ludziach”, „O fotografii”, „O filmie”, „O malarstwie i rysunku”. Na początku „Wstęp” Alicji Kapuścińskiej, w którym pisała o Ryszardzie jak o Bogu (On, Jego, Mu), co uważam za wysoce irytujące, ale na szczęście krótkie, a na końcu wykaz książek, posłowie, nota edytorska.

Mimowolnie autor daje lekcje młodym kolegom – trzeba czytać, czytać i jeszcze raz czytać. Jedna z tajemnic dobrego, wybitnego dziennikarstwa kryje się w wielkim oczytaniu. W czytaniu nieustającym, systematycznym, niestrudzonym, rozległym. W lekturach nieznających przerwy ani końca. Bo zasób wiedzy o świecie stale się zwiększa, dziś zresztą bardziej niż kiedykolwiek, a nam nie wolno odstawać, opóźniać się, zostawać w tyle
*. [Wprowadzenie Kapuścińskiego do książki Krzysztofa Mroziewicza, „Dziennikarz w globalnej wiosce”]

W „O książkach, ludziach i sztuce”, wśród mnóstwa innych, zawarte są teksty o książce Agaty Tuszyńskiej, „Kilka portretów z Polską w tle”, o książce Pawła Smoleńskiego, „Salon patriotów”, o książce Riccarda Orizia, „Zaginione białe plemiona: podróż w poszukiwaniu zapomnianych mniejszości”, o książce Janusza Rolickiego, „Kochana mamo, wyrób mi alibi”, teksty o Marianie Brandysie, Agnieszce Osieckiej, Jerzym Giedroyciu, Hannie Krall, o fotografie, Krzysztofie Gierałtowskim, jest recenzja z wystawy zdjęć World Press Photo ’96, jest o Chrisie Niedenthalu i jego albumie „Polska Rzeczpospolita Ludowa. Rekwizyty”, także o Andrzeju Dudzińskim i jego rysunkach…

Nie wszystkie opisane osoby mnie interesowały, nie wszystkie zdarzenia potrzebowałem poznać i zrozumieć, nie wszystkie tematy zgłębić (niektóre źle się zestarzały), ale – i tu kwestia zapewne najważniejsza – umiarkowane znaczenie ma to, o kim/o czym pisał Ryszard Kapuściński, bo cały czas chodzi o to, jak pisał. Jest to pisarstwo, będące znaczącą wartością samo w sobie, warsztat pisarski twórcy genialnego. Niektóre książki Janusza Głowackiego, zwłaszcza „Z głowy”, plasują się na tym samym poziomie; w nich też ważniejsza od fabuły jest sztuka pisania. To jednak oznacza, że „O książkach, ludziach i sztuce” nie każdemu czytelnikowi będzie się podobać.


---
* Ryszard Kapuściński, „O książkach, ludziach i sztuce”, wyd. Czytelnik, 2024, eBook.


sobota, 15 marca 2025

O żonie premiera, ale nie tylko

Nina i Józef” – Liliana Śnieg-Czaplewska

Podobno najpierw miała to być tylko biografia aktorki, Niny Andrycz, ale Józef Cyrankiewicz, jej mąż, najmłodszy i najdłużej urzędujący premier z czasów PRL, był tak ważny w jej życiu i tak długo obecny, że biografia wyszła do pewnego stopnia podwójna. W głównej mierze dlatego sięgnąłem po tę pozycję. Nina Andrycz nie interesowała mnie i nie interesuje właściwie w ogóle. Nigdy nie widziałem jej w teatrze; może jakiś film w Starym Kinie, ale nie kojarzę – to nie moje pokolenie. Ciekawsza wydaje mi się postać Józefa Cyrankiewicza, ale głównie i przede wszystkim – historia, lata 1945-70. Można spytać, dlaczego dopiero teraz szukam publikacji na te tematy? Wyjaśniam: dopiero w ostatnich latach zaczęły pojawiać się opracowania historyczne prezentujące wydarzenia i fakty, a nie taką lub inną propagandę.

Liliana Śnieg-Czaplewska pisze między innymi o tym, jak po lekturze tysięcy stron dokumentów, po rozmowach z byłymi więźniami Oświęcimia, po przeczytaniu kilku książek, w tym „Oświęcim walczący” Józefa Garlińskiego (więzień Auschwitz nr 121421)… „Dopiero wtedy, gdy zyskałam pewność, że posądzanie Cyrankiewicza o haniebne czyny, które od pewnego czasu mu się przypisuje, to podłość i oszczerstwo”*.
Od wielu, wielu lat uważam, że partyjna propaganda (nieważne, o jaką partię chodzi), to nie jest rzetelna informacja, to nie jest historia, ale raczej metoda manipulowania nią. I przekonaniami prostego ludu.

Opowieść o Ninie Andrycz, która żoną Cyrankiewicza była zaledwie 21 lat, a zmarła w wieku ok. 102 lat, w roku 2014, jest znacznie dłuższa i sięga czasów jak najbardziej współczesnych.

Nie podoba się jej cyniczny uśmieszek nieschodzący z twarzy innego Ważnego Szefa. Zdradza brak profesjonalnego opanowania mimiki twarzy. „Niby poważnie, a niepoważnie…” Zawód wyczulił ją na mowę ciała, na miny w szczególności.
Prezesa Wszystkich Prezesów nie lubi, jako kogoś takiego z czasów, gdy była młodą dziewczyną. „Uskrzydla go, jak Polacy nienawidzą się nawzajem, skaczą sobie do oczu. I tak dobiera ludzi w otoczeniu, żeby lud nienawidził ich bardziej niż jego”*.

Autorka rozwiewa wiele mitów na temat Niny Andrycz. Nie, nie uciekła z przyjęcia u Stalina, żeby grać rolę w teatrze w Warszawie. Nie, nie była kochanką marszałka Rokossowskiego, ambasadora Lebiediewa, panów Wołłejki i Dmochowskiego itd. To jednak nie znaczy, żeby była pruderyjna i monogamiczna – o seksie doodbytniczym i łykaniu spermy też w książce jest.

W biografii Andrycz wyraźnie daje się odczuć sympatia Liliany Śnieg-Czaplewskiej, ale moim zdaniem, była to postać… hm… złożona. Kłamstwa, egotyzm i egoizm, wyuczona bezradność, wykorzystywanie ludzi i stanowiska męża (często w dobrych celach), pozostaną elementem tamtej rzeczywistości, bez względu na to, jak łagodnie się je nazwie, jakich usprawiedliwień i eufemizmów użyje.
Córka prawnika i tłumaczki, to jednak nie była arystokracja, ale takie trochę lepsze mieszczaństwo, jednak po wojnie, w biednym, robotniczo-chłopskim PRLu, Nina Andrycz mogła wydawać się zjawiskowa.

„Nina i Józef” wydaje mi się pozycją ciekawą z różnych względów. Nawet dla tych, których zupełnie nie obchodzi Nina Andrycz – kiedyś podobno bardzo dobra aktorka.





---
* Liliana Śnieg-Czaplewska, „Nina i Józef”, Rebis, 2023, e-book.

środa, 12 marca 2025

Ostatnia pani na Hope's End

 „Tylko ona została” – Riley Sager

Dziecięca rymowanka która powstała w 1929 roku, ale znana i pamiętana do dziś:

Gdy Lenora Hope siedemnastkę skończyła,
na kawałku sznura siostrę powiesiła.
Ojca nożem zadźgała, matce życie odebrała.
To nie ja Ich zabiłam! – Lenora wołała,
Lecz z całej rodziny tylko ona została
.

Lata osiemdziesiąte. Bohaterką powieści jest Kit McDeere – trzydziestoletnia samotna kobieta, od kilkunastu lat pracująca jako opiekunka ludzi starych i chorych; ukończyła różne kursy, ale nie jest pielęgniarką. Zlecenia opiekunki otrzymują za pośrednictwem agencji. W taki też cudaczny sposób agencja zleciła Kit opiekę nad jej własną matką (ostatnie stadium raka). Trochę to mało zrozumiałe, że matka postanowiła płacić agencji za usługi swojej córki, ale to nie jedyny tak rażący dziwoląg w powieści. W każdym razie matka pewnej nocy przedawkowała narkotyczne środki przeciwbólowe i zmarła. Kit McDeere nie udało się niczego formalnie udowodnić, ale wszyscy, łącznie z jej ojcem, są przekonani, że aktywnie przyczyniła się do śmierci matki, po prostu ją zabiła.
Po półrocznym okresie zawieszenia w pracy agencja Guerlaina wysłała ją do miejsca wyjątkowo problematycznego, do owianego złą sławą Hope's End (znacząca nazwa: Koniec Nadziei), ogromnej rezydencji wybudowanej kilkadziesiąt lat wcześniej na klifach.

W 1929 roku w Hope's End doszło do tragedii. W nocy, kiedy cała służba miała wolne, zamordowano tam trzy osoby z rodziny; narzędziami zbrodni był nóż i sznur. Przy życiu pozostała jedynie Lenora Hope, wówczas siedemnastoletnia. Z całej rodziny tylko ona pozostała przy życiu, ale nie udało się jej skutecznie oskarżyć i skazać za zabójstwo rodziców i siostry, choć wydawało się nieprawdopodobne był mógł zrobić to ktokolwiek inny.

Aktualnie Lenora Hope ma ponad siedemdziesiąt lat, nie mówi, jest w znacznej mierze sparaliżowana, porusza jedynie lewą ręką, i to do jej opieki zaangażowano opiekunkę.
Kiedy Kit McDeere przybywa (niechętnie i z wieloma wątpliwościami) do Hope's End, okazuje się, że z legendarnej fortuny rodziny Hope nie zostało właściwie nic. Rezydencja jest zaniedbana, popada w ruinę. Z licznej kiedyś służby w Hope's End pracuje zaledwie kilka osób; poprzednia opiekunka zniknęła nagle, bez słowa, w środku nocy, zostawiając wszystkie swoje rzeczy. Na jej miejsce właśnie w przyśpieszonym tempie sprowadzono Kit McDeere.

Tu mamy kolejny dziwoląg. Rezydencja wali się, i to całkiem dosłownie, bo zbudowana na klifie, przechyla się i coraz bardziej grozi zawaleniem do morza. Podłogi w niektórych korytarzach i pomieszczeniach są już tak nachylone, że utrudnia to poruszanie się. Na ścianach co kilkanaście godzin pojawiają się kolejne pęknięcia. Wreszcie kawał klifu odrywa się i spada do morza wraz z częścią trawnika przed posiadłością, ale… kilka osób nadal tam mieszka, czekając nie wiem, na co, wygląda, że na śmierć.

W tym momencie powieść właściwie dopiero się zaczyna. Kit McDeere nawiązuje pewien kontakt z Lenorą Hope, która powoli, stukając jedną ręką w klawisze maszyny do pisania, zaczyna opowiadać opiekunce historię własną i swojej rodziny, zmierzając do koszmarnych wydarzeń feralnej nocy w 1929 roku. Wyjaśniają się pewne sprawy, ale pojawiają się coraz to nowe tajemnice…

Mimo niewielkich dłużyzn i kilku dziwolągów logicznych, jest to wyjątkowo udany kryminał i dobra rozrywka. Dodatkowy bonus – autor ukrył w powieści sporo nawiązań do klasyki; ich wyszukiwanie i rozpoznawanie może stanowić dodatkową rozrywkę.


piątek, 7 marca 2025

Król HR może być tylko jeden!

 „Łowcy głów” – Jo Nesbø

Bohaterem jest Roger Brown, najlepszy w Norwegii łowca głów (HR – rekrutacja i pozyskiwanie pracowników); zarabia bardzo dobrze, ale jednak wiecznie za mało. Roger Brown o sobie: „…profesjonalny, analityczny i nieangażujący się emocjonalnie. Jestem łowcą głów. To niezbyt trudne. Ale to ja jestem królem" [1]. Od razu też dodaje, że ma wzrost mocno poniżej średniej. Kompleksy na tym punkcie powodują nieustanną obawę o to, że żona w końcu go zostawi. Żonaty z piękną Dianą, w dużej mierze dla niej i z jej powodu, żyje ewidentnie ponad stan. Monstrualnie wielki i bardzo kosztowny dom, pochłaniająca fortunę galeria sztuki Diany, luksusowe samochody. Roger Brown dorabia po godzinach, kradnąc dzieła sztuki – głównie swoim własnym klientom, z którymi przeprowadza wywiady kwalifikacyjne i wypytuje mimochodem o posiadane dzieła.

Pewnego razu w galerii Diany Brown spotyka Holendra, Clasa Greve. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że to bardzo łakomy kąsek – inteligentny, wykształcony, doświadczony menadżer ze znakomitymi kompetencjami. Jednak dla Browna najważniejszą jego zaletą jest to, że posiada obraz Rubensa, odziedziczony po niedawno zmarłej babci, wraz z domem w Oslo, stolicy Norwegii.
Zaślepiony okazją, która rozwiązałaby wszystkie jego problemy finansowe do końca życia, i przekonany o własnej wyższości, Brown nie zauważa, że Clas Greve rozgrywa z nim swoją własną grę. A kiedy zauważa, jest już za późno, bo przestaje chodzić o dobre stanowisko, ale zaczyna się walka o życie.

„Plan. Desperacki i pod każdym względem odrażający. Ale mimo wszystko plan, który miał cechę zdecydowanie za nim przemawiającą: był jedyny. Złapałem tekturową rolkę po papierze toaletowym i wsunąłem ją do ust. Sprawdziłem, jak szczelnie jestem w stanie zacisnąć wokół niej wargi. Potem podniosłem pokrywę kibla. Buchnął smród. Od dna pojemnika z rzadką mieszanką odchodów, moczu, papieru toaletowego i deszczówki spływającej wewnątrz po ściankach dzieliło mnie półtora metra.
/…/
Umieściłem pokrywę na głowie tak, by utrzymywała się w równowadze, wsparłem się na rękach po obu stronach dziury i powoli się opuściłem. To było niewiarygodne uczucie. Zapadałem się w płynne gówno, czułem lekki nacisk ludzkich odchodów” [2].

To mogłaby być bardzo dobra powieść sensacyjna, gdyby nie drobne mankamenty, a konkretnie to przesada i naiwność. Anatomopatolodzy w Norwegii nie potrafią w czasie sekcji zwłok odróżnić śladów zębów człowieka od psich kłów? A co z DNA? Ślina psa i człowieka nie jest taka sama. Poziom pokomplikowania spraw i zdarzeń jest po prostu zupełnie nieprawdopodobny. I inne podobne drobiazgi. Więc nie jest bardzo dobra, ale w sumie całkiem niezła. Czytałem z zainteresowaniem, zależało mi do ostatnich kartek, żeby dowiedzieć się, jak się to skończy.





---
[1] Jo Nesbø, "Łowca głów", przekład. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2008, s. 8.
[2] Tamże, s. 147.

wtorek, 4 marca 2025

Brandenburg, Skorzeny i inni

 „Niemieckie siły specjalne II wojny światowej” – James Lucas

Kiedy już byłem dorosły i nieco poważniej zainteresowałem się historią, okazało się, że moje wyobrażenia na temat komandosów, ukształtowały powieści i filmy amerykańskie „Działa Nawarony”, „Komandosi z Nawarony”, „Tylko dla orłów” i podobne. Niezwykle widowiskowe i wciągające, ale do rzeczywistości nie przystające nijak. Zawsze był to kilku-kilkunastoosobowy oddział, łatwo rozpoznawalnych bohaterów – jeden był specem od łączności, drugi od materiałów wybuchowych, trzeci genialnie rzucał nożem itd. Musieli być łatwo rozpoznawalni przez czytelnika lub widza powieści lub filmu wojenno-przygodowego. I to jest zrozumiałe, bo też trudno się utożsamić z batalionem wojska. Jednak życie i wojna mają głęboko w nosie potrzeby hollywoodzkich produkcji.

Podczas lektury książki Lucasa pierwsze zaskoczenie czekało mnie już w „Przedsłowiu”:
„Konflikt zbrojny między Niemcami a Polską, który wybuchł 1 września 1939 roku, wciągnął w swoją orbitę tyle krajów, że z czasem przeobraził się w wojnę światową” [1].
To Niemcy i Polacy oraz ich konflikt odpowiadają za drugą wojnę światową? No… Kierując się dobrą wolą założyłem, że może tłumaczenie trochę niezgrabnie wyszło. Szybko jednak nadeszło kolejne zaskoczenie:
„… dla osłabionych Niemiec największe zagrożenie to sąsiedztwo na wschodzie. Ambitna, odrodzona Rzeczpospolita Polska już podjęła próby zajęcia części Śląska i Prus Wschodnich, interesowała się też Saksonią. Te zakusy udało się Niemcom pokrzyżować za sprawą paramilitarnych bojówek, znanych jako Freikorpsy, pośpiesznie zorganizowanych ze zdemobilizowanych wojskowych, lecz niebezpieczeństwa na wschodnich granicach w pełni nie zażegnano” [2].
Jest rzeczą znaną, że Polska w porozumieniu z Hitlerem zagrabiła Zaolzie, ale o zakusach na Saksonię czytałem pierwszy raz w życiu. Wiem też, jak pewnie wszyscy, o pakcie lub deklaracji o nieagresji, polsko-niemieckiej podpisanej 26 stycznia 1934 w Berlinie przez Józefa Lipskiego i Konstantina von Neuratha. Mimo niego Niemcy obawiali się Polaków? Czyżby uczono mnie historii jakiegoś innego kraju?

Według Lucasa w okresie międzywojennym dumni, prawi, honorowi Niemcy, zarówno cywile jak i wojskowi, nie chcieli mieć nic wspólnego z jednostkami specjalnymi. Żołnierz powinien być dumny ze swojego munduru i oznak, świadczących o przynależności do konkretnej jednostki. Przebieranie się w ubrania cywilne lub mundury wroga, dla potrzeb jakiegoś zadania, udawanie i oszukiwanie, uznawali za brak honoru i zachowanie wręcz obrzydliwe. Pewnie dlatego pierwsze takie jednostki powstawały na bazie SD (niem. Sicherheitsdienst – organ wywiadu, kontrwywiadu i służby bezpieczeństwa SS w nazistowskich Niemczech), a nie armii. I to dopiero po tym, jak pokaz możliwości radzieckich wojsk powietrzno-desantowych, zrobił kolosalne wrażenie na zaproszonych niemieckich obserwatorach w 1935 roku.

Pojęcie „niemieckie siły specjalne” autor traktuje bardzo szeroko. Do współcześnie rozumianych komandosów zbliżona była przede wszystkim jednostka Brandenburg, której ciekawe i śmiałe operacje autor opisał dość szczegółowo. Może momentami nawet za bardzo szczegółowo, bo bywało to nużące. Żołnierze ci udawali personel holenderskich barek rzecznych, serbskich robotników albo rosyjskich cywili i żołnierzy w przededniu uderzenia na ZSRR. Niemcy z oddziałów specjalnych udawali Polaków podczas prowokacyjnej napaści na radiostację w Gliwicach, z powodzeniem przebierali się za Arabów i inne nacje. We wrześniu 1943 r. oddział składający się z niemieckich spadochroniarzy i komandosów (dowodzonych przez Otto Skorzenego) uwolnił Benito Mussoliniego, internowanego w hotelu Campo Imperatore w Apeninach.

W publikacji zawarto wiele schematów organizacyjnych jednostek niemieckich, a także archiwalne zdjęcia (szkoda, że nie więcej), na przykład przemarsz oddziału polskich folksdojczów pod hitlerowską flagą, którzy zdezerterowali z polskiej armii, by wstąpić w szeregi niemieckich wojsk.

W „Niemieckich siłach specjalnych II wojny światowej” James Lucas zawarł odrębne rozdziały poświęcone jednostkom specjalnym wojsk lądowych, specjalnych jednostek Kriegsmarine (marynarka wojenna), Luftwaffe (lotnictwo) oraz rozdział, który wydał mi się najciekawszy, a opisujący „polityczne” operacje specjalne, to jest wspomniane już Freikorpsy (wolne korpusy – nacjonalistyczne formacje ochotnicze), Werwolf (wilkołak – dywersja na ziemiach utraconych przez III Rzeszę) oraz wykorzystywanie starców i dzieci.

„Ponieważ Fṻhrer nie udzielał niemieckim siłom specjalnym osobistego poparcia i nie pojmował do końca, jak wielkie możliwości mają takie formacje, nie mogły się one rozwinąć ponad to, czym były” [3].
I całe szczęście…

W drugim dodatku, bo pierwszy to Glosariusz, zaprezentowano chronologicznie działania formacji Brandenburg w latach 1939-1945.







---
[1] James Lucas, „Niemieckie siły specjalne II wojny światowej”, przekład Grzegorz Siwek, wyd. RM, wydanie szóste, s. 15.
[2] Tamże, s. 26-27.
[3] Tamże, s. 403.






Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


sobota, 1 marca 2025

Stary, dobry angielski humor

 „Groch z kapustą i inne historie” – Gerald Durrell

Nazwisko „Durrell” było mi znane od dawna. Lawrence Durrell to pisarz, autor „Mountolive” i „Kwartetu aleksandryjskiego”, natomiast Geralda Durrella, zoologa i propagatora wiedzy przyrodniczej, zapamiętałem z powieści „Moja rodzina i inne zwierzęta”, „Moje ptaki, zwierzaki i krewni” czy „Ogród bogów” (zabawne opowieści o dzieciństwie spędzonym na Korfu), którymi zachwycałem się… hm… bardzo, bardzo dawno temu, głównie ze względu na obecność zwierząt. Jednak dopiero ostatnio dowiedziałem się, że to rodzeni bracia. Ot, taka tam ciekawostka.

Na początek dostajemy informację o narodzinach tytułu. Larry i Gerald rozmawiają, jak brat z bratem i jak pisarz z pisarzem, czyli zupełnie nie tak, jak można by sobie wyobrazić. Gerald stwierdza, że ma w szufladzie trochę naprawdę dobrych tekstów, których jakoś nigdzie dotąd nie wykorzystał; planuje zbudować z nich zbiór opowiadań. Brat radzi mu, żeby ten zbiorek zatytułował „Groch z kapustą” (org. „Fillets of Plaice” – filety z gładzicy, to taka ryba flądrowata). Choć rada wydała mi się złośliwa, tak też się stało.

Książka składa się z pięciu opowiadań oraz swego rodzaju apelu Geralda Durrella, założyciela Organizacji na rzecz Zachowania Przyrody. Opowiadania określiłbym jako psychologiczno-społeczno-obyczajowe, w typowo brytyjskim stylu, z nienachalnym, specyficznym angielskim humorem. Lektura natychmiast kojarzy się z „Trzech panów w łódce, nie licząc psa” Jerome’a. W historiach zaprezentowanych w „Grochu z kapustą” nie jest najważniejsze samo wydarzenie, zwykle dość banalne, bo liczy się to, JAK Durrell je opisał. Główną wartością jest warsztat pisarski albo po prostu talent autora; nie „co się wydarzyło?” ale „jak zostało to opisane?”.

W opowiadaniach zdarzają się… jak to nazywam… wartości dodane. Chodzi na przykład o pewne obserwacje i wnioski, które można wyciągnąć teraz, ale najprawdopodobniej nie widziane przez autora wtedy, kiedy tekst pisał. Przykład: pierwsze opowiadanie „Przyjęcie urodzinowe”. Rzecz dzieje się na greckiej wyspie Korfu, gdzie liczna rodzina Durrellów spędziła wiele lat. Pewnego razu dorosłe i dorastające dzieci wymyśliły, że z okazji urodzin mamy, zorganizują wycieczkę łodzią na kontynent. Wyprawa obfitowała w przeróżne zabawne w sumie perypetie, ale przy okazji wyszło na jaw coś jeszcze – w opowiadaniu, którego akcja rozgrywa się przed drugą wojną światową – Brytyjczycy traktowali Greków jak tępych dzikusów. Chcesz domyślić się, jak zachowa się Grek? Wymyśl coś zupełnie nielogicznego i durnego! Nawet słowo „dzikus” pojawia się w treści – ktoś z rodziny Durrellów dogaduje się jakoś z Grekami, bo ma doświadczenie w porozumiewaniu się z dzikimi. Ups! Obecnie taka pogarda cywilizowanego narodu panów wobec obywateli innego państwa europejskiego, raczej by nie przeszła bez specjalnych komentarzy i wyjaśnień.

W kolejnych opowiadaniach… Pod koniec 1939 roku Durrellowie przenieśli się do Anglii i początkowo zamieszkali w Londynie. Szesnastoletni Gerald znalazł sobie zajęcie w sklepie zoologicznym – miłośnikowi wszystkich żywych stworzeń brakowało kontaktu z nimi na ulicach Londynu. Sklep był własnością sympatycznego pana Romilly, który bardzo się starał sprzedawać jak najmniej, a najlepiej wcale. Wkrótce okazało się, że według podobnej zasady funkcjonuje więcej sklepów w okolicy. Jak to możliwe?

Kolejny etap to Kamerun w opowiadaniu „Kwestia awansu” i otoczone lasem deszczowym miasteczko Mamfḗ niedaleko granicy z Nigerią. Na stałe mieszkało tam sześcioro ludzi białych i z dziesięć tysięcy hałaśliwych Afrykanów. Biały jest oczywiście Martin Bugler, Zarządca Okręgu (Z.O.) zatrudniony przez Ministerstwo do Spraw Kolonii; bardzo łaskawy pan, jeszcze żadnego Afrykanina nie powiesił. Bugler zatrudniał Afrykanina, służącego, odzianego zawsze w szorty i marynarkę, który przypominał sympatyczną, ale upośledzoną umysłowo małpę. Bardzo to śmieszne, prawda?
Gerald Durrell przebywał w Mamfḗ pewien czas, łapiąc zwierzęta do swojej kolekcji. Opowiadanie dotyczy specyficznego wydarzenia. Okręg Buglera wizytuje jego przełożony, Komisarz Okręgu (K.O.), dystyngowany pan Featherstonehaugh. Od tego człowieka zależy dalsza kariera Buglera. Zaczyna się od tego, że K.O. o mało nie utopił się w klozecie, a później robiło się już tylko coraz trudniej.

W „Kwestii wykształcenia” autor trafia do domu wariatów, to jest szanowanej kliniki specjalizującej się w zaburzeniach nerwowych, mieszczącej się w Abbotsford. Według lekarza cierpi na przepracowanie i nadmiar trosk, więc potrzebuje odpoczynku, spokoju i ciszy. Powtarzające się krwotoki z nosa i wożenie po okolicznych szpitalach, gdzie – zwykle nieskutecznie – odbywało się tamowanie, plany te zniweczyły.

„Ursula” – mieszanina bardzo różnych uczuć, jakie wywoływały w Durrellu spotkania z Ursulą Pendragon White. Młoda kobieta posługuje się dziwaczną angielszczyzną (na przykład niespójny to ktoś, kto notorycznie nadużywa alkoholu), w towarzystwie popełnia gafę za gafą, ale… ma fascynujący nos.

Reasumując: „Groch z kapustą” Geralda Durrella, to kompilacyjny zbiorek opowiadań, których najważniejszą zaletą jest klimat, nastrój i specyficzne poczucie humoru autora.


wtorek, 25 lutego 2025

Ostatnia sprawa pana majora

 „Ostatnia sprawa” – Lee Child


Jest to tom szesnasty cyklu o Jacku Reacherze. Zwykle jest on w powieściach Lee Childa przedstawiany jako były żandarm – taki wojskowy policjant śledczy – wędrujący właściwie bez określonego celu po Ameryce i pakujący się co chwila w różne tarapaty; niektóre bardzo poważne. „Ostatnia sprawa” jest czymś w rodzaju prequela (neologizm złożony z przedrostka „pre-” łac. „przed” i „sequel” – "kontynuacja", oznaczający utwór, w tym przypadku literacki, opowiadający wydarzenia wcześniejsze niż opisane we wcześniejszych tomach). Przeczytałem większość, jeśli nie wszystkie, tomy z tego cyklu i wydaje mi się, że to jedyny, w którym autor wyjaśnia, co, jak i dlaczego się stało, podczas ostatniej sprawy majora Reachera, po której, i w związku z którą, opuścił wojsko.

Miałem trzydzieści sześć lat i byłem obywatelem kraju, którego niemal nie znałem. Było w nim mnóstwo miejsc do odwiedzenia i rzeczy do zobaczenia. Czekały na mnie wielkie miasta i wiejskie krajobrazy. Czekały góry i doliny. Czekały rzeki. Czekały muzea, muzyka, motele, kluby, knajpy, bary i autobusy. Pola bitew i miejsca urodzenia słynnych ludzi, legendy oraz drogi. Czekało towarzystwo innych, jeśli sobie tego zażyczę, lub samotność. Wyszedłem na pierwszą z brzegu drogę, postawiłem jedną stopę na poboczu, drugą wysunąłem na jezdnię i uniosłem rękę z wystawionym kciukiem.

Fabuła „Ostatniej sprawy” zaczyna się trochę tak jakby od środka. Major Jack Reacher wybiera się do Pentagonu (siedziba Departamentu Obrony Stanów Zjednoczonych w Arlington w stanie Wirginia, zbudowana na planie pięciokąta – stąd popularna nazwa), gdzie spodziewa się, choć nie wiadomo jeszcze dlaczego, jakiejś konfrontacji, może próby siłowego zatrzymania go. W jednym ze stanowisk kontrolnych ochrona uważnie przygląda się jego twarzy i zdjęciu z jego legitymacji, przenosząc kilka razy wzrok z jednego na drugie i ostatecznie go przepuszcza. Ale… zaraz, zaraz… Na początku powieści napisano, że Reacher nie posiada żadnego dokumentu ze zdjęciem, wiec jak to? Na szczęście, a może na nieszczęście, nie jest to żaden tajemniczy element fabuły, ale zwykłe niechlujstwo redaktora lub wydawcy, aroganckie lekceważenie czytelników, którzy pewnie są tak durni, że nie zauważą, nie zapamiętają, nie rozumieją, co czytają.

Tu następuje cofnięcie się w czasie; jest rok 1997. Dowódca, może nawet przyjaciel Reachera, wysłał go do Carter Crossing, niewielkiego miasteczka w Missisipi, funkcjonującego tylko dzięki bazie wojskowej komandosów, znanej jako Fort Kelham. Problem dotyczy dwudziestosiedmioletniej kobiety, Janice May Chapman, która zginęła gwałtowną śmiercią (poderżnięto jej gardło) w zaułku na tyłach głównej ulicy Carter Crossing. Kolejnym problemem jest to, że kompanią Bravo dowodzi niejaki Reed Riley, syn senatora Rileya.

Na miejscu Reacher dowiaduje się, że Janice May Chapman, biała, atrakcyjna, nie jest pierwszą ofiarą; kilka miesięcy wcześniej zginęły tam dwie inne, młode, ładne kobiety. Jednak tamte nikogo specjalnie nie zainteresowały – były czarne.
Narasta napięcie – mieszkańcy miasteczka obwiniają żołnierzy, a żołnierze cywili. Giną kolejne osoby.

Bardzo dobra powieść sensacyjna. Choć zakończenie odrobinę naciągane, to jednak uważam, że jedna z lepszych z cyklu o Jacku Reacherze.

czwartek, 20 lutego 2025

Bohaterowie też się starzeją

 „Piknik na skraju drogi” – Arkadij i Borys Strugaccy

Wydanie zbiorowe. W dość grubym tomie znajduje się pięć powieści: „Piknik na skraju drogi",  „Poniedziałek zaczyna się w sobotę”, „Ślimak na zboczu", „Trudno być bogiem" i „Miliard lat przed końcem świata”. Do dwóch z nich wracałem wielokrotnie („Piknik na skraju drogi" i „Trudno być bogiem") jako nastolatek i później, uważając te powieści za wyjątkowo dobre. Zdecydowanie umieściłbym je na liście pięćdziesięciu najlepszych powieści s-f. Po zbiór sięgnąłem, by sprawdzić, czy moja ocena się nie zmieniła..

Piknik na skraju drogi”.W sześciu miejscach na ziemi wylądowali kosmici. Ich samych nikt nie widział, ale po ich krótkim pobycie pozostały ślady w sześciu Strefach Lądowania. W Strefach znaleźć można różne tajemnicze przedmioty oraz natknąć się na anomalie magnetyczne, grawitacyjne i inne. Teoretycznie wstęp na teren skrajnie niebezpiecznych Stref mają tylko pracownicy Międzynarodowego Instytutu Cywilizacji Pozaziemskich, ale śmiałkowie, zwani stalkerami, nieomalże każdej nocy wynoszą ze Stref jakieś artefakty. Jednym ze stalkerów jest Redrick Schuhart (Rudy, Red), mieszkaniec miasta Harmont (w pobliżu jednej ze Stref). Historia zaczyna się, gdy ma lat 23, jest kawalerem, pracuje jako laborant w Międzynarodowym Instytucie Obcych Cywilizacji, w filii w Harmont. Od czasu do czasu zakrada się do Strefy już prywatnie, wynosi z niej różne łupy i sprzedaje na czarnym rynku, co jest surowo zabronione, oczywiście.
W dalszej części powieści Schuhart ma już lat 28, ożenił się z Gitą, z którą ma dziecko. Dziewczynka jest mutantem, całe jej ciało pokrywa futro. Redrick nie pracuje już w Instytucie, a za swoją nielegalną działalność w Strefie, trafia do więzienia.
Poza mutacjami dzieci stalkerów pojawia się w Harmont jeszcze jedna anomalia – zmarli wracają do… częściowego życia.

Ciekawostka. W 1979 roku powstał w ZSRR film filozoficzno-obyczajowy „Stalker”. Według reżysera, Andrieja Tarkowskiego, związki filmu z powieścią Strugackich są bardzo powierzchowne i właściwie sprowadzają się tylko do użycia dwóch słów: „stalker” i „zona” (Strefa). Fantastyki w nim mało albo wcale, za to radzieckiej czy komunistycznej propagandy, całe mnóstwo. Jedna z gorszych adaptacji filmowych, jakie w życiu widziałem.

Poniedziałek zaczyna się w sobotę”.
Jest to tom pierwszy cyklu „INBADCZAM”. Drugi (i ostatni) nosi tytuł „Bajka o Trójce”.
Programista z Leningradu, Aleksander Iwanowicz Priwałow, jedzie do Sołowca swoim prywatnym moskwiczem (wow!), żeby spotkać się tam ze znajomymi. Zatrzymuje go dwóch mężczyzn ze strzelbami, Roman i Wołodia, którzy proszą o podwiezienie i Priwałow ich zabiera. Po drodze okazują się sympatycznymi naukowcami, którzy proponują mu pracę w INBADCZAM-ie (Instytucie Badań Czarów i Magii) w Sołowcu. Ale na początek oferują mu nocleg w dziwnym domku/muzeum Nainy Kijewnej. Staruszka zgadza się go przenocować pod warunkiem, że nie będzie w nocy „cmykał” zębem – cokolwiek to znaczy.
Następnego dnia zostaje (w pewnym sensie) zmuszony do podjęcia pracy w INBADCZAM-ie. Spotyka gadającego kota Wasyla, byłego alkoholika skrzata Tichona, rusałkę na drzewie, wampira Alfreda, smoka Gorynycza, towarzysza Wybiegałłę, magiczną kanapę, jakieś dżiny, ifryty itp.
Podobno – sam na to jakoś nie wpadłem – powieść miała być krytyką czarno-białych, naiwnych amerykańskich powieści fantastycznych z tamtych czasów, to jest z lat sześćdziesiątych. Bo albo jest w nich o świetlistych bohaterach, albo o obrzydliwych potworach. Nie jestem znawcą fantastyki z tamtego okresu, więc może i taka była, nie wiem.
Podczas lektury przypomniałem sobie, że już kiedyś próbowałem to czytać, ale jakoś nie wyszło. Nudziła mnie ta książka, a jako nastolatek, nie za bardzo rozumiałem, o co w niej chodzi. Teraz wydaje mi się, że autorzy pisali o wykorzystaniu czarodziejów w służbie komunizmu. Powieść groteskowo-abstrakcyjna.

Ślimak na zboczu".
Tak zagmatwana, że po jej zakończeniu nadal nie jestem pewien, o co chodzi. Są to jakby dwie historie, dwa światy, które łączy dziwaczny, magiczny LAS. Wydaje się, że jeden z bohaterów chce się tam znaleźć, a drugi – stamtąd uciec.
Po Lesie wędruje Kandyd (niepełnosprawny w wyniku wypadku lotniczego). W Lesie nie ma sensu używać jakichkolwiek map, bo punkty topograficzne zmieniają się każdego dnia i nie obowiązują prawa fizyki. Po Lesie krążą martwiaki i inne tajemnicze stwory.
Drugi świat, to Zarząd do spraw Lasu, przez który brnie Pierec (urzędnik państwowy). Zarząd wydobywa z ludzie wszystkie ich słabości, wady charakteru. W Zarządzie wszystko jest nieprawdopodobne i niezrozumiałe.

Trudno być bogiem".
Obca planeta, dziesięć kontynentów, wiele państw/królestw. Ludzie bardzo podobni do Ziemian. Ustrój zbliżony do europejskiego średniowiecza połączonego z faszyzmem. Czas walk na miecze, jazdy konnej itd. Naukowcy, historycy, socjologowie z Ziemi, a jest ich tam dwustu pięćdziesięciu, drogą obserwacji uczestniczącej (zakaz ingerowania!) badają życie i rozwój tej społeczności. Głównym bohaterem i jednym z obserwatorów jest Don Rumata (Anton). Wyszkolony na Ziemi w technikach walki, które w Arkanarze będą znane za setki lat, nikomu nie robi większej krzywdy (nie zabija), ale zawsze potrafi się obronić.
Sytuacja zmienia się diametralnie, gdy w państwie dochodzi do przewrotu. Dyktaturę quasi faszystowską ministra don Reby zastępuje autokracja klerykalna, sługi bożego… don Reby. Podczas rozruchów i walk ulicznych ginie dziewczyna Don Rumaty i jego służący, a nawet przyjaciele, a on sam przestaje się przejmować cudzym życiem.

Miliard lat przed końcem świata”.
Leningrad (w ZSRR, miasto Lenina), lato. Uczeni z najróżniejszych dziedzin, na przykład astrofizyk Malanow, natykają się w swoich pracach i badaniach na pozornie błahe, ale jednak bardzo trudne do pokonania przeszkody. A to pilny telefon, a to odwiedziny koleżanki żony, a to podobne drobiazgi, które z czasem stają się przeszkodami coraz bardziej poważnymi. Ktoś lub Coś wyraźnie nie chce dopuścić do nowych odkryć, do zmian czy znaczącego rozwoju.
Bohaterowie, przy wódce i herbacie, pogryzając kawior, toczą niekończące się dysputy, z których właściwie nic nie wynika.
Do pewnego stopnia króciutka powieść mogłaby być uznana za bardzo delikatną i ostrożną krytykę ustroju, ale… może to tylko moje rojenia.


Ostatecznie… Powieści „Piknik na skraju drogi" i „Trudno być bogiem" okazały się prawie tak znakomite, jak wtedy, gdy miałem z siedemnaście-dziewiętnaście lat. „Poniedziałek zaczyna się w sobotę" – powieść znośna, czasem po dziecinnemu zabawna. „Ślimak na zboczu" – nie rozumiem, nie wiem, o co chodzi. „Miliard lat przed końcem świata” – początek może i niezły, ale później wygrywa marność nad marnościami. Powieść z 1984 roku zestarzała się nie najlepiej.

środa, 12 lutego 2025

Brak dokumentu ze zdjęciem?

 „Poszukiwany” – Lee Child

„Jack Reacher: CV
Imiona i nazwisko: Jack Reacher (drugiego imienia nie ma).
Narodowość: Amerykańska.
Urodzony: 29 października 1960 roku.
Charakterystyczne dane: 195 cm; 99-110 kg; 127 cm w klatce piersiowej.
Ubranie: Kurtka 3XLT, długość nogawki mierzona od kroku 95 cm.
Wykształcenie: Szkoły na terenie amerykańskich baz wojskowych w Europie i na Dalekim Wschodzie; Akademia Wojskowa West Point.
Przebieg służby: 13 lat w żandarmerii armii Stanów Zjednoczonych; w 1990 zdegradowany z majora do kapitana, zwolniony do cywila w randze majora w 1997 roku.
Odznaczenia służbowe: Wysokie: Srebrna Gwiazda, Za Wzorową Służbę Service Medal, Legia Zasługi. Ze środkowej półki: Soldier’s Medal, Brązowa Gwiazda, Purpurowe Serce.
Matka: Josephine Moutier Reacher, ur. 1930 we Francji, zm. 1990.
Ojciec: Żołnierz zawodowy, korpus piechoty morskiej, służył w Korei i Wietnamie.
Brat: Joe, ur. 1958, zm. 1997; 5 lat w wywiadzie armii Stanów Zjednoczonych; Departament Skarbu.
Ostatni adres: Nieznany.
Czego nie ma: Prawa jazdy; prawa do zasiłku federalnego; zwrotu nadpłaconego podatku; dokumentu ze zdjęciem; osób na utrzymaniu”.

W treści książki, tej i innych, wielokrotnie pojawia się informacja, że Jack Reacher posiada paszport. Nadal intryguje mnie, kto zmajstrował taką durnotę? Wydaje mi się, że Lee Child jest zbyt znanym pisarzem, żeby przydzielono mu jakiegoś niedouczka, jako redaktora. Więc może to pomysł marketingowy polskiego wydawcy, który arogancko lekceważy czytelników?

„Poszukiwany” to siedemnasty tom cyklu z byłym żandarmem, Jackiem Reacherem w roli głównej. Tym razem nie błąka się bez celu po Ameryce, ale wyraźnie zmierza do Wirginii, gdzie ma nadzieję spotkać pewną kobietę. Nigdy jej nie widział, ale to bez znaczenia. Na węźle autostrady w pobliżu Omaha Reacher łapie okazję. Po długim oczekiwaniu zabiera go chevrolet, którym jedzie dwóch mężczyzn i kobieta – wszyscy ubrani w identyczne niebieskie koszule – czyli King, McQueen i Karen Delfuenso. Reacher szybko orientuje się, że wóz należy do Karen, ale z obu panami nie jedzie ona z własnej woli.

Gdzieś w Nebrasce przypadkowy świadek obserwuje obok starej, nieczynnej stacji pomp dziwną scenę i zawiadamia policję. Ta znajduje zwłoki nieznanego mężczyzny w kałuży krwi.

Początkowo, i trochę zbyt długo, akcja toczy się dwutorowo, bo z jednej strony to podróżujący wiele godzin samochodem, z nieznajomymi osobami, Jack Reacher, starający się zorientować, o co w tym chodzi, bo że coś tu ewidentnie śmierdzi, domyśla się dość szybko, z drugiej, sprawa mężczyzny zabitego w stacji pomp; zostaje do niej włączona agentka FBI, Sorenson, ale chwilę później na miejscu zdarzenia pojawiają się też agenci CIA i Departamentu Stanu, a więc i tutaj dzieje się coś dziwnego i zupełnie innego, niż się wydaje.

Dobra, wciągająca powieść sensacyjna.


niedziela, 9 lutego 2025

Zdobyć sto milionów i przeżyć

 „Sto milionów dolarów” – Lee Child

21 tom cyklu „Jack Reacher”, jednak gdyby brać pod uwagę chronologię zdarzeń, opisywanych w powieściach, byłaby to pewnie jedna z pierwszych. Jack Reacher, sztandarowy bohater Lee Childa, pojawiający się zwykle jako były żandarm, w tym tomie jest jeszcze w czynnej służbie. Po zakończeniu (z sukcesem) zadania w Bośni, za co dostał medal, został skierowany do współpracy z agentem FBI oraz analitykiem CIA w celu rozwikłania bardzo tajemniczej i skomplikowanej sprawy.

Pracujący pod przykrywką agent CIA w Hamburgu przekazał, że… „Amerykanin chce sto milionów dolarów”. Kwota wywołała niesamowite poruszenie w agencjach; to nie może być zwykła dostawa broni dla dżihadystów w Arabii Saudyjskiej lub w Jemenie, a w takim razie, co? Co może mieć aż taką wartość? Jack Reacher, z zespołem, w tym atrakcyjną panią, przystępuje do poszukiwania tajemniczego Amerykanina i jego towaru.

Bardzo dobra, trzymająca w napięciu historia, od której trudno się oderwać. Z jednym wyjątkiem – bylejakość lub niechlujstwo. Na początku powieści przedstawiany jest bohater i wyliczane jest, co Reacher ma, a czego nie ma. Napisano wyraźnie, że nie ma żadnego dokumentu ze zdjęciem. Major żandarmerii wojskowej w czynnej służbie nie ma żadnego dokumentu, jak to? Przecież pokazuje legitymację służbową w dwóch lub trzech sytuacjach. W paszportach amerykańskich nie ma zdjęć? Bo, jak to, Reacher kilka razy lata z Niemiec do USA i z powrotem, pokazując na lotnisku paszport.
Nieprzemyślane posunięcie wydawcy lub indolencja redaktora. Żałosne to.

środa, 5 lutego 2025

Dylematy moralne i zbrodnia

 „Głosy z zaświatów” – Remigiusz Mróz

W obecnych granicach Polski dwa miasta wojewódzkie stoją na najwyższym poziomie, jeśli chodzi o kulturę, naukę i sztukę, a jest to Opole i Wrocław. Gdy na Ziemie Uzyskane przybywali chłopi od sierpa i radła, do tych dwóch miast przybyła inteligencja; do jednego z Wilna, do drugiego ze Lwowa. Choćby Lwowska Szkoła Matematyczna, ale to tylko jeden z wielu elementów, może nawet nie najważniejszy. To było trzy pokolenia temu, ale ślady dostrzegalne są do dziś. I tak, pisarz z Opola, lub Wrocławia, to minimum jedna gwiazdka więcej do oceny.

„Głosy z zaświatów”, pochodzącego z Opola, Remigiusza Mroza, trafiły do mnie zupełnie przypadkiem. Stosunkowo szybko zorientowałem się w trakcie lektury, że jest to któryś tom cyklu; na pewno nie pierwszy, nie wiedziałem czy ostatni. Dopiero wtedy poszukałem w różnych serwisach i sprawdziłem, że jest to drugi tom (z sześciu) cyklu, którego głównym bohaterem jest Seweryn Zaorski.

Miasteczko Żeromice niedaleko Zamościa. Główne role odgrywa policjantka, Kaja Burzyńska oraz patomorfolog Seweryn Zaorski, którego wywalili z pracy, a nawet wsadzili do mamra na pewien czas, choć nie bardzo wiadomo, za co – pewnie było w poprzednim tomie. Zaorski jest świetnym specjalistą, więc mimo niechęci wzywają go jednak do oględzin zwłok kilkuletniej dziewczynki. Wkrótce zwłok drugiej i trzeciej dziewczynki.
Szybko staje się jasne, że tajemnicze zgony dzieci, to rodzaj przesłania albo wyzwania dla Zaorskiego, który je podejmuje i stara się rozwikłać sprawę.

Wiele lat temu czytałem już coś tego autora, a porównując wrażenie z wtedy do teraz, dochodzę do wniosku, że Mróz bardzo dobrze zaplanował swoją karierę – jeśli celem było zarobienie na pisaniu pierwszego miliona przed czterdziestką. Żeby dużo sprzedawać (powieści sensacyjnych i może nie tylko), trzeba mieć znakomite pomysły, a te Mróz ma kapitalne; to nieprawdopodobna wyobraźnia. Trzeba też dużo pisać. Tempo mniej więcej normalne, to jest jedna powieść na 2-4 lata, nie wystarczy. Konieczne jest zwiększenie tempa i to nawet z dziesięć razy. Cudów nie ma, to się odbije na jakości, ale… i tu geniusz pisarza: trzeba wiedzieć, jak bardzo można obniżyć jakość, żeby nie odbiło się to jakoś bardzo ujemnie na ocenach i sprzedaży. I o to właśnie chodzi! Mróz instynktownie (albo w wyniku jakichś badań) wie, gdzie leży granica i nie przekracza jej zbyt mocno, ani zbyt często.

W „Głosach z zaświatów” mało przekonujące i nieco mętne są relacje i niby to wspólne motywy Martyny i Fenola. Może nie byłyby takie dla czytelnika, który we właściwej kolejności pozna wszystkie tomy cyklu, ale przecież takiego obowiązku nie ma. Za to dostaje czytelnik znakomity temat do rozważań, odnoszący się, być może, nawet do jego własnego życia lub kogoś z rodziny. A jest tak, że ona kocha jego, a on nią. Do szaleństwa. Kiedy się spotykają, w sprawach zawodowych, na przykład, to iskrzy jak ze spawarki. Mieli nawet kiedyś romans, ale zdecydowali się na rozstanie. Bo ona ma męża, który ją kocha, dobrego, porządnego człowieka, takiego, co to nie pije, nie bije, za to opiekuje się synem i pomaga w domu. To teraz czy jeśli nieustannie i obsesyjnie myślący o sobie, ale aktualnie nie bzykający się ludzie, dochowują zasady lojalności? Bo to o lojalność zawsze chodzi przy (ewentualnych) zdradach, a nie o wierność.
I taka to wartość dodatkowa całkiem niezłej powieści sensacyjnej.

niedziela, 2 lutego 2025

Sekrety i techniki rabowania

 „Polowanie na niemieckich naukowców” – Sean Longden

Zaintrygował mnie najpierw tytuł. „Polowanie”? Nazistowscy naukowcy woleli ukrywać się po niemieckich wsiach i pracować tam jako parobcy, a nawet siedzieć w niemieckich lub alianckich więzieniach w oczekiwaniu na proces, niż żyć bezpiecznie i w luksusie w USA, prowadzić nadal swoje badania, i dlatego trzeba było na nich specjalnie polować? Naprawdę? Okazało się, że oryginalny tytuł jest zupełnie inny niż ten wątpliwy wymysł polskiego wydawcy: „T-FORCE.The Race for Nazi War Secrets,1945”. Chodziło tak naprawdę o wyścig po nazistowskie tajemnice technologii wojennej i to było zrozumiałe.

W lipcu 1944 toku generał Eisenhower wydał tajny rozkaz powołania tak zwanej Target Force (T-Force). Jednostka ta została mocno utajniona, i właściwie na długie lata zniknęła z kart historii drugiej wojny światowej oraz zimnej wojny. Stosunkowo łatwo domyślić się można, dlaczego.
Sean Longden, historyk społeczny (cokolwiek to znaczy), relacjonuje w swojej publikacji operacje T-Force, dzięki którym zachodni alianci zdobyli tajemnice wojskowe i przemysłowe Trzeciej Rzeszy i pozyskali do współpracy niemieckich naukowców, a trzeba zdawać sobie sprawę, że Niemcy w tym czasie byli potęgą w zakresie techniki i technologii wojskowej. Ich badania, eksperymenty i odkrycia znacznie przewyższały resztę świata. Niewiele brakowało, by pierwsi zbudowali bombę atomową. Langden wielokrotnie podkreśla, że pomysł tego typu jednostki pochodził od komandora Iana Fleminga, późniejszego autora książek o Jamesie Bondzie.

Wbrew tytułowi jednostka „polowała” może nawet bardziej niż na naukowców, choć na nich oczywiście też, na sprzęt szyfrujący, radionadajniki, projekty nowych rozwiązań w samolotach i czołgach, na nowe rodzaje wyjątkowo wytrzymałej stali, plany nowych napędów do torped, wyniki badań i eksperymentów.
T-Force (jednostka rodziła się w bólach i wielokrotnie zmieniała nazwę) początkowo nie odnosiła większych sukcesów. Może wręcz przeciwnie. Owszem, jej członkowie dotarli pierwsi do pewnych dokumentów i archiwów, ale albo je podarli, albo zostawili porozrzucane, bo nie potrafili ocenić ich realnej wartości. Dopiero po lądowaniu w Normandii działania jednostki zaczęły przynosić wymierne efekty. Niemieckich, i nie tylko, naukowców tropili także po zakończeniu działań wojennych.

Czy książka jest ciekawie napisana? Może zacytuję fragment, żeby każdy mógł to ocenić sam.

„Piętnastego sierpnia 8. batalion został dodatkowo osłabiony o stu ludzi z dowództwa i kompanii wsparcia, którzy trafili do oddziałów 49. Dywizji. Następnego dnia czterech oficerów i czterdziestu żołnierzy niższych stopni przydzielono do 1./6. batalionu Queen’s Regiment. Następni w kolejce do odejścia byli sanitariusze, których przeniesiono do Oxfordshire and Buckingghamshire Light Infantry. Z kolei adiutant batalionu, przesunięty do 49. Dywizji, trafił do batalionu Hallamshire, który poniósł duże straty podczas walk w Normandii. Z grupy Królewskich uformowano kompanię D 4. batalionu Royal Welsh Fusilies, którą później oficerowie batalionu nazwali Królewską. W połowie sierpnia w 8. batalionie King’s Regiment zostało zaledwie ośmiu oficerów i stu sześćdziesięciu siedmiu żołnierzy niższych stopni” [1].

Zdarzało się, że T-Force i jej poprzednie wersje nazywali żołnierze z innych oddziałów jednostką rabusiów czy rozbójników, ale tego tematu autor specjalnie nie rozwija. Za to czytelnik może sam zastanowić się, czy istniała jakaś znacząca różnica między nimi, a wojskami niemieckimi i radzieckimi rabującymi w Polsce całe fabryki i inne rzeczy w czasie swoich ofensyw.
Do osobistego rozważenia jest kwestia chronienia niemieckich (i innych, na przykład francuskich) naukowców przed odpowiedzialności karną za przyczynienie się do ludobójstwa. Przyjmuję do wiadomości, że nie wszyscy oni byli nazistami, nie wszyscy własnoręcznie mordowali podludzi, ale jednak produkowali i ulepszali broń dla tych, którzy mordowali osobiście.
Na długo przez zakończeniem II wojny światowej wiadomo było, że świat wkrótce się zmieni, że dotychczasowi sojusznicy staną się wrogami. To oznaczało, że niemieckich naukowców przejmą albo alianci, albo ZSRR. Tak, taka była rzeczywistość, ale… wyjaśnienie nie jest usprawiedliwieniem.

„Wielu członków T-Force zapamiętało, że Brytyjczycy bez ociągania dołączyli do rozgrabiania Niemiec. Cechowała ich obłuda, a rzeczywista skala brytyjskich działań mających na celu zdobycie niemieckich maszyn, sprzętu i nowatorskiej technologii nigdy nie została publicznie ujawniona. W dodatku w Wielkiej Brytanii rozpowszechniano kłamstwo, że Brytyjczycy koncentrowali się na pomocy w odbudowie Niemiec. Prawda była taka, że w pierwszych latach okupacji T-Force metodycznie przeszukiwała terytorium Niemiec, aby zagarnąć wszystko, co było potrzebne do odbudowy brytyjskiego przemysłu” [2].

Za najciekawsze uważam te fragmenty, które dotyczą działań T-Force już po zakończeniu wojny, na przykład w radzieckiej strefie okupacyjnej – to już bywa sensacja w pełnym wymiarze. W żadnym przypadku nie James Bond, ale to w końcu fakty, a nie urojenia i fantasmagorie.

„Polowanie na…”: 528 stron, trochę umiarkowanie ciekawych reprodukcji zdjęć, niewyraźna mapa, dodatek, przypisy, bibliografia.





---
[1] Sean Longden, „Polowanie na niemieckich naukowców”, przekład Katarzyna Skawran, wyd. RM, 2025, s. 49.
[2] Tamże, s.401-402.




Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

sobota, 1 lutego 2025

Fantastyczna, ale nie o Kóbie

 „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli” – Radek Rak

Rak potrafi pisać. To jest świetna książka. Baśń albo zbiór bajań dla dorosłych napisanych z takim polotem i wyobraźnią, że aż dech zapiera. Natomiast ma jeden poważny minus, a jest nim Jakób Szela, przywódca chłopski podczas antyszlacheckich wystąpień chłopów w Galicji w XIX wieku (tzw. rabacji galicyjskiej) – postać autentyczna i historyczna. Po co Rak wpakował kogoś takiego do baśni, to ja pojęcia nie mam. Czemu nie Kościuszko, na przykład? Zgrzyt i dysonans byłby taki sam. W każdym razie jeśli ktoś ma chęć poznać prawdę o Szeli, musi zdecydowanie szukać gdzieś indziej.

„I Zły Człowiek zaczyna bajać: No więc zaczęło się, że mnie wypierdolili z klasztoru. Co tak patrzysz? Że z klasztoru? Ano, niejeden by rzekł, że sam odszedł, bo zawżdy lepiej wygląda, gdy mówimy, że my coś zrobili sami, że to nasz wybór był. Który chłop powie, że go baba z chałpy na cztery wiatry pogoniła? No? Ale zaś to wszystko gówno prawda i gówno warte. Mnie ta z klasztoru wypierdolili i już, a za co, to już nie twoja sprawa. Bycie pustelnikiem nie różni się wiele od życia w klasztorze. Pracujesz i się modlisz. Tyle że nie musisz wstawać w środku nocy, jeśli ci się nie chce, ani spowiadać się zbyt często nie musisz, i nikt się nie przypieprza, ile wypijasz. W dodatku znajdą się tacy, co powiedzą, żeś jest mądry jak Salomon i święty jak sam Pieterpaweł. Chleb ci przyniosą, słój smalcu albo gąsiorek wódki. Właściwie to dla samotnego chłopa trudno o lepszy fach nad pustelnictwo. Pomyśl o tym, Kóba, nie radzę ci źle” [1].

Ponoć w tamtych czasach tak właśnie pisało się to imię, a więc Kóba Szela raz jest drzewem, innym razem kotem, kamieniem, lasem (przez lat czterdzieści). Wędruje po Beskidzie szukając serca Króla Węży, bo swoje sprezentował Malwie (dziewce), a jakże to żyć bez serca?

„Nagle daje się słyszeć szum, jakby uderzenie gwałtownego wiatru, i napełnia cały las, w którym rośnie Jakób [przemieniony w drzewo]. Ukazują się też języki jakby z ognia, które się rozdzielają i na każdym z drzew spoczywa jeden. Całe wielkie połacie lasu padają na kolana i giną w ofierze dla nienasyconych bóstw deszczu i gromu. I gdy po ogniu przychodzi szmer łagodnego powiewu, a z tym szmerem - słońce, tyle słońca, ile jeszcze nigdy nie było, Jakób już wie. Buk ojciec leży obok, zdruzgotany piorunem, i jest martwy, choć ciągle zielony, bo drzewa nie umierają tak łatwo" [2].

W zasadzie fabuła nie jest w tym przypadku jakoś specjalnie ważna – liczy się język, styl, narracja, opisy sytuacji czy miejsc. Intrygujące bywają przekonania narratora zawarte w słowach któregoś z bohaterów. Na przykład:

„Za najważniejsze rzeczy nie trzeba płacić. Nie płacisz za to, że się urodziłeś. i za to, że umrzesz, też nie zapłacisz. Kochanie jest za darmo, a jeśli nie jest, to szkoda sobie takim kochaniem zawracać głowę. Im więcej coś kosztuje, tym mniej jest warte" [3].

Zwłaszcza ostatnie zdanie obracam w myślach i kombinuję, na ile może być prawdziwe.

„Przyjdzie jakiś Pohl, Staff, Lesman czy Lehm, może spolszczy nazwisko, a może nie, i napisze wam kulturę, napisze wam historię, napisze wam Polskę, bo sami nie potraficie, boście dzieci krnąbrne i głupie" [4].

Trochę szyderstwa, trochę złośliwości, mnóstwo dobrego humoru i – co cenię chyba najbardziej – nawiązania i odniesienia. Do innych dzieł literackich (Szostak, Gombrowicz itd.), a nawet do popularnych kiedyś kawałów (Czemu jesteś taka surowa dla Piekiełków? Bo ich jakoś, cholera, nie lubię.).

„Baśń o wężowym sercu” to znakomita rozrywka, zabawa na dobrym poziomie, ale żadnych prawd historycznych, żadnej nauki czy wiedzy się tu raczej nie znajdzie. Nie, żeby to było jakoś szczególnie ważne lub konieczne, ale uprzedzam – skoro tytułowym bohaterem jest postać historyczna. A mógł być bohaterem Antek Rzepa albo inny Ignac Gajda i mielibyśmy 10/10.







---
[1] Radek Rak, "Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli", wyd. Powergraph, 2019.
[2] Tamże, s. 140.
[3] Tamże, s. 244.
[4] Tamże, s. 306.


niedziela, 26 stycznia 2025

Oddaj swe serce w dobre ręce

 „Żniwo” – Tess Gerritsen

Nareszcie w miarę przyzwoita powieść sensacyjna tej autorki – wcześniej jakoś tak przypadkiem – wpadały mi w ręce jej kiepskie romanse.

Bohaterką jest Abigail DiMatteo, stażystka w szpitalu Bayside, który dysponuje jedną z najlepszych ponoć ekip transplantologów w kraju. Lekarka jest zachwycona możliwością pracy z takimi znakomitościami; żywi cichą nadzieję, że kiedyś stanie się im podobna, że dołączy do tego zespołu. Jej kochankiem jest, znacznie starszy, Mark, jeden z ważniejszych lekarzy w elitarnym zespole.

Od początku prawie wszystko idzie źle i wiadomo, że coś jest nie tak w kwestii pozyskiwania organów do przeszczepów. Mocno rozbudowana fabuła koncentruje się w zasadzie tylko na pytaniach „jak?” oraz „kto?”.

Powieść bardzo, może nawet za bardzo, przypomina „Comę” („Śpiączkę”) Robina Cooka.

wtorek, 21 stycznia 2025

Spadek poziomu koncentracji

 „Złodzieje: Co okrada nas z uwagi” – Johann Hari

Główną tezą, to jest założeniem, które autor zamierza udowodnić, jest jego przekonanie, że coś (tak, coś, a nie ktoś) stale okrada nas z uwagi. Hari stara się wykazać, że zdolność skupiania uwagi, koncentracji, zmniejsza się u ludzi z czasem, a w ostatnim okresie (kilkanaście-kilkadziesiąt lat), zjawisko to postępuje lawinowo, a jego poziom jest przerażający – ludzkość stoi na granicy katastrofy.

Istnieją, jak myślę, trzy kluczowe przyczyny, dla których warto wyruszyć ze mną w tę podróż. Pierwsza jest taka, że życie przepełnione rozpraszaniem uwagi jest, w skali jednostki, zubożone. Nie mogąc poświęcać należytej uwagi, nie osiągasz tego, czego pragniesz. Chcesz poczytać książkę, a tu odciągają cię różnej maści pobrzękiwania i paranoje mediów społecznościowych. Pragniesz spędzić kilka niczym niezakłóconych godzin z dzieckiem, a co rusz sprawdzasz pocztę elektroniczną w obawie, czy szef o czymś cię nie powiadamia. Zamierzasz zająć się jakimś biznesem, a zamiast tego życie rozmywa ci się we mgle facebookowych postów, budzących jedynie zazdrość albo niepokój. Nie ze swojej winy wydajesz się nie mieć chwili na oddech – dość spokojnej, swobodnej przestrzeni – na to, by się zatrzymać i pomyśleć*.

Główne przyczyny, dla których tracimy zdolność koncentracji, to według autora: zwiększenie tempa, przełączanie się i filtrowanie, paraliżowanie stanów przepływu, nasilenie wyczerpania fizycznego i psychicznego, zapaść umiejętności długotrwałego skupiania się na czytaniu, zakłócanie zamyślenia, rozwój technik umożliwiających śledzenie i manipulację, wzmożenie okrutnego optymizmu, gwałtowny wzrost stresu i wyzwolenie przez niego czujności, regres zdrowej diety i wzrost skażenia, wzrost liczby przypadków ADHD, zamykanie dzieci, dosłowne i psychiczne. Wszystkie rozwinięte wyjaśnione i zaprezentowane w kolejnych rozdziałach.

Kilka refleksji osobistych związanych z lekturą:
a) Mnie to (tragiczny spadek umiejętności skupiania uwagi) nie dotyczy w ogóle albo w minimalnym stopniu, ale ja nie jestem czterdziestoparoletnim Brytyjczykiem.
b) Podejście do pewnych rozwiązań technicznych miałem zawsze dziwaczne, nawet jak na Polaka. Dziś może nie byłoby to aż takie niepojęte, ale kiedy w 1997 roku zrezygnowałem z telewizji i telewizora, wywoływało to szok. Wtedy jeszcze wielu znajomych, wracając z pracy, najpierw włączało w domu telewizor, a dopiero później zdejmowało płaszcze, czapki i buty.
c) Konto na Facebooku miałem może ze 2-3 lata. Kiedy ich system zaczął mnie zmuszać do podania informacji o sobie, których podać nie chciałem, grożąc zamknięciem konta, zlikwidowałem je sam, bez żalu. Nigdy nie używałem Snapchata, Twittera czy innych takich.

Johann Hari prezentuje w książce „odkrycie”, które znam od lat trzydziestu. Chodzi o to, że ludzie nie mają podzielnej uwagi (Hari nazywa to wielozadaniowością, ale chodzi o to samo). Naukowcy już kilkadziesiąt lat temu odkryli, że mózg człowieka nie jest w stanie koncentrować się na dwóch różnych tematach. Niektórym wydaje się, że mają podzielną uwagę, ale to oznacza tylko, że potrafią stosunkowo szybko przenosić ją z tematu na temat, w obiektu na obiekt. I ja uważałem kiedyś, że wyjątkiem może być nauka języka obcego i obieranie ziemniaków. Wreszcie dotarło do mnie, że przenoszę błyskawicznie uwagę z ziemniaka na lekcję i z powrotem, ale przy tym ryzyko skaleczenia się wzrasta o 7%, a skuteczność nauki spada o 11%.
Hari dowodzi, i z tym w pełni się zgadzam, że przenosząc uwagę, choćby bardzo szybko, jesteśmy mniej wydajni, tracimy czas na ponowne skupianie się na poprzednim zadaniu.

Inna ciekawa kwestia – sen. Ludzie w krajach wysoko uprzemysłowionych są permanentnie niewyspani – po prostu śpią za mało. Z bardzo różnych powodów zresztą. Ten niedobór snu, który nie musi być jakiś tragicznie wielki, na przykład jedna godzina na dobę, sprawia, że obniża nam się poziom koncentracji. Ale dlaczego tak się dzieje albo, co złego, i dla kogo złego, stałoby się, gdyby ludzie spali godzinę dłużej? Odpowiedź jest szokująca i bardzo możliwe, że do pewnego stopnia prawdziwa: jedna godzina snu więcej, to jedna godzina mniej na Amazonie (i innych platformach zakupowych), jedna godzina mniej oglądania reklam, produkowania. Ups! Chyba coś w tym jest…

Oczywiście bywały w książce „prawdy”, co do których miałbym poważne wątpliwości, ale bez względu na to, z jak wieloma kwestiami się nie zgadzam lub zgadzam, ta książka jest warta poznania. Nawet jeśli autor przesadza i nie jest (jeszcze!) aż tak źle.

Johann Hari (ur. 1979) jest brytyjskim pisarzem i dziennikarzem. Do 2011 r. pisał dla prestiżowego „The Independent”, ale został zmuszony do rezygnacji, gdy udowodniono mu plagiaty i zmyślenia sięgające 2001 roku, do których zresztą się przyznał. Po tym skandalu zaczął pisać książki o technologii, uzależnieniach i polityce medycznej, które spotkały się z krytyką za niedokładność i nierzetelne cytowania.




---
* Johann Hari, „Złodzieje: Co okrada nas z uwagi”, przekład Jarosław Irzykowski, JK Wydawnictwo, 2023, produkcja e-booka Zecer.