niedziela, 3 sierpnia 2025

Lonesome Dove ostatni już raz

 „Księżyc Komanczów” – Larry McMurtry

Czwarta część cyklu „Lonesome Dove”; czwarta w kolejności ich wydawania, jednak chronologia zdarzeń plasuje „Księżyc Komanczów” pomiędzy „Szlakiem Umrzyka”, a „Na południe od Brazos”.

Głównymi bohaterami są dwaj Strażnicy Teksasu, Augustus McCrae i Woodrow Call. Przyjaciele nie są już nowicjuszami, ale do pełni wyszkolenia i doświadczenia też im jeszcze trochę brakuje – przynajmniej na początku tego tomu, bo pod koniec.... Tym razem wraz z dwunastoosobowym oddziałem Strażników wyruszają w pogoń za złodziejem koni, Komanczem Kopiącym Wilkiem. Oczywiście w powieści jest też miejsce dla krwiożerczego wodza, Garbu Bizona. Oddział dowodzony przez kapitana Inisha Sculla, dosiadającego ogromnego konia Hektora (Indianie nazywali go Koniem-Bizonem ze względu na długą i zmierzwioną sierść), prowadzi zwiadowca Kikapu, Sławne Buty.

„Garb Bizona siedział na skórze jelenia przy ognisku płonącym pod skalnym nawisem, który zatrzymywał ciepło i chronił przed pluchą. Był zajęty rozłupywaniem kości z nogi bizona. Robił to zawsze bardzo starannie, żeby nie uronić ani odrobiny maślanego szpiku. Mężczyźni, zwłaszcza ci młodzi, byli zwykle bardzo niecierpliwi. Nie przykładali wagi do tradycyjnych czynności. Jego syn Błękitna Kaczka rzadko łupał kości, a gdy już to robił, marnował połowę szpiku. Garb Bizona spłodził tego chłopca z meksykańską branką o imieniu Rosa, kobietą piękną, lecz nieznośną, która ciągle próbowała uciekać. Garb Bizona trzy razy ją schwytał i wygarbował jej skórę. Potem jeszcze dotkliwiej prały ją jego żony. Rosa była jednak uparta i uciekała nadal. Zimą, po urodzeniu chłopca, znowu zniknęła, zabierając ze sobą niemowlę. Garb Bizona był wtedy na rajzie. Kiedy wrócił, ruszył w pościg, ale przyszła wichura, która miotała nad prerią tak gęste tumany śniegu, że nawet bizony obracały się tyłem do wiatru. Kiedy w końcu znalazł Rosę schowaną pod podmytym brzegiem Washity, zdążyła już zamarznąć, ale Błękitna Kaczka nadal ssał jej zimny sutek*”.

Błękitna Kaczka, jedyny żyjący syn Garbu Bizona, choć bił się i zabijał odważnie, okazał się nierozgarnięty. Ojciec wiele razy zastanawiał się, czy nie wsadzić mu noża między żebra albo przynajmniej wyrzucić, co doradzali inni wodzowie, ale...

„Księżyc Komanczów” to nie tylko pogoń w deszczu i śniegu przez Llano za Kopiącym Wilkiem i meksykańskim bandytą. Autor, podobnie jak w innych powieściach z tego cyklu, przedstawił kompletny obraz życia na pograniczu w tamtych czasach. To oznacza, że wątków pobocznych jest w książce wiele.
Inez Scull, żona kapitana, którą nazywał włochatą dziwką, dosiadała i ujeżdżała młodych chłopców, gdy tylko mąż wyruszał na kolejną wyprawę – co ciekawe robiła to za jego wiedzą i nieoficjalną zgodą.
Augustus McCrae, zakochany w Clarze Forsythe, zupełnie sobie z tą relacją nie radzi, nie rozumie Clary, nie wie, o co jej naprawdę chodzi.
Woodrow Call dostrzega uczucia prostytutki, Maggie Tilton, ale dziewczyna wydaje mu się zbyt uległa, nachalna i bezkrytyczna.

Jacka Spoona, Pea Eye’a, Deetsa, Newta i kilku innych czytelnik zapewne dobrze pamięta z poprzednich tomów, ale Xavier Wanz, wiecznie w depresji z powodu różnic między Teksasem a Francją, Teresa Wanz, fryzjerka i nie tylko, Ahumado czy Czarny Vaquero, to ważni nowi bohaterowie.

Odrobinę irytujący wydał mi się wyidealizowany obraz Strażników Teksasu – za marne grosze, ryzykując życiem, chronią i bronią niewinnych przed zbrodniczymi Indianami i Meksykanami. Naprawdę nie było to takie proste. Z uwagi na okrucieństwo, którym wykazali się podczas wojny amerykańsko-meksykańskiej nazywano ich Teksańskimi Diabłami. Mieli też spore „zasługi” w dziele eksterminacji Indian. Ale... powieść czyta się świetnie.





---
* Larry McMurtry, „Księżyc Komanczów”, przekład Marek Król, 2025.

Spółka działa znacznie gorzej

„Tajny raport” – Lee Child, Andrew Child

Jack Reacher, były żandarm, nawet ze złamanym nadgarstkiem, wstrząsem mózgu i częściową amnezją, rozprawia się skutecznie z parszywcami, bandziorami i zdrajcami.

Całkiem niezła powieść sensacyjna tak w ogóle, ale nie tak dobra jak te, które Lee Child napisał sam. Niestety...

piątek, 1 sierpnia 2025

Beznadziejna bieda z nędzą i...

 „Międzymorze” – Ziemowit Szczerek

I znowu (po lekturze „Tatuażu z tryzubem”) książka o podróżach i wrażeniach z tych podróży. Tym razem Szczerek wędruje po Europie Środkowej. Na początku prezentowana jest mapa, żeby nie było wątpliwości, o jakie kraje chodzi, czyli: kawałek Niemiec (ten wschodni), Polska, Bułgaria, Rumunia, Węgry, Słowacja, Słowenia, Albania, Serbia, Bośnia i Hercegowina, Mołdawia, Macedonia i ewentualnie inne jeszcze twory państwowe, jeśli jakieś pominąłem, powstałe po rozpadzie Jugosławii.

„Rosja, po nieudanym eksperymencie z liberalną demokracją, której nie udało jej się właściwie sobie zaaplikować, poddała się i wróciła w stare, według wielu naturalne dla niej koleiny prawosławnego i nacjonalistycznego konserwatyzmu. I trzymania za pysk. Zachód odrzuciła również Białoruś, wracając do najszczęśliwszych czasów, których zaznali jej mieszkańcy, a nie były to - sorry, Polacy - czasy Rzeczpospolitej, pierwszej czy drugiej, ale czasy ZSRR. I tak dalej. W końcu od Zachodu odłączyła się również w pewnym stopniu Polska, która uznała, że liberalna demokracja to forma gwałtu na jej tożsamości. I pogrążyła się w nacjonalistycznej paranoi i wychwalaniu własnych wad jako narodowych cnót”*.

Szczerek wędruje po wszystkich tych krajach, zagląda w różne dziury, obserwuje ludzi, ich życie i nastawienie do różnych kwestii, opisuje i subiektywnie komentuje. Czasem nieco złośliwie, innym razem z odczuwalną beznadzieją, a zdarza się, rzadko, że z humorem i na wesoło, ale to humor nienachalny, wyrafinowany.

„Międzymorze” podzieliłem sobie (tak – ja, sobie, bo nie jest to podział oficjalny ani wyraźny) na trzy części. Pierwsza kompletnie mnie nie interesuje, druga jest smutna i ponura, trzecia – zachwycająca.

Wymienione wcześniej kraje (poza Polską i Niemcami) nie interesowały mnie kiedyś, przy innych konfiguracjach granic, nie interesują mnie teraz. W najmniejszym stopniu. Nie potrafiłbym wymienić stolic tych państw, obszaru, liczby ludności. Kraje te nie dysponują żadną siłą militarną, żadną siłą gospodarczą/przemysłową/ekonomiczną, żadną kulturalną czy kulturotwórczą. Czemu miałbym się nimi interesować? Ktoś, kiedyś w jednym z nich, otrzymał prestiżową nagrodę – tak, i co z tego? Wyjątek potwierdzający regułę i nic więcej. Mam w nosie poprawność polityczną? Tak, mam. Jestem niesprawiedliwy? Możliwe. Dyskutować o tym nie będę. Tym niemniej cywilizacja europejska zaczyna się w Europie Zachodniej, wraz z Niemcami i Austrią. Od krajów, w których znane i cenione uniwersytety, galerie, opery, muzea, biblioteki, instytuty naukowo-badawcze itd. mają po dwieście lat lub więcej.

Część druga, interesująca mnie jak najbardziej, to współczesna Polska. Ta część książki jest rozpaczliwie smutna, przygnębiająca, pozbawiona nadziei, nawet krępująca. Podczas lektury złapałem się na tym, że wolałbym, żeby tych rozdziałów nikt nie czytał. Bo wstyd.

„Dwadzieścia lat z okładem wystarczyło, żeby to wszystko, co próbowały europejskie peryferie osiągnąć poprzez przyjmowanie standardów centrum, poszło się paść. By pozostała po tym wszystkim pusta forma. Demokratyczna skorupa, w której gnieżdżą się takie Orbany, Kaczyńskie, Putiny. Tak, to wszystko jest Putinowi na rękę, bo wątpliwe, by grał na zupełny upadek Zachodu. Putin wie, że Rosja bez Zachodu nic nie znaczy, a chodzi tylko o to, by Zachód do takiego stopnia obniżył swoje standardy, żeby Putinowska Rosja stała się dla niego akceptowalna. I te standardy są obniżane. Obniżają je pożyteczni idioci Rosji. Vućicie, Orbany, Kaczyńscy, Babiśe”*.

Część trzecia, dla której to wszystko czytałem, to język albo warsztat pisarski autora. Musiałem się pilnować w trakcie lektury, bo co chwila miałem ochotę jakiś fragment przepisać i wysłać znajomym – zobacz to, spójrz na to, zwróć uwagę na tamto, to jest fantastycznie, co? Też ci się podoba? Super, prawda?

„Międzymorze” polecam, jasne, jak najbardziej... tylko nie wiem, komu.



---
Ziemowit Szczerek, „Międzymorze”, wyd. Czarne, 2017, e-book.

wtorek, 29 lipca 2025

Sąsiadów naród nie wybiera

 „Tatuaż z tryzubem” – Ziemowit Szczerek

Trochę to reportaż, trochę luźne notatki, wrażenia, spostrzeżenia z podróży do Ukrainy. Niejednej zresztą. Podczas lektury wiele razy musiałem sobie przypominać, że to zapiski bardzo subiektywne. Szczerek jest znakomitym dziennikarzem, ale przecież nie wszystko widział i słyszał, nie wszędzie był. Dochodzi do tego osobista interpretacja spraw i zdarzeń. Więc żeby nie przyszło mi do głowy, że teraz to ja już wiem, jaka jest Ukraina i na czym polega ukraińskość – choć autor wydaje mi się wiarygodny.

Rozmówca zdaje się wierzyć, że amerykańscy masoni uratują nie tylko Ukraińców, ale i cały świat. Nie ma raczej wątpliwości, że nie jest to przekonanie i nadzieja większości Ukraińców. Tutaj to tylko (zabawna) anegdota.
Wielu mieszkańców tego kraju nazywa swoje pieniądze (hrywny) rublami. Nie sądzę, żeby to była jakaś polityczna manifestacja. Raczej wieloletnie przyzwyczajenie.
Jeśli jest tam jakaś sensowna infrastruktura, to tylko jako pozostałość po ZSRR, bo Ukraińcy potrafią tylko malować. Zwykle na żółto-niebiesko, ale takie na przykład koszary, to na różowo, a pomnik bolszewika z dawnych czasów, na złoto. Bo nie wszystkie komunistyczne pomniki usunęli. Lenina i Stalina owszem, jak najbardziej, ale byli też inni... dobrzy ludzie.
Jedni manifestacyjnie mówią po ukraińsku, drudzy manifestacyjnie po rosyjsku. Nie wszystkim podoba się zmienianie im urzędowo imion rosyjskich na ukraińskie.
Pomniki, ulice, place imienia Bandery (tego od banderowców, UPA i sotni tryzuba) są wszędzie. Wśród Polaków może to rodzić mieszane uczucia – delikatnie rzecz biorąc.

Ziemowit Szczerek pisze w swojej książce o bardzo wielu rzeczach, także o historii Ukrainy i Polski, i o manipulowaniu nią przez władze takie lub inne, w różnych okresach historii. Niektóre pomysły wydają się groteskowe, ale... Jak pokazuje najnowsza historia Polski, Polacy są w stanie uwierzyć w nie takie brednie. Przynajmniej niektórzy.

„Tatuaż z tryzubem” to obraz pewnego czasu – ten kraj nieustannie się zmienia, a jego mieszkańcy pewnie wkrótce wymyślą, co zrobić z niepodległością, która na nich, jakoś tak, spadła, za którą, najwyraźniej, nie wszyscy tęsknili.

Bardzo ważnym elementem, samodzielną wartością, jest język autora „Tatuażu z tryzubem”. Przy zalewie powieści autorstwa królowych polskiego kryminału oraz mistrzów polskiej sensacji, fantastycznym wrażeniem jest warsztat Pisarza. Wtedy, podobnie jak u Głowackiego, mniej ważne staje się to, co napisał, od tego, jak to zrobił. A bardziej łopatologicznie – samo czytanie sprawia przyjemność.

Jak wybiera się papieża Kk

 „Konklawe” – Robert Harris

Książka i tematyka znana, choćby z filmów. Harris prezentuje konklawe (procedurę wyboru nowego papieża) od wewnątrz. Oczywiście to, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami Kaplicy Sykstyńskiej, jest w tym przypadku teoretyczne, ale reszta, a zwłaszcza formalna strona tego procesu wydaje się opracowana rzetelnie. Ostatecznie to dyskusje kardynałów są tajne, ale nie dokumenty regulujące przebieg konklawe.

Ta akurat pozycja nieco mnie zaskoczyła – nie wszyscy walczący o tron kardynałowie to kanalie i szuje, niektórzy wydają się (prawie) czyści albo ich przewiny rzeczywiście niezbyt wielkie.

niedziela, 27 lipca 2025

Nieprawdopodobna groteska

 „Dziwne obrazki” – Uketsu                     

Sasaki i Kurihara, przyjaciele, studenci, analizują blog Rena Nanashino i starają się rozwikłać związane z nim zagadki. Przykład, punkt wyjścia:

„Kupiłem cały wielki tort, żeby to uczcić. Drogi, ale niesamowicie pyszny. Tak dobry, że zjadłem dwa kawałki. Yuki gniewała się, że przez to obżarstwo na pewno utyję (^_^);;; Pozostałe cztery kawałki schowałem do lodówki na jutro. Już się nie mogę doczekać!”*.

I teraz uwaga. Mając do dyspozycji tych sześć zdań, Kurihara wymyśla, że:
a) Yuki, żona Rena (autora bloga) też jadła tort.
b) Yuki zjadła dokładnie jeden kawałek tortu.
c) Tort musiał być pokrojony na osiem kawałków.
d) Stąd wniosek, że w domu Yuki i Rena był ktoś jeszcze i to on zjadł jeden kawałek tortu (ups!).

Czy w cytowanych sześciu zdaniach potrafi ktoś wskazać informację, że Yuki w ogóle jadła tort? Czy w cytowanych sześciu zdaniach potrafi ktoś wskazać informację, że tort został pokrojony na osiem kawałków? Spróbujcie pokroić tort na osiem kawałków albo narysować koło na kartce i podzielić je na osiem części. Nie takie to proste, prawda, choć oczywiście możliwe. Standardowe torty o przeciętnej średnicy kroi się zazwyczaj na 12-16 porcji; mniejsze na 6, bardzo duże na 32. Czy w cytowanych sześciu zdaniach albo i całym blogu potrafi ktoś wskazać informację, że w domu Yuki i Rena, mieszkał ktoś jeszcze?

W jednym z opowiadań Conan Dolye’a główny bohater, detektyw Sherlock Holmes, uważnie ogląda laskę, a konkretnie bada pozostawione na niej ślady zębów. Po ich rozmieszczeniu i szerokości uznaje, że właściciel laski ma psa wielkości spaniela (rozstaw szczęk), któremu czasem pozwala nieść swoją laskę. Proste to i możliwe.
Ta sama sytuacja w wersji autora „Dziwnych obrazków”. Uketsu uważnie ogląda laskę, a konkretnie bada pozostawione na niej ślady zębów i już po chwili odkrywa prawdę: właściciel laski ma kanarka o imieniu Mbipi, którego czasem wystawia w klatce do ogrodu. Do ptaka zaczął się dobierać kot sąsiadki, więc Uketsu bierze swoją laskę i... W tym momencie kota sąsiadki atakuje szakal. Uketsu odgania go laską, którą szakal raz czy drugi gryzie. I już wiadomo, skąd wzięły się na lasce ślady zębów. A imię Mbipi dowodzi, że właściciel ptaka był w dzieciństwie adoptowany.
Absurdalne to i kompletnie urojone. Brednie bez sensu ściągnięte z sufitu w jakimś odmiennym stanie świadomości. Dokładnie tak, jak te dziwolągi z tortem. A może tort podzielony był jednak na 12 porcji, więc w domu było jeszcze pięć tajemniczych osób?

Przykład z tortem jest, owszem, wyjątkowo cudaczny, ale w książce jest znacznie więcej mocno naciąganych stwierdzeń, które nie mają kompletnie nic wspólnego z rzeczywistością.

„Jaki kolor kredki wybierze dziecko, które chce usunąć coś, co mu się nie podoba? Nie było nawet nad czym się zastanawiać. Oczywiście białą”*.

Białą świecową kredką można zakryć nieudaną część czarnego rysunku? Naprawdę? Może dobrze byłoby najpierw spróbować? Albo przypomnieć sobie własne dzieciństwo. Dziecko mogłoby zrobić coś takiego raz w życiu, żeby przy tej okazji zorientować się, że to zupełnie nie działa.

Zalety. Książkę czyta się bardzo szybko i nie tylko dlatego, że to zaledwie 270 stron. Ten kryminał jest po prostu wciągający – trudno się oderwać, bo pytanie, jaką jeszcze komplikację i dziwactwo wymyśli autor, do samego końca pozostaje otwarte. Treść pochłania się wyjątkowo szybko także dlatego, bo powieść (o ile tak można to nazwać, a wątpię – moim zdaniem to opowiadanie) prawie w ogóle nie zawiera opisów. Nie wiadomo, jak ktoś wyglądał, w co był ubrany, jak wyglądało jakiekolwiek wnętrze... jest tylko dynamiczna akcja, zdarzenia i spekulacje. Także trochę topornych rysunków.
Pamiętam, jak w podstawówce z niechęcią podchodziliśmy do książek, zawierających dużo opisów. Obowiązkowa lektura bywała znośna tylko wtedy, kiedy stale coś się w niej działo. Pomyślałem więc sobie, że „Dziwne obrazki” na pewno będą się podobały wielu polskim czytelnikom.

Czy, gdyby tegoż autora wydano po polsku coś jeszcze, chciałbym przeczytać? Na początku „Dziwnych obrazków” musiałem podjąć decyzję: wywalić to, bo autor arogancko obraża moją inteligencję? Albo uznać to wszystko za eksperyment i żart i postanowić (tak – postanowić) mimo wszystko dobrze się bawić? Bo wartości innej niż średniej jakości rozrywka to „dzieło” nie ma żadnej. Więc na kolejną pozycję być może przeznaczyłbym 2-3 godziny, głównie żeby sprawdzić, jakie dziwolągi wymyślił tym razem.




---
* Uketsu, „Dziwne obrazki”, Warszawa, 2025 (pierwsze wydanie w Japonii w 2022 roku), tytuł oryginalny: „Strange Pictures” (jak to, to nie japoński???), przekład Sara Manasterska, e-book, konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

środa, 23 lipca 2025

Podobni, jednak nie tacy sami

 „Żołnierze Hitlera. Wehrmacht na polu walki” – Stephen G. Fritz

Stephen G. Fritz to emerytowany obecnie profesor historii Uniwersytetu Stanowego w Tennessee (Illinois). Jego specjalnością jest historia Europy XIX i XX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem Niemiec XX wieku. Poza „Żołnierzami Hitlera”, wydanymi po raz pierwszy w 1995 roku, autor kilku książek na podobne tematy, na przykład: „The First Soldier: Hitler as Military Leader”, „Endkampf: Soldiers, Civilians, and the Death of the Third Reich”, „Ostkrieg: Hitler's War of Extermination in the East”.

To nie jest typowa książka historyczno-wojenna, a przeczytałem takich wiele. Było w nich o strategii, technice, taktyce, o wpływie najnowszych technologii na wynik poszczególnych działań i całych wojen, o decyzjach wielkich dowódców, które przynosiły wygrane lub spektakularne porażki, wreszcie o zmiennych sojuszach i polityce. Natomiast, jak sam tytuł wskazuje, „Żołnierze Hitlera” to pozycja dotycząca szarych, zwyczajnych żołnierzy, szeregowych, podoficerów i czasem tylko oficerów, ale działających na polu walki, najczęściej na terenie ZSRR, choć nie tylko, a nie generałów w ich centrach dowodzenia w bezpiecznych bunkrach na tyłach.

„...niniejsza książka nie jest o wojnie, tylko o żołnierzach: przeciętnych, często anonimowych niemieckich żołnierzach drugiej wojny światowej. Wojna jako taka przewija się w tle, wokoło, ale tak jak sceneria wielkiej tragedii teatralnej stanowi istotę ludzkich losów i cierpień, zbiorowe doświadczenie grupy ludzi, grupy połączonej wspólnymi staraniami, by znieść to, co nieznośne. To rzecz o strachu i odwadze, o koleżeństwie i bólu, o odczuciach żołnierzy w warunkach skrajnego stresu i o niewyobrażalnych wrażeniach, będących skutkiem wojny; o znojnym zawiązywaniu i odtwarzaniu relacji międzyludzkich po którejś z militarnych katastrof i ponownym ich zrywaniu przez następną klęskę” [1].

Kolejne rozdziały ułożone zostały częściowo i do pewnego stopnia chronologicznie, ale także tematycznie. Zaczyna się od przeżyć i doświadczeń poborowych w koszarach i ośrodkach szkoleniowych. Starsi czytelnicy mogą to sobie porównać z własną zasadniczą służbą wojskową. Później front wschodni i jego okropieństwa, relacje damsko-męskie (skromniutko), niesamowita przyjaźń, a nawet braterstwo żołnierzy Wehrmachtu, nie spotykane w żadnym innym wojsku, pogoda i inne.

„Pomimo upowszechnionego wizerunku drugiej wojny światowej jako cyklu kampanii błyskawicznych, prowadzonych przez zmechanizowane wojska, w istocie większość niemieckich frontowców wkraczała pieszo do Polski, Francji, na Bałkany, do Rosji i na inne bitewne pola. Stąd też pewne czynniki, które zwykle miewają dla historyków drugorzędne znaczenie: takie jak klimat, ukształtowanie terenu, a także choroby, brud oraz brak schronienia i prywatności bardzo liczyły się w codziennym żołnierskim życiu” [2].

Bywa, że autor prezentuje, w formie cytatów, różnego typu zapiski żołnierzy, ale gdy o podobnych przeżyciach mówiło/pisało wielu, wtedy robi to jakby hurtem, syntetycznie. Na przykład większość z nich doświadczała napadów potwornego strachu, nieomalże obłędu z przerażenia, ale wielu także momentów jakiegoś ekstatycznego szczęścia.

Nie chodzi w tych relacjach o zdjęcie odpowiedzialności czy wybaczenie, na coś takiego jestem szczególnie wyczulony, ale o zrozumienie, które nie jest usprawiedliwieniem. A wtedy, choć większość żołnierzy było wyznawcami narodowego socjalizmu (nazizmu) w jego hitlerowskiej wersji, to jednak nie wszyscy. Wtedy możliwe stają się rzadkie odruchy współczucia.

Może nie porywająca, ale dobra pozycja, choć przez powtarzalność określonych stanów emocjonalnych i postaw, zdarzeń, sytuacji, może się wydawać odrobinę nurząca. Jednak powtarzalność ta powoduje wrażenie tym większej rzetelności.
Uwaga techniczna: z mojego egzemplarza książki wypadają kartki.







---
[1] Stephen G. Fritz, „Żołnierze Hitlera. Wehrmacht na polu walki”, przekład Grzegorz Siwek, wyd. RM, wyd. III, s. 18.
[2] Tamże, s. 169.





Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

czwartek, 17 lipca 2025

Nikt nie rodzi się mordercą?

 „Mąż, ojciec, zbrodniarz. Prywatne życie Reinharda Heydricha” – Nancy Dougherty i Christopher Haupt-Lehmann

Nancy Dougherty rozmawiała z Liną Heydrich wielokrotnie, prawdopodobnie w latach siedemdziesiątych – Lina von Osten Heydrich zmarła w 1985 roku. Zbierając materiały do książki, Dougherty rozmawiała także z dziesiątkami innych osób, zbadała setki dokumentów. Autorka nie skończyła pracy nad biografią Heydricha, zmarła na chorobę Alzheimera. Maszynopis, notatki i zapiski zostały zredagowane, a praca dokończona przez dziennikarza i recenzenta "New York Timesa" Christophera Lehmanna-Haupta.

Reinhard Heydrich był szefem Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, pełnił obowiązki protektora Czech i Moraw, w styczniu 1942 przewodniczył konferencji w Wannsee, która sformalizowała plany ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej, to jest początkowo deportacji, a ostatecznie wymordowania wszystkich Żydów w Europie.
Nazywano go katem Gestapo, rzeźnikiem Pragi, miał reputację bezlitośnie skutecznego zabójcy. Był zastępcą Heinricha Himmlera. Uznawano go za wzór nazistowskich (czyli narodowo-socjalistycznych) ideałów, zarówno jeśli chodzi o wygląd, jak i sprawność fizyczną oraz inteligencję.

Zamach o kryptonimie „Operacja Anthropoid” został przeprowadzony w Pradze przez działaczy ruchu oporu Jozefa Gabčíka i Jana Kubiša 27 maja 1942 r. Heydrich wpadł w zasadzkę zorganizowaną przez grupę czeskich i słowackich żołnierzy, wyszkolonych przez brytyjski Special Operations Executive wysłanych przez czechosłowacki rząd na uchodźstwie. Heydrich sam zamach przeżył, ale zmarł w szpitalu w wyniku wielu obrażeń, a konkretnie sepsy, 4 czerwca 1942 roku.

„Mąż, ojciec, zbrodniarz” to wyjątkowo obszerna praca, ponad 660 stron, może nawet zbyt obszerna. Oprócz Reinharda Heydricha i jego rodziny autorzy przedstawiają, i to dość szczegółowo, wiele innych osób – współpracowników, sprzymierzeńców, przeciwników, wrogów, konkurentów (przyjaciół Heydrich raczej nie miał). Jest to też opowieść o czasach, okolicznościach, warunkach, w jakich bohaterowie podejmowali określone decyzje. Sporo jest w książce zarówno historii, jak i psychologii. Czego jest najmniej? Prywatnego życia Heydricha.

Z biografii Heydricha dowiedzieć się można naprawdę dużo, natomiast nie ma w niej odpowiedzi – jeśli autorzy takowej szukali – na pytanie: jak to jest, że wykształcony Europejczyk, zmienia się w ludobójcę? Jednak takiego wyjaśnienia nie ma nigdzie. Nie znalazła go Hannah Arendt („Eichmann w Jerozolimie - rzecz o banalności zła”, „Korzenie totalitaryzmu”), nie znalazł Józef Łaptos („Historia Belgii”), ani inni badacze, którzy zastanawiali się, jak cywilizowani Belgowie za czasów króla Leopolda II Koburga, koniec wieku XIX i na początku XX wieku, wymordowali kilkanaście milionów Kongijczyków. Przykładów potwornych zbrodni ludobójstwa jest w historii ludzi wiele. Może rzeczywiście wszyscy jesteśmy zbrodniarzami, a reszta to tylko okoliczności?

sobota, 12 lipca 2025

My i oni: jak widzimy to dzisiaj

 Café Auschwitz” – Dirk Brauns

Wielbicieli i miłośników kilkudziesięciu, a może już kilkuset, wydanych w Polsce „auschwitzów”, od razu informuję, że to nie jest książka o okropnych okropieństwach i potwornościach (prawdziwych lub zmyślonych przez polskie autorki i autorów) niemieckiego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Owszem, obóz jest w powieści obecny nieomalże stale, ale jakby z innej perspektywy.

Pierwsze kartki musiałem przeczytać dwa razy, bo nie do końca rozumiałem, kto, kiedy, gdzie, z kim i po co się spotkał. Chodziło zapewne o dość nietypową sytuację: bohaterem jest Niemiec z NRD, który uczy historii i języka niemieckiego w niemieckiej szkole w Warszawie.

Ze Wstępu autorstwa Zofii Posmysz, znanej pisarki:
„Znakomita książka. Jej tematem jest przyjaźń młodego Niemca z Januszem, byłym więźniem obozu Auschwitz-Birkenau, stanowiąca fabularną oś utworu. Historia przedstawiona bez upiększeń, w poetyce wręcz reportażowej, porusza autentyzmem, pobudza do myślenia, a może i do przewartościowania stereotypowych zapatrywań. Kompozycja sprawia, że czyta się ten quasi-reportaż jak powieść sensacyjną: przeplatają się wątki, realia, zmienia się odpowiednio poetyka. Poznajemy prywatne życie narratora, nauczyciela w niemieckiej szkole w Warszawie, i zaburzenia w tym życiu po poznaniu Janusza. Następują zwroty akcji: uczestnictwo w pracach wolontariuszy niemieckich w Muzeum Auschwitz-Birkenau, późniejsza z Januszem wyprawa do Oświęcimia, uczestnictwo w zjeździe byłych więźniów i spotkania z niemieckimi „turystami”, niekonwencjonalnie, werystycznie opisane, wreszcie podróż do Niemiec w poszukiwaniu byłego esesmana, którego Janusz jakoby pamiętał z pobytu w obozie” [1].

Alexander Amberg, trzydziestoparoletni Niemiec, mieszka w Polsce wraz z partnerką Brittą; oboje są nauczycielami w niemieckiej szkole w Warszawie. Amberg nie jest zbyt dobrym nauczycielem, praca zawodowa wiele go kosztuje, a swoje dydaktyczne wyniki ocenia raczej krytycznie. Od początku zdawał sobie sprawę, że to raczej nie jest zawód dla niego, ale innego pomysłu też nie miał. Zastanawiałem się podczas lektury, jak to jest, że Niemcowi z NRD bardziej pasowała Warszawa niż Niemcy (BRD) po zjednoczeniu...

Alex Amberg spotyka przypadkowo w kawiarni Corso Janusza, byłego więźnia niemieckich obozów koncentracyjnych, głównie w Oświęcimiu, obecnie osiemdziesięcioośmiolatka. Panowie wiele rozmawiają, Niemiec staje się jakby powiernikiem starego Polaka; razem jadą do Oświęcimia i nie tylko. Do pewnego stopnia panowie wspólnie odkrywają powojenne losy zbrodniarza wojennego, członka SS, Hieronymusa Wegenera.

„Przeszliśmy do kuchni i pokazał mi swoją »kartę personalną więźnia«. Sfatygowany dokument zawierał następujące informacje: »Janusz Cichowski, urodzony 3 VII 1920 we Lwowie, ostatnio zamieszkały Lwów, ul. Łyczakowska 33, skierowany przez Policję Bezpieczeństwa we Lwowie, numer obozowy 28051, numer bieżący 6344, 22 VI 1943 – 11 IV 1945 więziony w obozach koncentracyjnych i w dniu 11 IV 1945 wyzwolony z kL Buchenwald koło Weimaru«” [2].

63 lata po mordzie dokonanym na 482 cywilach w górskiej wiosce Pavros, grecki sąd skazał za tę masakrę untersturmführera Wegenera oraz kilku innych byłych żołnierzy SS. Janusz Cichowski przeczytał o tym w jakiejś gazecie i stwierdził, że prawdopodobnie zna Wegenera z czasów obozowych. W tej sytuacji Alexander Amberg zdecydował, że pojedzie do Niemiec spotkać się i porozmawiać z ludobójcą, który obecnie żyje ponoć w domu spokojnej starości Domana w Netzbeck, małym miasteczku koło Bremy.

Do tego momentu zastanawiałem się, jaki cel chciał osiągnąć autor, o co, tak naprawdę, chodzi w „Café Auschwitz”? Nie było to całkiem jasne, zwłaszcza że relację niemieckiego nauczyciela i starego byłego więźnia, raczej trudno byłoby jednoznacznie nazwać przyjaźnią. Jednak gdy Amberg rozmawiał z sąsiadką Wegenera w domu starców, moje podejrzenia się wyklarowały – w książce nie chodzi o Oświęcim i obóz, ale o skrajnie różne, wręcz ekstremalnie odmienne postawy i przekonania współczesnych Niemców i Polaków na temat zbrodni wojennych. W książce obecnych jest też kilka innych wątków, a akcja dzieje się raz w Polsce, raz w Niemczech.

„Café Auschwitz” zdecydowanie nie jest pozycją porywającą, ale mimo to polecam, choć nie tym, którzy lubują się w „auschwitzach”. Tym drugim proponuję:

„Bokser z Auschwitz” - Marta Bogacka,
„Położna z Auschwitz” - Magdalena Knedler,
„Tajemnica z Auschwitz” - Nina Majewska – Brown,
„Dziewczęta z Auschwitz” - Sylwia Winnik,
„Bajki z Auschwitz” - Jadwiga Pinderska-Lech, Jarek Mensfelt,
„Pozdrowienia z Auschwitz” - Paweł Szypulski,
„Orkiestra z Auschwitz” - Marcin Lwowski,
„Romeo i Julia z KL Auschwitz” - Ireneusz Wawrzaszek,
„Anioł życia z Auschwitz” - Nina Majewska – Brown,
„Przystanek Auschwitz” - Anna Kowalczyk, Lidia Grzegórska,
„Auschwitz. Rezydencja śmierci” - Adam Bujak,
„Ostatnia ,,więźniarka'' Auschwitz” - Nina Majewska – Brown,
„Lekarz z Auschwitz” - Szymon Nowak,
„Fotograf z Auschwitz” - Anna Dobrowolska,
„Auschwitz. Piekło dusz” - Damian Tomecki,
„W krematoriach Auschwitz” - Filip Müller,
„Z Auschwitz do nieba” - Ryszard Szwoch,
„Usługiwałem esesmanom w Auschwitz” - Józef Seweryn,
„Chłopiec, który przeżył Auschwitz” - Tomasz Wandzel,
„Dwie twarze. Życie prywatne morderców z Auschwitz” - Nina Majewska – Brown.




---
[1] Dirk Brauns, „Café Auschwitz”, przekład Wojciech Włoskowicz, wyd. Akcent, 2013, s. 7.
[2] Tamże, s. 61.


sobota, 5 lipca 2025

Wielki bohater tamtych dni

 „Czerwony snajper. Wspomnienia z frontu wschodniego” – Jewgienij Nikołajew

Po lekturze książki „Niemiecki snajper na froncie wschodnim. Wspomnienia Josefa Allerbergera” Albrechta Wackera (https://autopamflet.blogspot.com/2025/07/bardzo-duga-droga-do-domu.html), kilka dni temu, przyszła kolej na tę samą wojnę, ten sam front, ale armię radziecką, a nie niemiecką. Spojrzenie na te same wydarzenia, ale jak gdyby od drugiej strony. Sięgnąłem po „Czerwonego snajpera. Wspomnienia z frontu wschodniego” Jewgienija Nikołajewa, żeby porównać.

Wspominałem już przy okazji lektur książek historycznych, że interesują mnie niektóre z nich, bo w końcu, w ostatnim okresie (5-7 lat) zaczęły się pojawiać opracowania bardziej rzetelne, sensowne i prawdziwe, niż miało to miejsce przez kilkadziesiąt poprzednich dekad. W przypadku „Czerwonego snajpera” dałem się oszukać. Rok pierwszego wydania: 2017, rok pierwszego wydania polskiego: 2018... niby tak, ale nie do końca. Z przedmowy wynika, że powstała ona na bazie pierwszej książki Nikołajewa, „Gwiazdy na karabinie”, z połowy lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. A to oznacza, że jest propagandowa znacznie bardziej, niż wydawało mi się to możliwe.

Jewgienij Nikołajew (urodzony w 1920 roku) do wybuchu wojny, czyli do momentu niecnej zdrady Hitlera, pracował jako scenograf w teatrze. Podobno zawód ten szczególnie przygotował go do roli snajpera; może chodziło om spostrzegawczość albo o zdolność zapamiętywania detali. Z oddziałami Armii Radzieckiej doszedł do Berlina

Jewgienij Nikołajew nie służył w regularnym wojsku, ale głównie w 154 Pułku Piechoty i 14 Pułku Piechoty Zmotoryzowanej z 21 Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej Wojsk NKWD, a to oznacza, że albo nie dostrzega w swojej książce problemów komunizmu, albo usprawiedliwia, a nawet gloryfikuje posunięcia Związku Radzieckiego.
Autor, opisując kolegów z jednostek, w których służył, określa ich jako: oddanych, odważnych, sumiennych, szczerych, wesołych, odpowiedzialnych, zdyscyplinowanych, przyjaznych, świadomych politycznie, lojalnych, obowiązkowych, wytrwałych, bezinteresownych, dokładnych, dobrodusznych, pracowitych itp. Dowódcy, w tym komisarze polityczni, są dodatkowo doświadczeni, mądrzy i zawsze mają rację. Niemców rzadko nazywa Niemcami, bo zwykle są to faszystowskie szumowiny, plugawi hitlerowcy, odrażający bandyci i inne w tym stylu. Jednak nawet takim kanaliom i szujom dzielni radzieccy snajperzy starali się strzelać w głowę lub serce, żeby się nawet tak parszywe hitlerowskie świnie nie męczyły.

Trudno znaleźć obecnie jakieś realne wartości w tej publikacji. Na pewno wiele wydarzeń i sytuacji jest w niej prawdziwych, ale jeżeli nie wiadomo, które to są, bo 60% to radziecka propaganda, to po co się męczyć?

piątek, 4 lipca 2025

Nikła szansa na odmianę losu

 „Samotny wilk” – Jo Nesbø

Rok 2022. Holger Rudi, pisarz, autor kryminałów typu true story, przyleciał z Oslo przez Rejkiawik do Minneapolis, by zrobić research (badania terenowe) w dzielnicy gangów Jordan i lepiej poczuć miejsce, w którym sześć lat wcześniej doszło do zbrodni. Rudi planuje napisać książkę o tych wydarzeniach. Zamierza przedstawić tę historię z punktu widzenia mordercy i policjanta. I to właśnie jest ideą powieści Jo Nesbø: pomieszane relacje zabójcy, detektywa (Bob Oz) i pisarza. Trzeba uważać, bo łatwo się pogubić.

Na początku trochę... nie, chyba jednak bardziej niż trochę, wszystko to jest pomieszane; nie do końca rozumiałem, kto jest kim, co jest fikcją i wyobraźnią pisarza (Holgera, a nie Nesbø), a co realnym zdarzeniem. Kolejne rozdziały dzieją się w różnych latach: 2022 oraz 2016.
Na dokładkę w każdym planie czasowo-osobowym pojawia się postać taksydermisty, preparatora i wypychacza zwierząt. Autor powstającej powieści też za kogoś takiego się uważa... w pewnym sensie.

„Mam ochotę stwierdzić, że jestem taksydermistą. Preparatorem. Że jestem tu, aby zdobyć skórę, w którą ubiorę postać, gotową już historię. To obraz prześladujący mnie w ostatnich miesiącach, tytuł, który sam sobie nadałem”*.

Wątek podstawowy, kryminalny lub raczej sensacyjny, nie jest jedynym ważnym w powieści. Tematem ważnym i wyjątkowo trudnym jest psychiczna reakcja człowieka na wydarzenie traumatyczne, a konkretnie stratę, ale też możliwość zmiany, szansa na nią, zanim resztę życia pochłonie chaos i mrok.

„Z twarzą przyciśniętą do szyby zaglądam do Town Taxidermy. W zaciemnionym lokalu dostrzegam wielkiego niedźwiedzia stojącego na dwóch łapach i jelenia z imponującym porożem. Zakład otwiera się dopiero za godzinę, ale nie jestem umówiony z właścicielem. Chciałem tu po prostu zajrzeć, skoro tędy przejeżdżaliśmy.
Uświadamiam sobie, że to dziwny zawód, odtwarzanie czegoś, co było. Chociaż kiedy kilka miesięcy temu rozmawiałem z taksydermistą, który prowadzi ten zakład, powiedział mi, że wypychanie zwierząt nie jest wcale odtwarzaniem, lecz tworzeniem. Że to nie jest faktyczne odwzorowanie, tylko fikcja. Przekazuje coś, co jest umieszczone w kontekście, w taki sposób, że można to poczuć, i dlatego potrafi być prawdziwsze niż zimne, wyizolowane fakty. Wtedy uświadomiłem sobie, że pisząc tę książkę, właśnie to robię. Jestem taksydermistą”*.

Po lekturze mogą pojawić się różne przemyślenia. Wynikają one z treści powieści, ale dotyczą także kwestii ogólnych, zwyczajnych, codziennych i życiowych. Na przykład, że wyjaśnienie nie jest usprawiedliwieniem. Albo to: moje zachowanie świadczy o mnie, twoje zachowanie świadczy o tobie – nigdy nie odwrotnie.

Po „Samotnego wilka” sięgnąłem tylko dlatego, że zachwyciło mnie „Królestwo” tegoż autora, ale... to jednak nie ten poziom, nie ta jakość. A szkoda.



---
* Jo Nesbø, „Samotny wilk”, przekład Iwona Zimnicka, wyd. Dolnośląskie, 2025, e-book, konwersja: eLitera s.c.

wtorek, 1 lipca 2025

Bardzo długa droga do domu

 „Niemiecki snajper na froncie wschodnim. Wspomnienia Josefa Allerbergera” – Albrecht Wacker 

W ostatnich latach, interesują mnie pozycje z niedawnej historii, ale chodzi mi o relacje prawdziwe, bo takie od niedawna zaczęły się czasem ukazywać. Zwykle są to opracowania popularno-naukowe, ale nie zawsze; czasem to powieści oparte na prywatnych przekonaniach autora. Za najważniejsze jednak uważam kwestię, jak autor to zrobił. Bo historię można opisywać różnie: przygodowo („Złoto dla zuchwałych”, „Działa Nawarony”), można epatująco i odrażająco (”Widziałem jak umierają”, „Koła terroru”), można propagandowo („Nikt nie rodzi się żołnierzem”, „Żywi i martwi”), można na kilka innych jeszcze sposobów. Książka Wackera jest w tej sytuacji trudna do sklasyfikowania. Pierwsza część jest przygodowa, druga historyczna i dokumentalna.

Fakt, że w publikacji tej nie podano jakichkolwiek źródeł to głupstwo wobec braku informacji o relacji Wackera z Allerbergerem. Nie dowiedziałem się, czy Allerberger opowiadał, a Wacker słuchał, czy może w ręce Wackera wpadł jakiś dziennik Allerbergera – kompletnie nie wiadomo, skąd autor wytrzasnął wspomnienia Allerbergera.
Kolejna ciekawostka – powieść pisana jest w trzeciej osobie, a jej bohaterem jest jakiś Sepp. Po lekturze 3-4 rozdziałów zacząłem się domyślać, że Sepp to Josef Allerberger, ale dlaczego? Nie, Sepp to nie jest zdrobnienie od Josef, to samodzielne imię. Zaintrygowało mnie to na tyle, że szukałem informacji o tej książce w Internecie. Okazało się, że w wersji angielskiej nosi ona tytuł „Sniper on the Eastern Front: The Memoirs of Sepp Allerberger, Knights Cross”*. I tak pozostały domysły.

Wartość dokumentalną, historyczną, mają na pewno zawarte w książce zdjęcia. Bywa, że wstrząsające, na przykład fotografia zwłok Balduina Mosera (obserwatora i towarzysza Seppa), któremu rosyjski pocisk eksplodował w ustach albo pierwszej ofiary Allerbergera, Rosjanina, którego snajper trafił w oko. Poza tym zdjęcia dokumentów. Pierwsza część książki, powieści historycznej, ma wartość literacką i emocjonalną.

„Na froncie wschodnim wstawał promienny letni poranek. Nocna rosa nadawała ogrzewającemu się powietrzu zapach ziemi i trawy” [1].
Wacker tam był pięćdziesiąt lat temu, zapamiętał? A może takie detale sprzed pół wieku pamiętał Josef Allerberger?

„W tej krytycznej sytuacji sprzyjało mu szczęście, bo jego dowódca – najgorszy, mający niejedno na sumieniu frontowy łotr – pomimo trudów walk wykazywał wrażliwość na losy wszystkich młodych żołnierzy w oddziale” [2].
Ani nazwiska tego łotra, ani wyjaśnienia, dlaczego niby był łotrem i na czym jego łotrostwo polegało; kolejna i jedna z bardzo wielu emocjonalnych zagrywek autora. Choć może to być prawda, nie da się czegoś takiego traktować poważnie w kategoriach historycznych i dokumentalnych. W powieści przygodowej wszystko jest w porządku.

„Nie musisz się stary martwić, przydarzyło się to już każdemu z nas. Trzeba to zwyczajnie przetrwać. Lepiej czysto zwymiotować, niż zanieczyszczać spodnie kałem” [3].
Tak miał niby powiedzieć zahartowany w bojach żołnierz, gdy Sepp wymiotował na widok jakichś okropieństw. Kłopot w tym, że jest to zupełnie niewiarygodne. Ale bez problemu uwierzyłbym, gdyby frontowy żołnierz powiedział w męskim gronie do innego żołnierza: „lepiej się porzygać niż zesrać”.

Ale uwaga! To, że większa część powieści jest historycznie i naukowo niedostatecznie (albo i nijak) udokumentowana, nie znaczy, że jest zła. Trochę przygody, trochę makabreski typu flaki, krew i mózg, trochę opisów starć – bardzo do siebie podobnych i nużąco jednostajnych. W sumie opowieść o cofaniu się wojsk niemieckich przed napierającą ofensywą wojsk radzieckich; od czasu do czasu jakaś kontrofensywa, ale bez większej szansy na powodzenie. I wreszcie trupy i śmierć, po obu stronach, i to w tysiącach. Marsz skrajnie wyczerpanych i głodnych Niemców po bagnie, błocie lub śniegu, zacięta walka na odległość lub wręcz, ucieczka z okrążenia, kolejne wycofywanie się i tak w kółko przez większą część tej powieści. Albrecht Wacker napisał ją tak, że czytelnik prawie współczuje niemieckim żołnierzom – nie dostają uzupełnień, wsparcia, dostatecznego zaopatrzenia, a straszni, brutalni Rosjanie nadchodzą dziesiątkami tysięcy i po prostu mordują. Pojawiają się określenia typu nasi bohaterowie, niezłomni lub nieustraszeni wojownicy itp.

Po ponad roku służby na froncie wschodnim i wielu sukcesach snajperskich Sepp zostaje wysłany na specjalistyczne szkolenie snajperów oraz urlop. Po powrocie do swojej jednostki zauważa, że sytuacja mocno się zmieniła. Rumunia podle zdradziła Rzeszę i Hitlera, i przyłączyła się do Rosjan. Od tego momentu charakter książki się zmienia i staje się ona bardziej dokumentalna i rzetelnie historyczna. Różnica jest znaczna, jakby te rozdziały pisał ktoś inny. Gdyby cała taka była...

Historia kończy się, gdy Allerberger po kapitulacji Niemiec wraca do swojej wioski pod Salzburgiem.

Ostatecznie – jakość średnia; sporo dłużyzn, więc można przeczytać, ale nie trzeba.



---
[1] Albrecht Wacker, „Niemiecki snajper na froncie wschodnim. Wspomnienia Josefa Allerbergera”, przekład Jacek Falkowski, wyd. RM, wydanie drugie, 2025, s.19.
[2] Tamże, s. 26.
[3] Tamże, s. 46.
* https://www.goodreads.com/book/show/18956666-sniper-on-the-eastern-front
https://www.amazon.com/Sniper-Eastern-Front-Memoirs-Allerberger-ebook/dp/B005586WRW?ref_=ast_author_dp




Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

czwartek, 26 czerwca 2025

Pozorny raj egzotycznej wyspy

 „Pajęczyna” – Jonathan  Kellerman

Maleńka wyspa Aruk w Mikronezji. Z jednej strony wyspy w kształcie noża szczątkowa baza wojskowa, z drugiej wioska i wielka posiadłość fantastycznie bogatego doktora Morelanda, którego pracowitością i zaangażowaniem zachwycają się prawie wszyscy. Może poza szemranym dziennikarzem, wyproszonym z domu Morelanda, gdy został przyłapany na szperaniu w prywatnych rzeczach doktora.
Tubylcy z wyspy Aruk, należącej, a przynajmniej zarządzanej przez USA, żyją głównie z zasiłków; niczego nie uprawiają. Kiedyś sprzedawali pamiątki żołnierzom bazy, ale żołnierzom zakazano wypraw do wioski, a tubylcom odwiedzania bazy. Restrykcje wprowadzono pół roku wcześniej po brutalnym zabójstwie młodej kobiety, o które tubylcy posądzają jakiegoś marynarza. Stan zwłok rodził podejrzenie o kanibalizm.

Psycholog, Alex Delaware i jego aktualna partnerka, Robin Castagna, lutniczka, zostali zaproszeni na Aruk. Delaware miał pomóc Morelandowi uporządkować dokumentację dotyczącą jego praktyki lekarskiej i co ciekawszych przypadków, może przygotować te materiały do jakiejś publikacji. Robin miała odpoczywać na rajskiej wyspie i leczyć nadwyrężony nadgarstek.

Wkrótce po przybyciu pary zaczęło okazywać się, że Aruk może nie być takim rajem, jak miało to wyglądać w opisach Morelanda. Zamordowano kolejną młodą kobietę, która była w trzecim miesiącu ciąży. Rozpoczyna się żmudne odkrywanie tajemnic wyspy, doktora Morelanda i nie tylko jego.

Na okładce książki znalazłem ciekawy opis:
„Trzy miesiące w raju. Któż by się oparł takiej pokusie! Alex Delaware wraz z przyjaciółką przyjeżdżają na bajeczną tropikalna wyspę zaproszeni przez znanego lekarza. Nie wiedzą jednak, że ich gospodarz realizuje przerażający plan. A piękny atol stanie się ich więzieniem...”*.
Po pierwsze jest to solidny spojler, to jest niepożądana informacja na temat zakończenia bądź zwrotu akcji utworu literackiego, a po drugie... mam poważne wątpliwości, czy autor tego tekstu w ogóle przeczytał książkę, bo informacja o niej wydaje się mocno przesadzona.

Powieść, jak na Kellermana, raczej przeciętna, akcja za długo się rozkręca, ale zakończenie wciągające.


---
* Jonathan Kellerman, „Pajęczyna”, przekład Ewa Westwalewicz–Mogilska, tom dziesiąty cyklu „Alex Delaware” ze Srebrnej Serii wydawnictwa Amber, rok 1997, blurb.

czwartek, 19 czerwca 2025

Życie codzienne w Jerozolimie

 „Teatr Rzeźnika” – Jonathan Kellerman

Teatrem rzeźnika nazywane są wzgórza w Jerozolimie, być może ze względu na ich wielowiekową, krwawą historię, ale jest to raczej wymysł autora. Patrolujący ten obszar strażnik znajduje na zboczu góry Scopus zwłoki kilkunastoletniej dziewczyny. Brak śladów krwi, ofiara została zamordowana w innym miejscu, a po śmierci dokładnie umyta i uczesana, a ciało owinięto w białą tkaninę. Sprawę prowadzi detektyw Daniel Sharavi z pomocą ekipy, którą starannie sobie dobrał.

Powieść, w której nie pojawiają się sztandarowi bohaterowie Kellermana, to jest psycholog Alex Delaware i policjant Milo Sturgis. Jej akcja nie dzieje się w Ameryce, w okolicach Los Angeles, ale w Izraelu, głównie w Jerozolimie i Tel Awiwie. Możliwe, że to najdłuższa książka tego autora – około 750 stron. Jak na powieść sensacyjną, to bardzo dużo, może nawet zbyt dużo, ale to zależy od podejścia. Kiedy poszukiwania tożsamości ofiary zdawały wlec się w nieskończoność, zorientowałem się, że muszę natychmiast zmienić podejście, zweryfikować przekonania na temat tej książki.

„Teatr Rzeźnika” to powieść socjologiczna, psychologiczna i antropologiczna z wątkiem kryminalnym, który staje się ciekawszy, kiedy pojawiają się w niej rozdziały opisywane z punktu widzenia mordercy.
Policjanci zidentyfikowali dziewczynę, na imię miała Fatma, i złapali sprawcę, który się przyznał. Szef Daniela Sharavi odtrąbił zwycięstwo policji, ale wtedy pojawiła się druga ofiara. Znowu młoda dziewczyna zabita nożem, znowu owinięta w białe prześcieradło. Jej ciało porzucono w innej części miasta, w sosnowym lasku niedaleko Ein Qerem – bardzo daleko od góry Scopus.

Sefardyjczycy, Marokańczycy, Jemeńczycy, Aszkenazyjczycy, różnej maści Arabowie i mnóstwo innych nacji. Skomplikowane, często wrogie relacje między nimi. Odmienne wierzenia, zwyczaje, religie, wyznania i praktyki. Inna kultura. Różne języki i gwary, bo nie tylko arabski i hebrajski. Ogromne różnice kulturowe i to w obrębie jednego miasta.
Z „Teatru Rzeźnika” dowiedziałem się podczas kilku godzin czytania więcej, niż przez lata z mediów i popularnych publikacji. A wątek sensacyjny – cóż, całkiem niezły, pod koniec powieści naprawdę ciekawy i wciągający.

środa, 11 czerwca 2025

Kraj przesunięty na mapach

 „Odrzania” – Zbigniew Rokita

„Ludzie są bardzo przywiązani do swoich przekonań. Nie dążą do poznania prawdy, chcą tylko pewnej formy równowagi i potrafią zbudować sobie w miarę spójny świat na swoich przekonaniach. To daje im poczucie bezpieczeństwa, więc podświadomie trzymają się tego, w co uwierzyli” [1].

Każda władza świetnie zdaje sobie sprawę, że większość ludu pracującego miast i wsi, czyli inaczej mówiąc przeciętnych obywateli, nie jest zainteresowana prawdą, ale ponad wszystko pragnie dobrze się czuć, łaknie, jak kania dżdżu, dobrego mniemania o sobie. Dlatego władza, przy pełnej aprobacie większości narodu, okłamuje go, co do niego samego, wmawiając, że są dobrymi, przyzwoitymi ludźmi. Taka właśnie władza jest przez lud kochana. A jeśli wydarzyło się coś złego, to my byliśmy ofiarami, nigdy nie sprawcami.
To nas brutalnie wypędzono z Kresów (Niemcy z ziem zachodnich zniknęli jakoś tak... sami...), to polskie kobiety gwałcili Rosjanie i Niemcy (żaden Polak nigdy nie zgwałcił żadnej Niemki czy Żydówki), Polacy z narażeniem życia ratowali Żydów podczas okupacji (żaden Polak nie brał haraczu od ukrywanych, nie był szmalcownikiem, nie wymuszał seksu w zamian za schronienie) itd. itp.

O tym, że nie było i nie ma żadnych Ziem Odzyskanych, a są ewentualnie Uzyskane, zdaję sobie sprawę już od dawna, choć nie od zawsze – podstawówka w PRL, więc... W każdym razie Ziemie Uzyskane (w zamian za stracone na wschodzie oraz za dostęp do pokładów niklu i uranu w okolicach Kowar, których ZSRR potrzebował do budowy własnej bomby) Rokita nazywa właśnie Odrzanią. Może żeby nie drażnić tych, którzy nadal chcą wierzyć w to... odzyskanie. Polska centralna to Wiślania.

Trochę na ten temat wiem, bo tu mieszkam, bo czytam. Na przykład, że Watykan przyjął do wiadomości, że ziemie zachodnie są jednak częścią Polski, dopiero w latach siedemdziesiątych. Że rząd polski na uchodźctwie wcale nie chciał przyjąć tych obszarów i włączać ich do Polski, i to bardzo długo. Tym niemniej o wielu wydarzeniach, okolicznościach, sprawach, pojęcia nie mam, a że zdaję sobie z tego sprawę, to po książkę Rokity sięgnąłem. Bo o tym ona jest – o skomplikowanej i fałszowanej historii Ziem Zachodnich.

Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli – czytamy u Jana (8.32), ale wyzwoli nie znaczy, że uszczęśliwi. Natomiast Zygmunt Freud zauważył, że gdy postrzeganie rzeczywistości wywołuje przykrość, wtedy poświęca się prawdę.

„To tu miało miejsce jedno z najbardziej spektakularnych wydarzeń w XX-wiecznej historii Europy – zajęcie Ziem Odzyskanych i przemienienie Niemiec w Polskę. To tu – między Świnoujściem a Ełkiem, Szczecinem a Jelenią Górą – Polska stanęła przed jednym z największych wyzwań cywilizacyjnych w swojej najnowszej historii. To tu doszło też do jednego z największych eksperymentów demograficznych w dziejach ludzkości. I dlatego dziwię się, że nagłe zniknięcie stąd milionów Niemców i pojawienie się milionów Polaków uznaliśmy za najzwyklejszą rzecz pod słońcem, dziwię się, że zajęcie Odrzanii zajmuje w polskiej pamięci tak niewiele miejsca, że całych Ziem Odzyskanych nie ogłoszono ósmym cudem świata” [2].

Wyjątkowo ciekawa wydała mi się rozmowa autora ze Zbigniewem Czarnuchem w Witnicy. Najpierw komunistą, później antykomunistą. Gdy Rokita wspomniał o braku konsekwencji, usłyszał:

„– I teraz ludzie mówią, że jest pan niekonsekwentny, bo najpierw robił jedno, a potem drugie.
– Nie, proszę pana, ja miałem rację dwa razy: i wtedy, i teraz.
– Da się tak?
– Istnieje, proszę pana, racja czasu. Proszę mi wierzyć, nie ma jednej prawdy. Trzeba jej szukać nieustannie, nie znajdzie jej pan zapisanej raz na zawsze w żadnej świętej księdze. Co innego znaczy kraść, gdy jest się sytym w czasie pokoju, a co innego, gdy jest się głodnym w czasie wojny. Na tej samej zasadzie miałem rację, będąc marksistą za stalinizmu, i mam rację, nie będąc nim dzisiaj” [2].

Dalej, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, a nie wymogami propagandy, Rokita zastanawia się, kim byłby w Polsce, gdyby w dniu zakończenia wojny miał lat osiemnaście, a także, kim byłby, gdyby był młodym Niemcem na początku wojny.

Opowieść Czarnucha oraz wiele innych elementów tej publikacji pokazuje, że z tą prawdą zdecydowanie nie jest tak prosto, jak chciałaby to partyjna propaganda. Może nawet jakiś sens ma nieco wulgarne powiedzenie, że z prawdą jest jak z dupą, każdy ma swoją.

Granice Odrzanii (z książki Rokity)
„Niemcy wkrótce znikają, a za jakiś czas pojawi się spór: jak ich zniknięcie nazwać? Niemcy na ogół powiedzą o wypędzeniach, Polacy o wysiedleniach. W rzeczywistości dochodzi do obu, a wypędzenie i wysiedlenie będzie dwoma różnymi sprawami. Najpierw, latem czterdziestego piątego, polskie wojsko brutalnie wyrzuca Niemców z ich domów, dawszy niewiele czasu na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy, a potem przepędza jak bydło na drugą stronę granicy. I zostawia samym sobie” [2].

Okazuje się, dzięki Rokicie, że przeniesienie się ludności całych Kresów do Odrzanii, to mit. Większość zaludniających Odrzanię Polaków, to byli mieszkańcy Polski centralnej – z Łodzi przybyli tu moi dziadkowie, na przykład.

O przypadkach chłopstwa z Kresów na Ziemiach Uzyskanych nie czyta się przyjemnie i z dumą. Ludzie ci nie chcieli brać domów, przy których nie widzieli studni; wydawały im się wybrakowane. Do czego służyły krany w domu, czasem nawet z ciepłą wodą, jeśli w budynku był bojler, pojęcia nie mieli przecież żadnego. Urządzenia i maszyny rolnicze, zaawansowane technologicznie jak na tamte czasy, poniszczyli albo porzucili na zniszczenie. Nie wiedzieli, co z nimi robić. Znali sierpy (do pszenicy), kosy (do łąk) i rodła do orania, może jeszcze motyki.

Ostatecznie historia tych ziem i jej ewentualna przynależność nie jest oczywista ani jednoznaczna. Można rozważać skutki oddzielenia w średniowieczu Śląska od Polski oraz wpływu wielkowiekowej przynależności Śląska do Czech, Austrii, Prus i Niemiec. Można pytać, czy Piastowie śląscy ulegli zniemczeniu już w XII-XIII wieku, czy jeszcze przez pewien czas pozostali polską dynastią. Można toczyć spory o pierwotność osadnictwa germańskiego albo słowiańskiego. Można opierać się na wynikach plebiscytu na Górnym Śląsku itd. Jeśli nawet w pełni jednoznacznej odpowiedzi znaleźć się nie uda, to jednak lepiej wiedzieć więcej niż mniej. I chyba taki właśnie jest cel „Odrzanii” i „Kajś”.

Bardzo podobnych problemów jest na świecie mnóstwo. W wielu miejscach granice państw nie pokrywają się z granicami między narodami albo historycznymi podziałami. W którym miejscu POWINNA przebiegać granica między Francją, a Hiszpanią? A może uczciwiej by było, gdyby Baskonia stanowiła odrębne państwo? Albo działania na rzecz uzyskania autonomii Quebecu od Kanady. O Afryce i granicach wytyczanych od linijki nawet nie ma co wspominać. Przykłady można mnożyć, więc może ważniejsze dzisiaj jest nie tyle udowadnianie swoich racji, co pokojowe współistnienie?
Książki nie polecam tym, którym wystarczy uproszczona, czarno-biała wersja, w której MY (czyli niby kto?) zawsze jesteśmy bohaterami.






---
[1] Laurent Gounelle, „O człowieku, który chciał być szczęśliwy”, tłum. Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak, wyd. Świat Książki, 2010, s. 49.
[2] Zbigniew Rokita, „Odrzania”, wydawnictwo Znak, 2023, e-book.

sobota, 7 czerwca 2025

Co siedzi w głowie Jeana Reno

 „Emma” – Jean Reno

– Zabiłam swoją matkę! – Emma Morvan powtarza kolejny raz, i kolejny (wypadek miał miejsce wiele lat wcześniej), i nie ostatni. Jakby, dla przyzwoitości, co trochę starała się wykrzesać odrobinę wyrzutów sumienia. Trochę to dziwne, bo z opisu kolizji samochodowej nie wynika, żeby spowodowała ją Emma. Nie ma też mowy o jakichś prawnych konsekwencjach, które byłyby oczywiste, gdyby to ona zawiniła. Mnie dodatkowo interesuje, czy zabicie własnej matki jest mniej, czy bardziej złe, od zabicia cudzej? Ale mniejsza o to. Emma często rozmawia z nieżyjącą matką, radzi się, konsultuje, a relacje między nimi wydają się satysfakcjonujące mimo oczywistego braku dotyku, zapachu, przytulenia.

Portivy w Bretanii (Francja). W luksusowym hotelu i połączonym z nim spa Emma Morvan pracuje jako masażystka i jest w tym bardzo dobra. Do kompleksu przyjeżdża delegacja z Sułtanatu Omanu z Tarikiem Khanem, synem wicepremiera, na czele. Goście chcą się poddać zabiegom, ale główny powód ich wizyty to biznes. Szukają partnera dla swojego ośrodka o podobnym charakterze w Omanie, bodajże w Maskacie, stolicy i największym mieście Omanu. Na czym, konkretnie, wspólny biznes miałby polegać, nie do końca zrozumiałem.
Ciekawe, że arabscy miliarderzy zwykle (na użytek Europejczyków) nazywają się Khan, są przed trzydziestką, są nieprawdopodobnie przystojni i zbudowani jak młodzi bogowie. Jednak w Harlequinach i innych naiwnych romansach zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Oczywiste jest przecież, że główny bohater nie może nazywać się Hajsam ibn Ramakrishnan Al Sa’id, bo to trudne do wymówienia i do zapamiętania.

Emma Morvan masuje Tarika Khana i od pierwszego dotknięcia coś między nimi iskrzy, wyzwala się jakaś energia, którą zresztą czują oboje. Emmie wydaje się, że jej płoną dłonie. Khan jest zaręczony z córką sułtana, ale... co tam!

Kilka tygodni później kontrakt zostaje podpisany, a Emma musi wyjechać do Omanu na cztery miesiące, szkolić tamtejszy personel. Zaproponowano jest absurdalnie wysokie wynagrodzenie, a po przybyciu do Omanu okazuje się, że ma do dyspozycji szofera, specjalną opiekunkę i tłumaczki, dostaje codziennie wysokie kieszonkowe (75 dolarów USA dziennie plus znaczna liczba banknotów riala omańskiego). Ulokowana została w hotelu, który w Portivy byłby uznany za pałac.

Nieomalże od pierwszych rozdziałów pojawiają się w powieści wstawki sensacyjne czy szpiegowskie. Na przykład listy między oddziałami lub organizacjami wywiadowczymi. W korespondencji nie ma nazwisk tajnych agentów, a jedynie pseudonimy, jednak już w drugim liście łatwo się domyślić, jaki pseudonim będzie w niedalekiej przyszłości nosiła Emma.
Dalej to już normalnie – międzynarodowe spiski, walka wywiadów, wielkie uczucia, egzotyczne miejsca, dziki seks, specjalne uzdolnienia Emmy, będące prawdopodobnie wynikiem trzydniowej śpiączki po wypadku itd. Około trzysta stron, z czego akcja rozwija się (w przewidywalny sposób) przez pierwszych dwieście. Ostatnich sto można rzeczywiście zaklasyfikować jako sensacyjne.

Spodziewałem się i oczekiwałem raczej przeciętnej powieści, może nawet słabej, i od razu przyznaję, że moje oczekiwania spełniły się w pełni. Tym niemniej uczciwie jest dodać, że „Emma” napisana jest w miarę poprawnie, a to – w ostatnich latach – wcale nie jest w Polsce takie oczywiste.


Czas na dygresje i wyjaśnienie, czemu zupełnie mnie nie wzrusza, że mój ulubiony aktor napisał przeciętniutką powieść. W sumie byłbym bardzo zdziwiony, gdyby stało się inaczej. Podobnie zresztą było w przypadku Toma Hanksa i jego „Kolekcji nietypowych zdarzeń”.
Czy komuś przyjdzie do głowy, że znakomity szewc powinien też być świetnym skrzypkiem? Albo genialny menadżer fantastycznym poetą? Skąd pomysł, że bardzo dobra dentystka powinna być światowej klasy pieśniarką? Skąd pomysł, że rewelacyjny aktor będzie też bardzo dobrym pisarzem? Ale stop! Na to ostatnie pytanie znam odpowiedź. Skąd? Z sufitu działu marketingu dużego wydawnictwa.
Spece od marketingu zdają sobie sprawę, że jeśli ktoś jest znakomity w tym, co robi, rewelacyjny na skalę światową, to zapewne musi w to pakować mnóstwo sił, środków, czasu, uwagi. Genialne role, bo mowa o aktorach, nie odgrywają się same. Sukces aktora wymaga ogromnego wysiłku z jego strony, bo sam talent i aparycja nie wystarczą. Jakim cudem miałby przeznaczyć równie wielkie siły, środki, czas i uwagę, dziedzinie zupełnie innej? Owszem, może na ten cel przeznaczyć odrobinę zasobów, ale wtedy książka będzie taka, jak widać. Marketingowcy to wiedzą, ale wiedzą też, że powieść znanego aktora, będzie się znakomicie sprzedawać, choć z różnych powodów i to nawet wtedy, kiedy okaże się mierna. Dlaczego? Bo marka już została wylansowana.

Dygresja druga, w której staram się odpowiedzieć na pytanie: po co?
Każdy, kto do jakichś szkół chadzał, pamięta zapewne zadania/pytania, co autor miał na myśli, co pisarz chciał przekazać i podobne. Na poziomie szkolnym odpowiedzi się z góry ustalone i nie ma miejsca na poważne analizy. Kiedyś jednak, jako człowiek dorosły, byłem świadkiem rozmowy, w której padło stwierdzenie, że w opracowaniu twórczości wielkiego pisarza znalazły się treści, o których samemu wielkiemu pisarzowi zapewne się nie śniło. Dwie osoby zaśmiały się, ledwie skrywając złośliwość, ale reszta zerkała na tych dwoje nieco zniesmaczona. Bo jest rzeczą oczywistą, że prawie nie da się napisać powieści, bez odrobiny ekshibicjonizmu, nawet fantastycznej (zupełnie zmyślonej), a może szczególnie takiej. Pisarz może być tego świadomy lub nie, i często bywa, że nie, lub nie do końca. To są zagadnienia dla badaczy twórczości albo dla bardzo niewielkiej liczby wyjątkowo zaawansowanych czytelników. Żeby jeszcze wyraźniej widać było, o co chodzi, polecam lekturę książek o Gombrowiczu Artura Sandauera oraz Jerzego Jarzębskiego („Podglądanie Gombrowicza” , ale nie tylko; profesor Jarzębski, który zmarł w 2024 roku, specjalizował się w twórczości Gombrowicza, ale też Schulza i Lema).
Po co czytałem „Emmę”? Ano właśnie po to, żeby podglądać Reno, znaleźć w jego fantazjach perełki. Bo nie dla problematycznej wartości tego romansu ze szpiegowskimi wstawkami.

Podobno mają się ukazać kolejne tomy „Emmy”. Jeśli tak, to nie sięgnę po nie na pewno. Ale – jak mawiała moja babcia – pannom podkuchennym powinna się „Emma” podobać.

wtorek, 3 czerwca 2025

Sensacja mocno pogmatwana

 „Unik” – Jonathan Kellerman

Psycholog Alex Delaware i detektyw Milo Sturgis znowu w akcji. Dwudziesty tom cyklu.

Los Angeles, Malibu, Hollywood... Okolice, które przyciągają tysiące młodych (i nie tylko) ludzi, marzących o karierze aktorskiej i sławie. Także okolice obfitujące w dziesiątki lub setki szkół gry aktorskiej. Jedną z nich, dziwną, bo bezpłatną, bez zapisów i jakichkolwiek formalności, jest Dom Gry Nory Dowd. Pani zbliża się zapewne do pięćdziesiątki, a jedyny jej aktorski sukces to niema rola w jednym odcinku jakiegoś sitkomu, kiedy miała lat dziesięć. To jednak zupełnie nie przeszkadza jej autorytatywnie i apodyktycznie nauczać sztuki aktorskiej, młodych i przystojnych naiwniaków. Skoro jednak robi to za darmo, to pozornie nie ma się czego czepiać. Rodzina Nory Dowd i ona sama jest bardzo zamożna – są właścicielami wielu nieruchomości w okolicy, więc pani może się bawić w bezpłatne nauczanie.

Dwoje uczniów lub studentów Nory Dowd, Dylan i Michaela, zostaje porwanych, ale tylko na chwilę, może na dwie doby, bo szybko okazuje się, że całe to porwanie było sfingowane, chodziło zapewne o zwrócenie na siebie większej uwagi, taki performance. Jednak składanie fałszywych zeznań, bezsensowne angażowanie sił i środków policji, jest karalne, więc dla młodych adeptów sztuki aktorskiej może się to skończyć zupełnie niezabawnie. W tym momencie na scenę wkraczają Delaware i Sturgis. Na wniosek obrony psycholog ma rozmawiać z dziewczyną. Alex spotyka się z Michaelą raz lub dwa razy i... dziewczyna zostaje zamordowana. Wkrótce potem Dylan i Nora Dowd znikają bez śladu. Od tej chwili policja ma już zadanie bardzo poważne. Sprawę prowadzi Milo Sturgis, a pomaga mu doktor psychologii, policyjny konsultant, Alex Delaware.

Bardzo długa powieść, a może tylko mnie wydawała się taka długa, bo obfitowała w mnóstwo drobnych elementów – dziesiątki rozmów, spotkań, telefonów, obserwacji, wydarzeń, skojarzeń, faktów i domysłów. Przyznaję, że środkowa część powieści nieco mi się dłużyła. To jednak Jonathan Kellerman, a nie jakaś królowa polskiego kryminału, więc i tak, bez większego problemu, doczytałem do końca ciekaw, jak się rozegra finał. Dodatkowo czytelnik otrzymuje sporą garść informacji o próbach ułożenia sobie życia rodzinnego Alexa Delaware, który raz jest w związku z psycholożką Allison, raz z lutniczką Robin.

czwartek, 29 maja 2025

Zło obecne zawsze i wszędzie

 „Anatomia zła” – Michael Stone

Celem tej książki, jak łatwo się domyślić po tytule, jest zrozumienie zła. Oczywiście nie całkowite i nie zupełne – to byłoby zbyt wiele. Michael H. Stone był (zmarł w 2023 roku) amerykańskim psychiatrą i profesorem psychiatrii klinicznej w Columbia University College of Physicians and Surgeons w Nowym Jorku. W swojej pracy zajął się wyłącznie złem, czy też aktami zła, które inicjujemy i za które odpowiadamy my sami. Stone nazwał to złem moralnym. W odróżnieniu od zła naturalnego, na przykład trzęsienia ziemi, tsunami, powodzi.

Autor podejmuje tematy zła w czasie pokoju, zbrodni pod wpływem impulsu (wściekłość, zazdrość), psychopatycznych intrygantów, seryjnych zabójstw i tortur, zła w rodzinie i wiele innych. Znaleźć można w książce nie tylko uogólnione analizy, ale też opisy bardzo konkretnych zbrodni i zbrodniarzy, na przykład:

„Kolejna zbrodnia obejmująca gwałt i morderstwo, która jednak wzbudziła o wiele większą uwagę, miała miejsce w lipcu 2007 roku w Cheshire w stanie Connecticut. Steven Hayes (dwudziestoczteroletni) i Josh Komisarjevsky (dwudziestosześciolatek), obaj z długą przeszłością kryminalną, wdarli się do domu doktora Williama Petita, wcześniej wymusiwszy w banku pieniądze od jego żony[758]. Następnie w domu zgwałcili panią Petit i dwie córki, po czym je zabili. Obaj próbowali też zabić doktora Petita, który jakimś sposobem przeżył. Po czym podpalili dom, chcąc zniszczyć dowody zbrodni uważanej za jedną z najohydniejszych w dziejach Connecticut”*.

„Anatomia zła” wydaje się pozycją wyjątkowo wartościową, choć – pomijając konkretne przypadki i zdarzenia – w sumie nie dokonałem dzięki niej żadnego wielkiego odkrycia. Godna polecenia jest ze względu na swój porządkujący charakter. W książce Michaela Stone’a znalazłem mnóstwo informacji, które pomogły mi uporządkować swoje przekonania, przekonania nie zawsze dotąd w pełni sprecyzowane. Prosty przykład – zło dotyczy tylko ludzi. Czy gepard, który goni gazelę jest zły? Czy może nienawidzi tę gazelę? Nie, po prostu jest głodny. Gdyby miał jakąkolwiek moralność, to gazela byłaby zapewne dla niego moralnie obojętna. Ale idźmy dalej. W procesie ewolucji większość drapieżników wykształciła umiejętność szybkiego uśmiercania ofiary. Czy gepard współczuje gazeli i dlatego stara się ją szybko zabić? Ależ skądże! Wyuczył się tego, jak i miliony jego przodków, bo szarpanie się z ofiarą zbyt długo, oznacza utratę cennej energii, a więc nie jest optymalne.

Kwestia inna: czy człowiek może urodzić się zły? Michael Stone twierdzi, że nie jest to możliwe, ale ja – po poważnym zastanowieniu się i lekturze książki, uznałem, że... nie wiem. Może autor ma rację, ale nie mam pewności.

Jeszcze inne zagadnienie, jedno z wielu, zresztą: gdzie przebiega granica między złem, a chorobą psychiczną? Albo to: czy są jakieś uczynki/działania złe w sensie uniwersalnym, to jest oceniane jako zło przez wszystkich i zawsze? Autor proponuje przykład gwałtów na dzieciach, ale chyba nie tylko ja wiem, że są pewne środowiska, w których... jak by to delikatnie określić... nie jest to takie oczywiste.

„Anatomia zła”, Michaela Stone’a to pozycja zdecydowanie bardziej popularna niż naukowa i – choć traktuje temat bardzo poważnie – jest stosunkowo łatwa w odbiorze; zrozumienie zawartych w niej treści nie nastręcza żadnych problemów. Warto ją przeczytać, żeby wprowadzić ład i porządek we własne przekonania na temat zła.





---
* Michael Stone, „Anatomia zła”, przekład Adam Tuz, wyd. Filia, Poznań, 2023, e-book. konwersja publikacji do wersji elektronicznej: „DARKHART”.

wtorek, 27 maja 2025

Tragicznie napisana historia

 „Komuniści w Warszawie Działalność Komitetu Warszawskiego KPRP/KPP (1918–1938)” – Elżbieta Kowalczyk

W ostatnich latach czasem sięgam do opracowań historycznych, najlepiej popularno-naukowych, bo powoli i z rzadka zaczynają się pojawiać takie nieco bardziej wiarygodne. A mnie interesują fakty, historia, rzeczywistość, a nie demagogiczne manipulacje tej lub tamtej partii czy władzy.

„Niektóre aspekty historii ruchu komunistycznego, szczególnie związane z uzależnieniem go od aparatu państwowego i partyjnego państwa sowieckiego, stały się obszarem pełnym zakłamań, przeinaczeń i manipulacji”*.

Wydaje mi się, że jeśli coś przedstawiane jest potencjalnym czytelnikom, a tym samym całej społeczności, jako czarno-białe, zero-jedynkowe, to jest duża szansa, że mamy do czynienia z demagogią, agitacją, fałszem, matactwem, a nie historią.

„Książka opowiada historię zawodowych funkcjonariuszy, organizatorów i koordynatorów partii komunistycznej w Warszawie oraz grup robotników, zwykłych jej członków, którzy dali się uwieść ideologii zapowiadającej nową, lepszą i sprawiedliwszą rzeczywistość. Obecnie w przestrzeni publicznej podstawowa wiedza o ideologii, jaką głosił komunizm, zanikła, a on sam jest utożsamiany wyłącznie z niechlubną działalnością partii bolszewickiej”*.

Publikacja autorki, Elżbiety Kowalczyk, wzbogacona została o noty biograficzne działaczy Komitetu Warszawskiego KPP, aneksy, zdjęcia działaczy, dokumentów, wydarzeń, bibliografię, indeks osób, a jest ich pewnie koło tysiąca.
Ciekawostka: miałem poważne trudności ze znalezieniem informacji o autorce, nawet na stronie wydawcy, i już samo to mocno mnie zaskoczyło. Wolałbym wiedzieć, czy czytam pracę profesorki historii, czy może nastoletniej entuzjastki historii ruchów robotniczych. Recenzenci, dr hab. Adam Dziuba i prof. Wojciech Materski, świadczą raczej o tym pierwszym, ale pewności nie było – do czas aż coś tam na jej temat wykopałem. A pani może jednak nie jest historyczką,  a ekonomistką? A może chodzi o jakąś inną Kowalczyk. Szkoda, że przy tak popularnym nazwisku wydawca się nie popisał.

Mimo tytułu domyślałem się, że takiego tematu nie da się zamknąć w ściśle określonych latach i na obszarze jednego tylko miasta, ale to mi w niczym nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Historia warszawskich komunistów ukazana jest w książce przez pryzmat wydarzeń i spraw ogólnopolskich, może i europejskich, dotyczących także dawniejszych dziejów KPP i Kominternu. Bo historia ta zaczyna się na początku lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku, kiedy to powstała w Warszawie pierwsza partia robotnicza – Proletariat – opierająca się na założeniach marksizmu, anarchizmu i ideologii rosyjskiej Woli Ludu.

„Komuniści w Warszawie” – moim zdaniem – to opracowanie zdecydowanie bardziej naukowe niż popularno-naukowe. Jednak jeśli brnąłem przez tę lekturę z mozołem, to nie tylko z tego powodu. Ten drugi powód wyjaśnię nieco szerzej.

Warto nauczyć się samemu rozliczać podatki, bo w ten sposób nie wydaje się pieniędzy na usługi biura rachunkowego. To prosty przekaz, dotyczący faktów i realnej rzeczywistości. Jeśli jednak po „warto” nie ma żadnego wyjaśnienia, dlaczego warto, to mamy do czynienia z elementem przekazu manipulowanego. Jeżeli nie wiadomo, dlaczego warto, to lub tamto, to nie mamy do czynienia z informacją, faktami, rzeczywistością, ale z próbą manipulowania emocjami, uczuciami, przekonaniami. Bo „warto” kojarzy się z czymś pożądanym, upragnionym, wartościowym, cennym, dobrym, pożytecznym. I o to właśnie chodzi, żeby się tak kojarzyło. Żeby zamiast rzetelnej informacji tworzyć nastroje. „Jesteś tego warta” – głosiła reklama sprzed kilkudziesięciu pewnie lat i mnóstwo kobiet się na to nabierało.

Jednak z czasem naiwne reklamy, adresowane do umiarkowanie rozgarniętych klientów, przeszły następną metamorfozę i zaczęły być wpychane w teksty już zupełnie nie reklamowe. Na przykład przez Elżbietę Kowalczyk do „Komunistów w Warszawie”. Nie, nie liczyłem dokładnie, ale „warto” pojawia się tu zapewne około pięćdziesiąt razy. Drugie tyle „należy dodać” lub „trzeba zaznaczyć”. I z przykrością zauważam, że czytać się tego nie da... prawie.

A tendencja do przenoszenia prymitywnych, manipulacyjnych reklam do języka codziennego trwa w Polsce w najlepsze. Typowymi przykładami jest „oliwa z oliwek” lub „ćwikła z chrzanem, ale... to już zupełnie inna historia.




---
* Elżbieta Kowalczyk, „Komuniści w Warszawie”, Wydawnictwo: Instytut Pamięci Narodowej, 2024 lub 2022 (inne informacje są w książce, a inne na stronie wydawcy), e-book.

niedziela, 25 maja 2025

Morderstwo trzynastolatków

 „Wściekłość” – Jonathan Kellerman

Podobno jest to tom dziewiętnasty cyklu „Alex Delaware”. Piszę „podobno”, bo w zależności od wydawcy, numery tomów cykli (niekoniecznie akurat tego) bywają różne. Często pojawia się też kłopot z tym liczeniem, bo czy przyjąć chronologię wydarzeń, czy lat, w których powieści były wydawane. Ale... mniejsza z tym. Książki Jonathana Kellermana stanowią zwykle zamkniętą całość, więc nie trzeba koniecznie czytać ich w określonej kolejności.
Bohaterami powieści Kellermana z tego cyklu są: doktor psychologii, konsultant policji, a czasem i sądów, Alex Delaware oraz policjant pederasta, w tym tomie już porucznik, Milo Sturgis, prywatnie przyjaciel Alexa Delaware. Akcja tej i innych powieści toczy się zwykle w rozległym hrabstwie Los Angeles i okolicy.

Dwóch trzynastolatków uprowadziło w centrum handlowym dwuletnią dziewczynkę, którą bardzo szybko zabili. Jeden z nich to duży na swój wiek, solidnie zbudowany, wysoki chłopak, wyraźnie opóźniony w rozwoju. Drugi to przebiegły i inteligentny mały bydlak, kanalia i szuja, cwaniak o inteligencji wyższej od przeciętnej.
Chłopcy szybko zostali złapani, a sędzia, który prowadził sprawę, zwrócił się do Alexa Delaware z oficjalną prośbą o ich przebadanie, a konkretnie stwierdzenie, czy można ich sądzić, jak osoby dorosłe. Psycholog wydaje dość enigmatyczną opinię i ostatecznie mordercy trafiają do dwóch różnych domów poprawczych. Mają tam spędzić czas do dwudziestego piątego roku życia, chyba, że sąd zwolni ich przedterminowo za dobre sprawowanie.

Ten bardziej rozgarnięty chłopak przeżył w tym środowisku miesiąc – zadarł z gangami w ośrodku i zginął z podciętym gardłem. Drugi, ten upośledzony, spędził w ośrodku dla młodocianych przestępców osiem lat, a po wyjściu skontaktował się telefonicznie z Alexem Delaware – chciał porozmawiać, może coś wyznać; powtarzał, że jest dobrym człowiekiem. Psycholog zgodził się na spotkanie w miejscu publicznym, ale młody człowiek się nie zjawił. Wkrótce policja znalazła jego zwłoki w rowie przy autostradzie – dostał kulę w skroń.

W tym momencie ta historia dopiero się właściwie zaczyna. Sturgis i Delaware starają się odkryć, co, jak i dlaczego się stało. Czemu chłopak nie zjawił się na umówione spotkanie, to dość jasne, pewnie już nie żył, ale, co chciał wyznać? Czy śmierci obu młodocianych zabójców w odstępie ośmiu lat, miały ze sobą jakiś związek? Czy możliwe, żeby była to zemsta ojca zamordowanej dwulatki? Pytań i wątpliwości jest wiele, ale z czasem pojawia się ich coraz więcej.

Powieści Kellermana z Alexem Delaware pokazują okręg Los Angeles w sposób dość przygnębiający. To nie tylko Rodeo Drive, ulica w Beverly Hills w hrabstwie Los Angeles i rezydencje aktorów, piosenkarzy i innych gwiazd. Autor pokazuje inne Los Angeles, pełne biedy, przemocy, przestępstw, narkomani, prostytucji, bezrobocia i beznadziei.

Mam drobny kłopot z oceną tej powieści, bo jest kilkadziesiąt razy lepsza niż wyroby mistrzów polskiego kryminału i królowych polskiej sensacji, cóż... Jonathan Kellerman to po prostu pisarz z prawdziwego zdarzenia, ale jednocześnie, jak na Kellermana, „Wściekłość” jest raczej średniej jakości.