środa, 11 czerwca 2025

Kraj przesunięty na mapach

 „Odrzania” – Zbigniew Rokita

„Ludzie są bardzo przywiązani do swoich przekonań. Nie dążą do poznania prawdy, chcą tylko pewnej formy równowagi i potrafią zbudować sobie w miarę spójny świat na swoich przekonaniach. To daje im poczucie bezpieczeństwa, więc podświadomie trzymają się tego, w co uwierzyli” [1].

Każda władza świetnie zdaje sobie sprawę, że większość ludu pracującego miast i wsi, czyli inaczej mówiąc przeciętnych obywateli, nie jest zainteresowana prawdą, ale ponad wszystko pragnie dobrze się czuć, łaknie, jak kania dżdżu, dobrego mniemania o sobie. Dlatego władza, przy pełnej aprobacie większości narodu, okłamuje go, co do niego samego, wmawiając, że są dobrymi, przyzwoitymi ludźmi. Taka właśnie władza jest przez lud kochana. A jeśli wydarzyło się coś złego, to my byliśmy ofiarami, nigdy nie sprawcami.
To nas brutalnie wypędzono z Kresów (Niemcy z ziem zachodnich zniknęli jakoś tak... sami...), to polskie kobiety gwałcili Rosjanie i Niemcy (żaden Polak nigdy nie zgwałcił żadnej Niemki czy Żydówki), Polacy z narażeniem życia ratowali Żydów podczas okupacji (żaden Polak nie brał haraczu od ukrywanych, nie był szmalcownikiem, nie wymuszał seksu w zamian za schronienie) itd. itp.

O tym, że nie było i nie ma żadnych Ziem Odzyskanych, a są ewentualnie Uzyskane, zdaję sobie sprawę już od dawna, choć nie od zawsze – podstawówka w PRL, więc... W każdym razie Ziemie Uzyskane (w zamian za stracone na wschodzie oraz za dostęp do pokładów niklu i uranu w okolicach Kowar, których ZSRR potrzebował do budowy własnej bomby) Rokita nazywa właśnie Odrzanią. Może żeby nie drażnić tych, którzy nadal chcą wierzyć w to... odzyskanie. Polska centralna to Wiślania.

Trochę na ten temat wiem, bo tu mieszkam, bo czytam. Na przykład, że Watykan przyjął do wiadomości, że ziemie zachodnie są jednak częścią Polski, dopiero w latach siedemdziesiątych. Że rząd polski na uchodźctwie wcale nie chciał przyjąć tych obszarów i włączać ich do Polski, i to bardzo długo. Tym niemniej o wielu wydarzeniach, okolicznościach, sprawach, pojęcia nie mam, a że zdaję sobie z tego sprawę, to po książkę Rokity sięgnąłem. Bo o tym ona jest – o skomplikowanej i fałszowanej historii Ziem Zachodnich.

Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli – czytamy u Jana (8.32), ale wyzwoli nie znaczy, że uszczęśliwi. Natomiast Zygmunt Freud zauważył, że gdy postrzeganie rzeczywistości wywołuje przykrość, wtedy poświęca się prawdę.

„To tu miało miejsce jedno z najbardziej spektakularnych wydarzeń w XX-wiecznej historii Europy – zajęcie Ziem Odzyskanych i przemienienie Niemiec w Polskę. To tu – między Świnoujściem a Ełkiem, Szczecinem a Jelenią Górą – Polska stanęła przed jednym z największych wyzwań cywilizacyjnych w swojej najnowszej historii. To tu doszło też do jednego z największych eksperymentów demograficznych w dziejach ludzkości. I dlatego dziwię się, że nagłe zniknięcie stąd milionów Niemców i pojawienie się milionów Polaków uznaliśmy za najzwyklejszą rzecz pod słońcem, dziwię się, że zajęcie Odrzanii zajmuje w polskiej pamięci tak niewiele miejsca, że całych Ziem Odzyskanych nie ogłoszono ósmym cudem świata” [2].

Wyjątkowo ciekawa wydała mi się rozmowa autora ze Zbigniewem Czarnuchem w Witnicy. Najpierw komunistą, później antykomunistą. Gdy Rokita wspomniał o braku konsekwencji, usłyszał:

„– I teraz ludzie mówią, że jest pan niekonsekwentny, bo najpierw robił jedno, a potem drugie.
– Nie, proszę pana, ja miałem rację dwa razy: i wtedy, i teraz.
– Da się tak?
– Istnieje, proszę pana, racja czasu. Proszę mi wierzyć, nie ma jednej prawdy. Trzeba jej szukać nieustannie, nie znajdzie jej pan zapisanej raz na zawsze w żadnej świętej księdze. Co innego znaczy kraść, gdy jest się sytym w czasie pokoju, a co innego, gdy jest się głodnym w czasie wojny. Na tej samej zasadzie miałem rację, będąc marksistą za stalinizmu, i mam rację, nie będąc nim dzisiaj” [2].

Dalej, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, a nie wymogami propagandy, Rokita zastanawia się, kim byłby w Polsce, gdyby w dniu zakończenia wojny miał lat osiemnaście, a także, kim byłby, gdyby był młodym Niemcem na początku wojny.

Opowieść Czarnucha oraz wiele innych elementów tej publikacji pokazuje, że z tą prawdą zdecydowanie nie jest tak prosto, jak chciałaby to partyjna propaganda. Może nawet jakiś sens ma nieco wulgarne powiedzenie, że z prawdą jest jak z dupą, każdy ma swoją.

Granice Odrzanii (z książki Rokity)
„Niemcy wkrótce znikają, a za jakiś czas pojawi się spór: jak ich zniknięcie nazwać? Niemcy na ogół powiedzą o wypędzeniach, Polacy o wysiedleniach. W rzeczywistości dochodzi do obu, a wypędzenie i wysiedlenie będzie dwoma różnymi sprawami. Najpierw, latem czterdziestego piątego, polskie wojsko brutalnie wyrzuca Niemców z ich domów, dawszy niewiele czasu na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy, a potem przepędza jak bydło na drugą stronę granicy. I zostawia samym sobie” [2].

Okazuje się, dzięki Rokicie, że przeniesienie się ludności całych Kresów do Odrzanii, to mit. Większość zaludniających Odrzanię Polaków, to byli mieszkańcy Polski centralnej – z Łodzi przybyli tu moi dziadkowie, na przykład.

O przypadkach chłopstwa z Kresów na Ziemiach Uzyskanych nie czyta się przyjemnie i z dumą. Ludzie ci nie chcieli brać domów, przy których nie widzieli studni; wydawały im się wybrakowane. Do czego służyły krany w domu, czasem nawet z ciepłą wodą, jeśli w budynku był bojler, pojęcia nie mieli przecież żadnego. Urządzenia i maszyny rolnicze, zaawansowane technologicznie jak na tamte czasy, poniszczyli albo porzucili na zniszczenie. Nie wiedzieli, co z nimi robić. Znali sierpy (do pszenicy), kosy (do łąk) i rodła do orania, może jeszcze motyki.

Ostatecznie historia tych ziem i jej ewentualna przynależność nie jest oczywista ani jednoznaczna. Można rozważać skutki oddzielenia w średniowieczu Śląska od Polski oraz wpływu wielkowiekowej przynależności Śląska do Czech, Austrii, Prus i Niemiec. Można pytać, czy Piastowie śląscy ulegli zniemczeniu już w XII-XIII wieku, czy jeszcze przez pewien czas pozostali polską dynastią. Można toczyć spory o pierwotność osadnictwa germańskiego albo słowiańskiego. Można opierać się na wynikach plebiscytu na Górnym Śląsku itd. Jeśli nawet w pełni jednoznacznej odpowiedzi znaleźć się nie uda, to jednak lepiej wiedzieć więcej niż mniej. I chyba taki właśnie jest cel „Odrzanii” i „Kajś”.

Bardzo podobnych problemów jest na świecie mnóstwo. W wielu miejscach granice państw nie pokrywają się z granicami między narodami albo historycznymi podziałami. W którym miejscu POWINNA przebiegać granica między Francją, a Hiszpanią? A może uczciwiej by było, gdyby Baskonia stanowiła odrębne państwo? Albo działania na rzecz uzyskania autonomii Quebecu od Kanady. O Afryce i granicach wytyczanych od linijki nawet nie ma co wspominać. Przykłady można mnożyć, więc może ważniejsze dzisiaj jest nie tyle udowadnianie swoich racji, co pokojowe współistnienie?
Książki nie polecam tym, którym wystarczy uproszczona, czarno-biała wersja, w której MY (czyli niby kto?) zawsze jesteśmy bohaterami.






---
[1] Laurent Gounelle, „O człowieku, który chciał być szczęśliwy”, tłum. Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak, wyd. Świat Książki, 2010, s. 49.
[2] Zbigniew Rokita, „Odrzania”, wydawnictwo Znak, 2023, e-book.

sobota, 7 czerwca 2025

Co siedzi w głowie Jeana Reno

 „Emma” – Jean Reno

– Zabiłam swoją matkę! – Emma Morvan powtarza kolejny raz, i kolejny (wypadek miał miejsce wiele lat wcześniej), i nie ostatni. Jakby, dla przyzwoitości, co trochę starała się wykrzesać odrobinę wyrzutów sumienia. Trochę to dziwne, bo z opisu kolizji samochodowej nie wynika, żeby spowodowała ją Emma. Nie ma też mowy o jakichś prawnych konsekwencjach, które byłyby oczywiste, gdyby to ona zawiniła. Mnie dodatkowo interesuje, czy zabicie własnej matki jest mniej, czy bardziej złe, od zabicia cudzej? Ale mniejsza o to. Emma często rozmawia z nieżyjącą matką, radzi się, konsultuje, a relacje między nimi wydają się satysfakcjonujące mimo oczywistego braku dotyku, zapachu, przytulenia.

Portivy w Bretanii (Francja). W luksusowym hotelu i połączonym z nim spa Emma Morvan pracuje jako masażystka i jest w tym bardzo dobra. Do kompleksu przyjeżdża delegacja z Sułtanatu Omanu z Tarikiem Khanem, synem wicepremiera, na czele. Goście chcą się poddać zabiegom, ale główny powód ich wizyty to biznes. Szukają partnera dla swojego ośrodka o podobnym charakterze w Omanie, bodajże w Maskacie, stolicy i największym mieście Omanu. Na czym, konkretnie, wspólny biznes miałby polegać, nie do końca zrozumiałem.
Ciekawe, że arabscy miliarderzy zwykle (na użytek Europejczyków) nazywają się Khan, są przed trzydziestką, są nieprawdopodobnie przystojni i zbudowani jak młodzi bogowie. Jednak w Harlequinach i innych naiwnych romansach zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Oczywiste jest przecież, że główny bohater nie może nazywać się Hajsam ibn Ramakrishnan Al Sa’id, bo to trudne do wymówienia i do zapamiętania.

Emma Morvan masuje Tarika Khana i od pierwszego dotknięcia coś między nimi iskrzy, wyzwala się jakaś energia, którą zresztą czują oboje. Emmie wydaje się, że jej płoną dłonie. Khan jest zaręczony z córką sułtana, ale... co tam!

Kilka tygodni później kontrakt zostaje podpisany, a Emma musi wyjechać do Omanu na cztery miesiące, szkolić tamtejszy personel. Zaproponowano jest absurdalnie wysokie wynagrodzenie, a po przybyciu do Omanu okazuje się, że ma do dyspozycji szofera, specjalną opiekunkę i tłumaczki, dostaje codziennie wysokie kieszonkowe (75 dolarów USA dziennie plus znaczna liczba banknotów riala omańskiego). Ulokowana została w hotelu, który w Portivy byłby uznany za pałac.

Nieomalże od pierwszych rozdziałów pojawiają się w powieści wstawki sensacyjne czy szpiegowskie. Na przykład listy między oddziałami lub organizacjami wywiadowczymi. W korespondencji nie ma nazwisk tajnych agentów, a jedynie pseudonimy, jednak już w drugim liście łatwo się domyślić, jaki pseudonim będzie w niedalekiej przyszłości nosiła Emma.
Dalej to już normalnie – międzynarodowe spiski, walka wywiadów, wielkie uczucia, egzotyczne miejsca, dziki seks, specjalne uzdolnienia Emmy, będące prawdopodobnie wynikiem trzydniowej śpiączki po wypadku itd. Około trzysta stron, z czego akcja rozwija się (w przewidywalny sposób) przez pierwszych dwieście. Ostatnich sto można rzeczywiście zaklasyfikować jako sensacyjne.

Spodziewałem się i oczekiwałem raczej przeciętnej powieści, może nawet słabej, i od razu przyznaję, że moje oczekiwania spełniły się w pełni. Tym niemniej uczciwie jest dodać, że „Emma” napisana jest w miarę poprawnie, a to – w ostatnich latach – wcale nie jest w Polsce takie oczywiste.


Czas na dygresje i wyjaśnienie, czemu zupełnie mnie nie wzrusza, że mój ulubiony aktor napisał przeciętniutką powieść. W sumie byłbym bardzo zdziwiony, gdyby stało się inaczej. Podobnie zresztą było w przypadku Toma Hanksa i jego „Kolekcji nietypowych zdarzeń”.
Czy komuś przyjdzie do głowy, że znakomity szewc powinien też być świetnym skrzypkiem? Albo genialny menadżer fantastycznym poetą? Skąd pomysł, że bardzo dobra dentystka powinna być światowej klasy pieśniarką? Skąd pomysł, że rewelacyjny aktor będzie też bardzo dobrym pisarzem? Ale stop! Na to ostatnie pytanie znam odpowiedź. Skąd? Z sufitu działu marketingu dużego wydawnictwa.
Spece od marketingu zdają sobie sprawę, że jeśli ktoś jest znakomity w tym, co robi, rewelacyjny na skalę światową, to zapewne musi w to pakować mnóstwo sił, środków, czasu, uwagi. Genialne role, bo mowa o aktorach, nie odgrywają się same. Sukces aktora wymaga ogromnego wysiłku z jego strony, bo sam talent i aparycja nie wystarczą. Jakim cudem miałby przeznaczyć równie wielkie siły, środki, czas i uwagę, dziedzinie zupełnie innej? Owszem, może na ten cel przeznaczyć odrobinę zasobów, ale wtedy książka będzie taka, jak widać. Marketingowcy to wiedzą, ale wiedzą też, że powieść znanego aktora, będzie się znakomicie sprzedawać, choć z różnych powodów i to nawet wtedy, kiedy okaże się mierna. Dlaczego? Bo marka już została wylansowana.

Dygresja druga, w której staram się odpowiedzieć na pytanie: po co?
Każdy, kto do jakichś szkół chadzał, pamięta zapewne zadania/pytania, co autor miał na myśli, co pisarz chciał przekazać i podobne. Na poziomie szkolnym odpowiedzi się z góry ustalone i nie ma miejsca na poważne analizy. Kiedyś jednak, jako człowiek dorosły, byłem świadkiem rozmowy, w której padło stwierdzenie, że w opracowaniu twórczości wielkiego pisarza znalazły się treści, o których samemu wielkiemu pisarzowi zapewne się nie śniło. Dwie osoby zaśmiały się, ledwie skrywając złośliwość, ale reszta zerkała na tych dwoje nieco zniesmaczona. Bo jest rzeczą oczywistą, że prawie nie da się napisać powieści, bez odrobiny ekshibicjonizmu, nawet fantastycznej (zupełnie zmyślonej), a może szczególnie takiej. Pisarz może być tego świadomy lub nie, i często bywa, że nie, lub nie do końca. To są zagadnienia dla badaczy twórczości albo dla bardzo niewielkiej liczby wyjątkowo zaawansowanych czytelników. Żeby jeszcze wyraźniej widać było, o co chodzi, polecam lekturę książek o Gombrowiczu Artura Sandauera oraz Jerzego Jarzębskiego („Podglądanie Gombrowicza” , ale nie tylko; profesor Jarzębski, który zmarł w 2024 roku, specjalizował się w twórczości Gombrowicza, ale też Schulza i Lema).
Po co czytałem „Emmę”? Ano właśnie po to, żeby podglądać Reno, znaleźć w jego fantazjach perełki. Bo nie dla problematycznej wartości tego romansu ze szpiegowskimi wstawkami.

Podobno mają się ukazać kolejne tomy „Emmy”. Jeśli tak, to nie sięgnę po nie na pewno. Ale – jak mawiała moja babcia – pannom podkuchennym powinna się „Emma” podobać.

wtorek, 3 czerwca 2025

Sensacja mocno pogmatwana

 „Unik” – Jonathan Kellerman

Psycholog Alex Delaware i detektyw Milo Sturgis znowu w akcji. Dwudziesty tom cyklu.

Los Angeles, Malibu, Hollywood... Okolice, które przyciągają tysiące młodych (i nie tylko) ludzi, marzących o karierze aktorskiej i sławie. Także okolice obfitujące w dziesiątki lub setki szkół gry aktorskiej. Jedną z nich, dziwną, bo bezpłatną, bez zapisów i jakichkolwiek formalności, jest Dom Gry Nory Dowd. Pani zbliża się zapewne do pięćdziesiątki, a jedyny jej aktorski sukces to niema rola w jednym odcinku jakiegoś sitkomu, kiedy miała lat dziesięć. To jednak zupełnie nie przeszkadza jej autorytatywnie i apodyktycznie nauczać sztuki aktorskiej, młodych i przystojnych naiwniaków. Skoro jednak robi to za darmo, to pozornie nie ma się czego czepiać. Rodzina Nory Dowd i ona sama jest bardzo zamożna – są właścicielami wielu nieruchomości w okolicy, więc pani może się bawić w bezpłatne nauczanie.

Dwoje uczniów lub studentów Nory Dowd, Dylan i Michaela, zostaje porwanych, ale tylko na chwilę, może na dwie doby, bo szybko okazuje się, że całe to porwanie było sfingowane, chodziło zapewne o zwrócenie na siebie większej uwagi, taki performance. Jednak składanie fałszywych zeznań, bezsensowne angażowanie sił i środków policji, jest karalne, więc dla młodych adeptów sztuki aktorskiej może się to skończyć zupełnie niezabawnie. W tym momencie na scenę wkraczają Delaware i Sturgis. Na wniosek obrony psycholog ma rozmawiać z dziewczyną. Alex spotyka się z Michaelą raz lub dwa razy i... dziewczyna zostaje zamordowana. Wkrótce potem Dylan i Nora Dowd znikają bez śladu. Od tej chwili policja ma już zadanie bardzo poważne. Sprawę prowadzi Milo Sturgis, a pomaga mu doktor psychologii, policyjny konsultant, Alex Delaware.

Bardzo długa powieść, a może tylko mnie wydawała się taka długa, bo obfitowała w mnóstwo drobnych elementów – dziesiątki rozmów, spotkań, telefonów, obserwacji, wydarzeń, skojarzeń, faktów i domysłów. Przyznaję, że środkowa część powieści nieco mi się dłużyła. To jednak Jonathan Kellerman, a nie jakaś królowa polskiego kryminału, więc i tak, bez większego problemu, doczytałem do końca ciekaw, jak się rozegra finał. Dodatkowo czytelnik otrzymuje sporą garść informacji o próbach ułożenia sobie życia rodzinnego Alexa Delaware, który raz jest w związku z psycholożką Allison, raz z lutniczką Robin.

czwartek, 29 maja 2025

Zło obecne zawsze i wszędzie

 „Anatomia zła” – Michael Stone

Celem tej książki, jak łatwo się domyślić po tytule, jest zrozumienie zła. Oczywiście nie całkowite i nie zupełne – to byłoby zbyt wiele. Michael H. Stone był (zmarł w 2023 roku) amerykańskim psychiatrą i profesorem psychiatrii klinicznej w Columbia University College of Physicians and Surgeons w Nowym Jorku. W swojej pracy zajął się wyłącznie złem, czy też aktami zła, które inicjujemy i za które odpowiadamy my sami. Stone nazwał to złem moralnym. W odróżnieniu od zła naturalnego, na przykład trzęsienia ziemi, tsunami, powodzi.

Autor podejmuje tematy zła w czasie pokoju, zbrodni pod wpływem impulsu (wściekłość, zazdrość), psychopatycznych intrygantów, seryjnych zabójstw i tortur, zła w rodzinie i wiele innych. Znaleźć można w książce nie tylko uogólnione analizy, ale też opisy bardzo konkretnych zbrodni i zbrodniarzy, na przykład:

„Kolejna zbrodnia obejmująca gwałt i morderstwo, która jednak wzbudziła o wiele większą uwagę, miała miejsce w lipcu 2007 roku w Cheshire w stanie Connecticut. Steven Hayes (dwudziestoczteroletni) i Josh Komisarjevsky (dwudziestosześciolatek), obaj z długą przeszłością kryminalną, wdarli się do domu doktora Williama Petita, wcześniej wymusiwszy w banku pieniądze od jego żony[758]. Następnie w domu zgwałcili panią Petit i dwie córki, po czym je zabili. Obaj próbowali też zabić doktora Petita, który jakimś sposobem przeżył. Po czym podpalili dom, chcąc zniszczyć dowody zbrodni uważanej za jedną z najohydniejszych w dziejach Connecticut”*.

„Anatomia zła” wydaje się pozycją wyjątkowo wartościową, choć – pomijając konkretne przypadki i zdarzenia – w sumie nie dokonałem dzięki niej żadnego wielkiego odkrycia. Godna polecenia jest ze względu na swój porządkujący charakter. W książce Michaela Stone’a znalazłem mnóstwo informacji, które pomogły mi uporządkować swoje przekonania, przekonania nie zawsze dotąd w pełni sprecyzowane. Prosty przykład – zło dotyczy tylko ludzi. Czy gepard, który goni gazelę jest zły? Czy może nienawidzi tę gazelę? Nie, po prostu jest głodny. Gdyby miał jakąkolwiek moralność, to gazela byłaby zapewne dla niego moralnie obojętna. Ale idźmy dalej. W procesie ewolucji większość drapieżników wykształciła umiejętność szybkiego uśmiercania ofiary. Czy gepard współczuje gazeli i dlatego stara się ją szybko zabić? Ależ skądże! Wyuczył się tego, jak i miliony jego przodków, bo szarpanie się z ofiarą zbyt długo, oznacza utratę cennej energii, a więc nie jest optymalne.

Kwestia inna: czy człowiek może urodzić się zły? Michael Stone twierdzi, że nie jest to możliwe, ale ja – po poważnym zastanowieniu się i lekturze książki, uznałem, że... nie wiem. Może autor ma rację, ale nie mam pewności.

Jeszcze inne zagadnienie, jedno z wielu, zresztą: gdzie przebiega granica między złem, a chorobą psychiczną? Albo to: czy są jakieś uczynki/działania złe w sensie uniwersalnym, to jest oceniane jako zło przez wszystkich i zawsze? Autor proponuje przykład gwałtów na dzieciach, ale chyba nie tylko ja wiem, że są pewne środowiska, w których... jak by to delikatnie określić... nie jest to takie oczywiste.

„Anatomia zła”, Michaela Stone’a to pozycja zdecydowanie bardziej popularna niż naukowa i – choć traktuje temat bardzo poważnie – jest stosunkowo łatwa w odbiorze; zrozumienie zawartych w niej treści nie nastręcza żadnych problemów. Warto ją przeczytać, żeby wprowadzić ład i porządek we własne przekonania na temat zła.





---
* Michael Stone, „Anatomia zła”, przekład Adam Tuz, wyd. Filia, Poznań, 2023, e-book. konwersja publikacji do wersji elektronicznej: „DARKHART”.

wtorek, 27 maja 2025

Tragicznie napisana historia

 „Komuniści w Warszawie Działalność Komitetu Warszawskiego KPRP/KPP (1918–1938)” – Elżbieta Kowalczyk

W ostatnich latach czasem sięgam do opracowań historycznych, najlepiej popularno-naukowych, bo powoli i z rzadka zaczynają się pojawiać takie nieco bardziej wiarygodne. A mnie interesują fakty, historia, rzeczywistość, a nie demagogiczne manipulacje tej lub tamtej partii czy władzy.

„Niektóre aspekty historii ruchu komunistycznego, szczególnie związane z uzależnieniem go od aparatu państwowego i partyjnego państwa sowieckiego, stały się obszarem pełnym zakłamań, przeinaczeń i manipulacji”*.

Wydaje mi się, że jeśli coś przedstawiane jest potencjalnym czytelnikom, a tym samym całej społeczności, jako czarno-białe, zero-jedynkowe, to jest duża szansa, że mamy do czynienia z demagogią, agitacją, fałszem, matactwem, a nie historią.

„Książka opowiada historię zawodowych funkcjonariuszy, organizatorów i koordynatorów partii komunistycznej w Warszawie oraz grup robotników, zwykłych jej członków, którzy dali się uwieść ideologii zapowiadającej nową, lepszą i sprawiedliwszą rzeczywistość. Obecnie w przestrzeni publicznej podstawowa wiedza o ideologii, jaką głosił komunizm, zanikła, a on sam jest utożsamiany wyłącznie z niechlubną działalnością partii bolszewickiej”*.

Publikacja autorki, Elżbiety Kowalczyk, wzbogacona została o noty biograficzne działaczy Komitetu Warszawskiego KPP, aneksy, zdjęcia działaczy, dokumentów, wydarzeń, bibliografię, indeks osób, a jest ich pewnie koło tysiąca.
Ciekawostka: miałem poważne trudności ze znalezieniem informacji o autorce, nawet na stronie wydawcy, i już samo to mocno mnie zaskoczyło. Wolałbym wiedzieć, czy czytam pracę profesorki historii, czy może nastoletniej entuzjastki historii ruchów robotniczych. Recenzenci, dr hab. Adam Dziuba i prof. Wojciech Materski, świadczą raczej o tym pierwszym, ale pewności nie było – do czas aż coś tam na jej temat wykopałem. A pani może jednak nie jest historyczką,  a ekonomistką? A może chodzi o jakąś inną Kowalczyk. Szkoda, że przy tak popularnym nazwisku wydawca się nie popisał.

Mimo tytułu domyślałem się, że takiego tematu nie da się zamknąć w ściśle określonych latach i na obszarze jednego tylko miasta, ale to mi w niczym nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Historia warszawskich komunistów ukazana jest w książce przez pryzmat wydarzeń i spraw ogólnopolskich, może i europejskich, dotyczących także dawniejszych dziejów KPP i Kominternu. Bo historia ta zaczyna się na początku lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku, kiedy to powstała w Warszawie pierwsza partia robotnicza – Proletariat – opierająca się na założeniach marksizmu, anarchizmu i ideologii rosyjskiej Woli Ludu.

„Komuniści w Warszawie” – moim zdaniem – to opracowanie zdecydowanie bardziej naukowe niż popularno-naukowe. Jednak jeśli brnąłem przez tę lekturę z mozołem, to nie tylko z tego powodu. Ten drugi powód wyjaśnię nieco szerzej.

Warto nauczyć się samemu rozliczać podatki, bo w ten sposób nie wydaje się pieniędzy na usługi biura rachunkowego. To prosty przekaz, dotyczący faktów i realnej rzeczywistości. Jeśli jednak po „warto” nie ma żadnego wyjaśnienia, dlaczego warto, to mamy do czynienia z elementem przekazu manipulowanego. Jeżeli nie wiadomo, dlaczego warto, to lub tamto, to nie mamy do czynienia z informacją, faktami, rzeczywistością, ale z próbą manipulowania emocjami, uczuciami, przekonaniami. Bo „warto” kojarzy się z czymś pożądanym, upragnionym, wartościowym, cennym, dobrym, pożytecznym. I o to właśnie chodzi, żeby się tak kojarzyło. Żeby zamiast rzetelnej informacji tworzyć nastroje. „Jesteś tego warta” – głosiła reklama sprzed kilkudziesięciu pewnie lat i mnóstwo kobiet się na to nabierało.

Jednak z czasem naiwne reklamy, adresowane do umiarkowanie rozgarniętych klientów, przeszły następną metamorfozę i zaczęły być wpychane w teksty już zupełnie nie reklamowe. Na przykład przez Elżbietę Kowalczyk do „Komunistów w Warszawie”. Nie, nie liczyłem dokładnie, ale „warto” pojawia się tu zapewne około pięćdziesiąt razy. Drugie tyle „należy dodać” lub „trzeba zaznaczyć”. I z przykrością zauważam, że czytać się tego nie da... prawie.

A tendencja do przenoszenia prymitywnych, manipulacyjnych reklam do języka codziennego trwa w Polsce w najlepsze. Typowymi przykładami jest „oliwa z oliwek” lub „ćwikła z chrzanem, ale... to już zupełnie inna historia.




---
* Elżbieta Kowalczyk, „Komuniści w Warszawie”, Wydawnictwo: Instytut Pamięci Narodowej, 2024 lub 2022 (inne informacje są w książce, a inne na stronie wydawcy), e-book.

niedziela, 25 maja 2025

Morderstwo trzynastolatków

 „Wściekłość” – Jonathan Kellerman

Podobno jest to tom dziewiętnasty cyklu „Alex Delaware”. Piszę „podobno”, bo w zależności od wydawcy, numery tomów cykli (niekoniecznie akurat tego) bywają różne. Często pojawia się też kłopot z tym liczeniem, bo czy przyjąć chronologię wydarzeń, czy lat, w których powieści były wydawane. Ale... mniejsza z tym. Książki Jonathana Kellermana stanowią zwykle zamkniętą całość, więc nie trzeba koniecznie czytać ich w określonej kolejności.
Bohaterami powieści Kellermana z tego cyklu są: doktor psychologii, konsultant policji, a czasem i sądów, Alex Delaware oraz policjant pederasta, w tym tomie już porucznik, Milo Sturgis, prywatnie przyjaciel Alexa Delaware. Akcja tej i innych powieści toczy się zwykle w rozległym hrabstwie Los Angeles i okolicy.

Dwóch trzynastolatków uprowadziło w centrum handlowym dwuletnią dziewczynkę, którą bardzo szybko zabili. Jeden z nich to duży na swój wiek, solidnie zbudowany, wysoki chłopak, wyraźnie opóźniony w rozwoju. Drugi to przebiegły i inteligentny mały bydlak, kanalia i szuja, cwaniak o inteligencji wyższej od przeciętnej.
Chłopcy szybko zostali złapani, a sędzia, który prowadził sprawę, zwrócił się do Alexa Delaware z oficjalną prośbą o ich przebadanie, a konkretnie stwierdzenie, czy można ich sądzić, jak osoby dorosłe. Psycholog wydaje dość enigmatyczną opinię i ostatecznie mordercy trafiają do dwóch różnych domów poprawczych. Mają tam spędzić czas do dwudziestego piątego roku życia, chyba, że sąd zwolni ich przedterminowo za dobre sprawowanie.

Ten bardziej rozgarnięty chłopak przeżył w tym środowisku miesiąc – zadarł z gangami w ośrodku i zginął z podciętym gardłem. Drugi, ten upośledzony, spędził w ośrodku dla młodocianych przestępców osiem lat, a po wyjściu skontaktował się telefonicznie z Alexem Delaware – chciał porozmawiać, może coś wyznać; powtarzał, że jest dobrym człowiekiem. Psycholog zgodził się na spotkanie w miejscu publicznym, ale młody człowiek się nie zjawił. Wkrótce policja znalazła jego zwłoki w rowie przy autostradzie – dostał kulę w skroń.

W tym momencie ta historia dopiero się właściwie zaczyna. Sturgis i Delaware starają się odkryć, co, jak i dlaczego się stało. Czemu chłopak nie zjawił się na umówione spotkanie, to dość jasne, pewnie już nie żył, ale, co chciał wyznać? Czy śmierci obu młodocianych zabójców w odstępie ośmiu lat, miały ze sobą jakiś związek? Czy możliwe, żeby była to zemsta ojca zamordowanej dwulatki? Pytań i wątpliwości jest wiele, ale z czasem pojawia się ich coraz więcej.

Powieści Kellermana z Alexem Delaware pokazują okręg Los Angeles w sposób dość przygnębiający. To nie tylko Rodeo Drive, ulica w Beverly Hills w hrabstwie Los Angeles i rezydencje aktorów, piosenkarzy i innych gwiazd. Autor pokazuje inne Los Angeles, pełne biedy, przemocy, przestępstw, narkomani, prostytucji, bezrobocia i beznadziei.

Mam drobny kłopot z oceną tej powieści, bo jest kilkadziesiąt razy lepsza niż wyroby mistrzów polskiego kryminału i królowych polskiej sensacji, cóż... Jonathan Kellerman to po prostu pisarz z prawdziwego zdarzenia, ale jednocześnie, jak na Kellermana, „Wściekłość” jest raczej średniej jakości.

piątek, 23 maja 2025

Opowiadania o głupim Dunku

 „Rycerz Siedmiu Królestw” – George Martin

Miała to być prawdziwa gratka dla wszystkich miłośników George’a R.R. Martina i jego „Gry o tron”, ale nie bardzo wyszło. Owszem, parę nazwisk i miejscowości wydaje się znajome i tylko to, to, czyli gra na sentymentach czytelnika, może tu mieć jakieś znaczenie. Bo bez powiązań z „Pieśnią lodu i ognia” cały ten „Rycerz Siedmiu Królestw” jest umiarkowanie ciekawy.

Trzy powiązane ze sobą opowiadania, jak trzy rozdziały jakiejś powieści, o ser Duncanie Wysokim albo po prostu o Dunku Przygłupie, tępym jak buzdygan, jak wielokrotnie nazywał go stary rycerz Alrain, ale i Dunk sam o sobie często tak właśnie myślał, a także o jego giermku zwanym Jajo (w Westeros podobno jest to zdrobnienie od Aegon), początkowo łysym dziesięciolatku.

Dunk nie był aż takim tępakiem, jak mogłoby się to na pozór wydawać, a Jajo... Jajo szczotkował konia Dunka, ostrzył jego miecz i czyścił kolczugę z rdzy. Był najlepszym giermkiem i towarzyszem, jakiego ser Duncan mógłby sobie życzyć. Wędrowny rycerz uważał go niemalże za młodszego brata. Ale to nie było takie proste. Jajo mógł być, do czasu, giermkiem wędrownego rycerza, ale tak naprawdę to Aegon z rodu Targaryenów, czwarty i najmłodszy syn Maekara, księcia Summerhall, czwarty syn zmarłego króla Daerona Dobrego, Drugiego Tego Imienia, który zasiadał na Żelaznym Tronie przez dwadzieścia pięć lat, i zmarł podczas wiosennej zarazy.
Okoliczności w jakich Aegon/Jajo został giermkiem Dunka były tak nieprawdopodobne, że... musiałem sobie przypomnieć, że przecież cała „Pieśń lodu i ognia” George’a R.R. Martina, to fantasy, więc szukanie tu logiki lub zdrowego rozsądku, nie ma wielkiego sensu.

Z moim podejściem do Martina to w ogóle było śmiesznie. Przyjaciele skusili mnie na lekturę pierwszego tomu cyklu „Pieśń lodu i ognia”, twierdząc, że George Martin stworzył nowy, kompletny świat podobnie jak Frank Herbert w „Diunie”. To chyba niezupełnie tak jest, bo „Diuna” to zupełnie nowy świat, a „Pieśń lodu i ognia”, przy całkowicie różnej geografii, bardzo przypomina nasze średniowiecze. Ale to nie jest wadą. W każdym razie obie te książki (cykle) traktują o sztuce rządzenia ludźmi.

Po przeczytaniu tego pierwszego tomu i po głębokim namyśle zdecydowałem, że dalszych tomów czytać nie będę. Dlaczego? Odpowiedzią jest motto życiowe, jakie kiedyś wybrałem dla siebie: najpierw sprawy najważniejsze. Mój czas na tym najpiękniejszym ze światów jest z natury ograniczony, nie będę przecież żył wiecznie, a to oznacza, że nie na wszystko wystarczy mi czasu. Zdając sobie z tego sprawę, mając taką świadomość, muszę nauczyć się wybierać właśnie to, co jest dla mnie najważniejsze. Rzecz jasna, wcześniej powinienem swoje priorytety rozpoznać.
„Pieśń lodu i ognia”, cały cykl, to dobra powieść, może nawet bardzo dobra, ale ja nie mam tyle czasu na poznanie w sumie jednej historii. Aż tak dobra to ona jednak nie jest.

Jeśli chcesz rozbawić Pana Boga, to opowiedz mu o swoich planach – mawiają ludzie i często mają rację. Kiedy trafiłem na trzy tygodnie do szpitala rehabilitacyjnego, to i czas na „Pieśń lodu i ognia” się znalazł.

niedziela, 18 maja 2025

Zaginiony świat ich Krakowa

 „Ich miasto: Wspomnienia Izraelczyków, przedwojennych mieszkańców Krakowa” –  Dorota Anis Dziób-Pordes, Ireneusz Grin

Dorota Anis Dziób-Pordes to reporterka z Krakowa, doktorantka na UJ. „Ich Miasto” jest zbiorem dziewiętnastu rozmów przeprowadzonych przez nią z Izraelczykami, zebranych jako materiał źródłowy do pracy doktorskiej na temat pamięci przedwojennych, żydowskich obywateli Krakowa. Większość z rozmówców, a może i wszyscy, już nie żyją. Rozmowy realizowane były na przełomie wieków (lata 1999-2002), głównie w Izraelu.

„Nadlatywały samoloty ze swastyką i mówili, że to na pewno polskie, ale ojciec wrócił i powiedział, że Niemcy przekroczyli granicę. Wtedy wypadły nam szyby w oknach, i w ogóle... Ale posłano nas do szkoły, oczywiście, normalnie. Potem pewnego dnia w szkole ktoś wszedł do klasy i powiedziano nam: „Wstać i wyjść!”. To była pierwsza rana...
Powiedziano to do was, do Żydówek, do tej piątki?
Miriam: Tak, tak, do tej piątki. Właśnie to było najgorsze, że klasa nie wstała, że nikt nie powiedział „Nie!” i nikt nie zapytał: „Dlaczego?”, i nikt nawet nie podszedł się pożegnać... To było tak, jakby naprawdę ciążyła na nas jakaś hańba, że mamy na sobie, kto wie, jakie grzechy. Wstać po pięciu latach i wyjść z klasy bez pożegnania, bez niczego – to jest pierwszy dramat, taki na całe życie”*.

Wszystkie rozmowy reporterka przeprowadzała według powtarzalnego schematu. Każdy z rozdziałów zawiera współczesne zdjęcie rozmówcy/rozmówczyni, czasami dość przypadkowe zdjęcia z przedwojennego Krakowa (ulice dzielnic żydowskich, synagog, bóżnic), krótką informację na temat sposobu przeżycia Zagłady, na przykład:

„Holocaust pani Mala Mandelbaum przeżyła w getcie krakowskim, w obozie w Płaszowie, w Oświęcimiu, a później znalazła się na liście Schindlera.
/.../
Holocaust pan Zvi Nathan przeżył na Syberii.
/.../
Holocaust: pan Jakub Weingarten przeżył krakowskie getto, obozy w Płaszowie i Gross-Rosen.
/.../
Holocaust: Miriam Akavia i Lea Shinar przeżyły krakowskie getto i obozy koncentracyjne: w Płaszowie, w Oświęcimiu, w Bergen-Belsen.”*.

Dziób-Pordes zadaje swoim rozmówcom pytania bardzo podobne, prawie jednakowe i – jestem pewien – że zostało to zaplanowane celowo. Bardzo dobry pomysł, bo znakomicie pomaga porównać te historie, życiorysy, przekonania. Są to więc pytania o przodków, skąd pochodzili, a jeśli nie z Krakowa, to jak się w Krakowie znaleźli. Rozbudowane pytania o rodzinę – język, jakim mówiono w domu, poglądy na syjonizm i chasydyzm, źródła utrzymania, konkretne miejsca zamieszkania w Krakowie. Relacje z ortodoksyjnymi Żydami z Kazimierza. Poglądy i pomysły na ewentualną emigrację do Izraela, zanim stało się to konieczne, na przykład po pogromie w Kielcach w 1946 roku. Szkoła, lektury, relacje z Polakami. Kultura, czasopisma, kino, teatr, praktykowana, mniej lub bardziej, religijność, przywiązanie do tradycji, koszerna kuchnia. Na koniec wspomnienia z Krakowa, który odwiedzili kilkadziesiąt lat po wojnie.

Nie znam Krakowa, informacje, że sklep spożywczy Wirt, mieścił się na rogu Szlaku, a cukiernia Szmatka była w narożnym domu, na rogu ulic Dietlowskiej i Stradom, i podobne, zupełnie nic mi nie mówią, ale mimo to od książki trudno mi się było oderwać; dla Krakowiaków musi mieć ona wartość jeszcze większą.

Wydaje mi się, że wkład Ireneusza Grina w tę publikację sprowadza się do „Wstępu”, ale może coś przeoczyłem.




---
* Dorota Anis Dziób-Pordes, Ireneusz Grin, „Ich miasto: Wspomnienia Izraelczyków, przedwojennych mieszkańców Krakowa”, Kraków, 2021, e-book, konwersja: eLitera s.c.

piątek, 16 maja 2025

Politycy, księża, bandyci oraz...

 „Signal” – Wojciech Adalberto

Przed lekturą wydawało mi się przez chwilę, że chodzi o pastę do zębów marki Signal, taką z mikro granulkami, ale okazało się, że nie. Signal w powieści Wojciecha Adalberto to oprogramowanie, komunikator, coś jak Skype, WhattsApp, Teams, Telegram itp. Był czas, kiedy wydawał się dość bezpieczny na tle konkurencji, ale to było dawno temu. A gdy mowa o oprogramowaniu, to i Pegasus (oprogramowanie szpiegujące przeznaczone do instalacji na systemach iOS i Android) do powieści trafił.

Na początku autor stara się przedstawić kilkoro bohaterów. Nie ma ich wielu, ale bardzo długo myli się, kto jest księdzem, kto biznesmenem, kto drugim mężem kogo, kto zginął, kto jest bratem biznesmena, ale nie do końca, bo był adoptowany, kto miał romans z kim... W końcu, kiedy rozrysowałem to sobie na kartce, wyszło mi, że to zaledwie siedem-dziewięć osób, ale wprowadzone zostały w akcję powieści jakoś wyjątkowo nieudolnie i chaotycznie.

„Każdy głębszy oddech mógłby spowodować eksplozję guzików na koszuli połączoną z ich niekontrolowaną podróżą w najodleglejsze zakątki galaktyki z prędkością wprost proporcjonalną do zażenowania na twarzy właściciela i jego bliskich” [1].
Naprawdę? NAPRAWDĘ???
Po polsku: pan miał pewną nadwagę, biegał co rano, żeby zbędne kilogramy zrzucić, był zasapany i każdy jego oddech był w tej chwili głębszy, ale o guzikach wędrujących po galaktyce jakoś mowy dalszej nie było. Było za to, na tej samej stronie, o staniu na baczność w rozkroku. Ups!

„Z opowieści matki wiedziała, że kiedy ojciec pojechał zapisać ją do urzędu, był w stanie – jak by to ująć – wskazującym, a że pod wpływem alkoholu wiele decyzji wydaje się rozsądnych, zamiast ustalonego imienia Agnieszka zapisał ją pod imieniem Zuzia” [2].
Naprawdę? NAPRAWDĘ??? To coś tu nie gra, bo kilka kartek dalej (s. 28) okazuje się jednak, że pani ma na imię Zuzanna, a nie Zuzia.
Nieduża Zuzia – przy okazji – jest córką Niedużego, szykującego się na emeryturę maszynisty, który prowadził pendolino, pod kołami którego zginął ksiądz-biznesmen-mąż-kochanek (niepotrzebne skreślić). Jest ponadto, a raczej była, kochanką byłego księdza, miłośnika biegania.

Początkowo wydawało się, że to zwykły wypadek – Konrad biegał w słuchawkach na uszach, nie słyszał nadjeżdżającego pociągu i tragedia gotowa. Z jakiegoś jednak powodu przeprowadzono sekcję zwłok i dzięki niej okazało się, że wcześniej Zadzierski został otruty tojadem – przewrócił się pod koła, bo miał atak serca.
Sprawę prowadzi policjant, Proca, który...

„Kliknął przycisk i ekspres zaczął się nagrzewać, by przygotować espresso. »Napełnij pojemnik wodą« – komunikat na wyświetlaczu bezpruderyjnie odmówił współpracy” [3].
Naprawdę? NAPRAWDĘ???
Normalne i naturalne komunikaty ekspresu (nalej wody, usuń fusy, wsyp kawę itd.) świadczą o odmowie współpracy? A kto konkretnie odmawia, komunikat, wyświetlacz, czy ekspres? Do tego bezpruderyjnie? Czy aby na pewno autor i ja tak samo rozumiemy to pojęcie?

Właściwie Proca nie prowadzi tej sprawy zbyt długo, bo mu ją szybciutko odebrano. Na scenę bowiem wkraczają Koral i Szmal, polscy biznesmeni-politycy-gangsterzy. Pojawia się kolejny ksiądz-kochanek, Waza, jakiś skorumpowany komendant policji, sprzedajny sędzia i paru innych „bohaterów” w tym stylu.

Stosunkowo szybko, bo już około sześćdziesiątej strony, okazuje się, że pewna osoba miała znakomity motyw, by pozbyć się Konrada Zadzierskiego. Jednak motyw to może być jednak za mało. Poza tym pojawiają się kolejne trupy i tropy, a polscy bandyci polityczni (partii Robotniczo-Chłopskiej chyba jednak u nas nie ma) to głupstwo w zderzeniu ze światowym spiskiem; wątek żenująco-naiwny.

Fabuła powieści, może nawet nie taka bardzo zła, tonie w morzu wyjątkowo złego pisarstwa. Przy okazji dygresja – jeśli nawet wydawca nie jest w stanie podać jakichś wartościowych i sensownych informacji o swoim autorze i wymyśla na skrzydełko dziwolągi: „Niespokojny duch, malarz, poeta i debiutujący autor, który łączy sztukę wizualną z literaturą, aby tworzyć prace pełne emocji i refleksji” [4], z których kompletnie nic nie wynika, to od produktu radziłbym trzymać się z daleka.



---
[1] Wojciech Adalberto, „Signal”, Novae Res, 2025, s. 10.
[2] Tamże, s. 15.
[3] Tamże, s. 30.
[4] „Signal”, Novae Res, 2025, tekst nieznanego autorstwa, pewnie działu marketingu wydawcy, umieszczony na skrzydełku okładki.



Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

środa, 7 maja 2025

Biogramy problematyczne

 „Wielcy zapomniani: Polacy, którzy zmienili świat” – Marek Borucki

Za późno przeczytałem w nocie wydawcy o „narodowej niepamięci” – z doświadczenia wiem, że osoby szafujące pojęciem „narodowy”, zwykle są wyznawcami pewnej polskiej partii, nie kojarzącej się zwykle z wiarygodnością. Ale, jak wspomniałem, było już za późno – książkę miałem w rękach. Więc zacząłem czytać, licząc na to, że... to w końcu tylko jeden wyraz, może się mylę, nie ma sensu się zrażać, może jednak będzie ciekawie itp.

Książka zawiera 39 krótkich, uproszczonych biogramów Polaków zebranych... według nie wiem, jakiego klucza. Mniej lub bardziej znani, zajmowali się najrozmaitszymi dziedzinami – artyści, naukowcy, pisarze, badacze, księża. Od Sasa do lasa, jak to mówią. Nic w tym złego – gdyby zbiór dotyczył tylko chemików, na przykład, zapewne nie byłby taki ciekawy. A tak, to można mieć nadzieję, że następna historyjka będzie jednak lepsza. A jeśli nie następna, to może jeszcze inna.

Zaczyna się od Henryka Arctowskiego (przed zmianą nazwiska Henryk Artzt), geografa, geofizyka, geologa, glacjologa. Niewielka objętościowo i niezbyt ciekawa biografia, w której zwróciłem uwagę na coś dziwnego. W 1912 roku Uniwersytet Franciszkański we Lwowie nadał Arctowskiemu godność doktora honoris causa. Ale nieco później, jakoś tak niepostrzeżenie, autor zaczął tytułować Arctowskiego profesorem. Pomyślałem, że brak informacji, kto i kiedy nadał mu profesurę, to jakieś przeoczenie, więc sprawdziłem w Wikipedii. Po pierwsze tam też nie ma mowy o profesurze Arctowskiego, a po drugie – tekstu w Wikipedii jest niewiele mniej niż w książce Marka Boruckiego. Ups! Najbardziej rzucająca się w oczy różnica między tekstem z Wikipedii, a książkowym, jest irytujący nadmiar wstawek reklamowych lub marketingowych typu: warto zauważyć, że... warto dodać, że... warto zwrócić uwagę, że... warto zaznaczyć, że... Gdyby jeszcze autor podał, dlaczego warto... to lub tamto, to może miałoby to jakiś sens, ale tak się nie stało.
Wtedy, tak – dopiero wtedy! – poszukałem Marka Boruckiego i dowiedziałem się, że przez wiele lat uczył historii w warszawskich liceach.
W każdym razie czytałem dalej, żywiąc nadzieję, że może nie zawsze będzie aż tak źle. I rzeczywiście, nie było, natomiast zacząłem zauważać fragmenty tekstu raczej propagandowe niż historyczne.

Stefan Bryła, inżynier, architekt, według autora – genialny. „Pracował na budowach w Niemczech, Anglii, Francji i Kanadzie, a w Stanach Zjednoczonych zdobywał wiedzę praktyczną i teoretyczną, pracując przy budowie najwyższego na świecie gmachu w Nowym Jorku”*.
A co konkretnie zaprojektował czy skonstruował w tej Anglii, Francji, Kanadzie, USA, w Niemczech? W jakich miastach to było? W którym roku? Najwyższy gmach, ale kiedy to było?

Jan Czochralski, naukowiec, wynalazca, według autora ojciec światowej elektroniki. „Jest bez wątpienia jednym z najbardziej znanych i cenionych naukowców na świecie, najczęściej wymienianym uczonym polskim w światowej literaturze naukowej...”*.
Naprawdę najczęściej? A ja niedouczony stawiałbym na Marię Skłodowską-Curie.

Tego typu publikacje czasem miewają pewną wartość, a nawet bywa, że dwie. Powiedzmy, że siedzimy z przyjaciółmi w kawiarni; oni rozmawiają, a ja, nawet nie chwaląc się i nie popisując, wiem, o czym jest mowa. Nie siedzę jak matoł na tureckim kazaniu, kuląc się ze wstydu. Pamiętam bowiem z książki Boruckiego, że pierwszy most spawany (a nie nitowany!) powstał w Polsce, na rzece Słudwi pod Łowiczem, a zaprojektował go dr. inż. Stefan Bryła. Super! Tylko... jak często rozmawiamy z kolegami w kawiarniach na temat konstrukcji mostów żelaznych?
Wartość druga – może to być publikacja historyczna, popularno-naukowa, ale napisana z polotem, lekko, błyskotliwie, z ciekawostkami i anegdotami. Przykładem mogłaby być książka Juliusza Herlingera „Niezwykłe perypetie odkryć i wynalazków”. Jednak „Wielcy zapomniani” Boruckiego tacy też nie są.

Wykaz bohaterów, a tym samym i rozdziałów – może pomóc znaleźć konkretną osobę, którą (powiedzmy) czytelnik się specjalnie interesuje:

"Wielki patriota z niemieckim rodowodem – Henryk Arctowski
W służbie muzyce – Ludwik Bronarski
Genialny architekt i konstruktor – Stefan Bryła
Służba w kraju i na obcej ziemi – Wojciech Chrzanowski
Ojciec światowej elektroniki – Jan Czochralski
Witaminy – Kazimierz Funk
Wielka literatura, Katyń i wielka ucieczka – Ferdynand Goetel
„Nauczyciel Prymasa” – Oskar Halecki
Fortepian i wynalazki – Józef Hofmann
Idea Paneuropy i skrzypce – Bronisław Huberman
Twórca teatru wyobraźni – Witold Hulewicz
Skromny żywot wielkiej damy – Kazimiera Iłłakowiczówna
W służbie dwóch narodów – Stanisław Kierbedź
Pogromca choroby polio – Hilary Koprowski
Najwyższe dobro – Polska – Zofia Kossak-Szczucka
„Wracał światło oczom ludzi” – Tadeusz Krwawicz
Praca dla Polski na obcej ziemi – Karolina Lanckorońska
Odrodzenie klawesynu – Wanda Landowska
Przeciw zbrodniom ludobójstwa – Rafał Lemkin
„Po co ci te chłopy?” – Karol Lewakowski
„Kompozytor osobny” – Roman Maciejewski
Kolej transandyjska – Ernest Malinowski
Sławny syn sławnej aktorki – Rudolf Modrzejewski
Siłaczka – Faustyna Morzycka
Sławny za życia, ścigany po śmierci – Antoni Ferdynand Ossendowski
Muzyk i publicysta radiowy – Roman Palester
Najdroższe zegarki świata – Antoni Patek
Król Ajnów – Bronisław Piłsudski
„Życie w służbie ludzkości” – Ludwik Rajchman
Polski noblista z angielskim paszportem – Józef Rotblat
Mistrz miniatury – Czesław Słania
Dobrodziej Zakopanego – ks. Józef Stolarczyk
Polski Edison – Jan Szczepanik
Malarskie opowieści o ważnych wydarzeniach – Feliks Topolski
„Był chlubą naszą i pociechą” – Kornel Ujejski
Ratował życie milionom – Rudolf Stefan Weigl
Styl zakopiański – Stanisław Witkiewicz
Ostatni bohater pracy organicznej – Władysław Zamoyski
Ojciec trędowatych – o. Marian Żelazek"*.

Zaintrygował mnie Ossendowski** (ten od krwawego barona Ungerna i biografii Lenina). Już choćby przez to, że znalazł się wśród „wielkich” Polaków. Ale to już zupełnie inna sprawa...

„Wielkich zapomnianych” Boruckiego raczej nie polecam.




---
* Marek Borucki, „Wielcy zapomniani: Polacy, którzy zmienili świat”, Muza SA, 2015, e-book, Skład wersji elektronicznej Robert Fritzkowski.
** https://wyborcza.pl/7,75517,28598398,sto-razy-zabili-go-i-uciekl.html dostęp 07.05.2025 oraz  https://geopolityka.net/sven-hedin-ossendowski-a-prawda/

wtorek, 6 maja 2025

Psychologia to nie medycyna!

 „Niedobra miłość” – Jonathan Kellerman

Podobno jest to tom ósmy cyklu „Alex Delaware”. Nie ma to wielkiego znaczenia, bo powieści z tego cyklu da się czytać w dowolnej kolejności. Ciekawostką tego tomu jest zabawna historia pojawienia się w życiu Alexa i jego partnerki, lutniczki Robin, psa, buldożka francuskiego o imieniu Rover, zmienionym następnie na Spike. Oczywiście dla fabuły nie ma to specjalnego znaczenia.

Alex Delaware, doktor psychologii dziecięcej, pracuje, a przynajmniej próbuje, z dwiema dziewczynkami. Ich ojciec zamordował matkę i siedzi w więzieniu. To jednak nie oznacza, że odebrano mu prawa rodzicielskie. Teraz zabójca domaga się spotkań ze swoimi córkami przynajmniej raz na dwa tygodnie. Na zlecenie sądu Alex miałby stwierdzić, jak coś takiego wpłynęłoby na dziewczynki. Do spotkań terapeutycznych z dziećmi doszło zaledwie kilka razy, bo później dziewczynki zniknęły wraz z opiekującą się nimi dalszą krewną.

Delaware otrzymuje pocztą przesyłkę, kasetę magnetofonową z nagraniem czyjegoś makabrycznego wrzasku oraz sztucznego dziecięcego głosu, powtarzającego jak mantrę frazę o „niedobrej miłości”, i wtedy zawiadamia przyjaciela, detektywa Milo Sturgisa.
Po kilku dniach psycholog przypomina sobie, że dawno temu, w 1979 roku, kiedy jeszcze pracował w szpitalu, brał udział, a teoretycznie nawet organizował, konferencję naukową na temat dobrej/niedobrej miłości.

W jednym z ośrodków zajmujących się wsparciem dla ludzi z marginesu, pracująca tam młoda kobieta, coś jakby terapeutka, ale bez kwalifikacji, została zamordowana przez klienta. Sprawca chwilę później, wychodząc z budynku z zakładniczką, został zastrzelony przez policję.

I to jest wszystko. Tak się ta cała historia zaczyna. Nie widać żadnych wyraźnych powiązań, niewyraźnych też nie i w ogóle nie wiadomo, o co chodzi. Alexowi jednak wydaje się, że istnieje jakiś związek pomiędzy wydarzeniami i osobami. Pomaga mu Sturgis, ale początkowo zupełnie prywatnie, bo dla policji żadna sprawa tu nie istnieje.

Przyjaciele prowadzą nieprawdopodobnie pokomplikowane dochodzenie. Opisywanych spraw i zdarzeń jest takie mnóstwo, że już minutę po zakończeniu lektury, nie byłem w stanie niczego z pamięci odtworzyć. Rzecz jasna, na bieżąco, wszystko jest jak najbardziej logiczne i sensowne, i... wciągające.

„Niedobra miłość”, poza wątkami kryminalnymi, w końcu to powieść sensacyjna, koncentruje się, i to naprawdę głęboko, na kwestiach psychologii dzieci, ale nie tylko dzieci. Lektura zmusza do refleksji na temat psychologii, psychologów, terapeutów, ich wpływu na klientów, zasad moralnych tego zawodu i ich ewolucji z upływem czasu.
Choć nie jest to powieść nowa, „Bad Love” wydano po raz pierwszy w 1994 roku, to jednak – w związku z niedawnymi aferami dotyczącymi terapii i terapeutów – nieustająco pozostaje aktualna. Nie, nie jest to najlepsza powieść Kellermana, ale świetnie pomaga uzmysłowić sobie, że psychologia nie jest dziedziną medycyny, że psycholog to nie jest lekarz, nie obowiązuje go przysięga Hipokratesa – w wielkim skrócie i uproszczeniu: przede wszystkim nie szkodzić.

sobota, 3 maja 2025

Niektóre matki kochają dzieci

„Diabelski walc” – Jonathan Kellerman

Tom VII cyklu „Alex Delaware” Kellermana. Jest zamkniętą całością, więc można czytać bez konieczności zachowania chronologii.

Alex Delaware, doktor psychologii z Los Angeles i przyjaciel detektywa Milo Sturgisa, jest głównym bohaterem powieści Kellermana z tego cyklu. Proporcje ich udziału w fabule powieści bywają różne, ale w tym przypadku Delaware jest znacznie więcej niż Sturgisa.

Lekarka zastępująca coraz bardziej niedołężną ordynatorkę w Szpitalu Dziecięcym w Los Angeles, dawna znajoma doktora Delaware, prosi go o pomoc w rozwikłaniu medycznego horroru – dwuletnia dziewczynka stale choruje; trafia do szpitala co kilka dni lub tygodni, z coraz to innymi objawami. Porobiono jej wszelkie możliwe badania, ale nadal nie ma żadnej diagnozy. Dziecko pochodzi z rodziny bardzo zamożnej, mającej w szpitalu i w mieście wielkie wpływy, więc mowy nie ma o żadnym zaniedbaniu, bylejakości, pomyłce.

Alex Delaware, pozornie, miałby pomóc, jako psycholog, dziecku z narastającą traumą szpitalną i, oczywistą w tych warunkach, fobią – wiele z badań, jakie robiono dziecku, było badaniami inwazyjnymi i bolesnymi. W rzeczywistości jego rolą miałoby być sprawdzenie, czy młoda matka, która nie opuszcza córki nawet na chwilę, nie cierpi na zespół Münchhausena per procuram, co zaczyna podejrzewać zdesperowana lekarka prowadząca. Tym bardziej, że w tej rodzinie już zmarło jedno dziecko na zespół nagłej śmierci łóżeczkowej (SIDS).

Zespół Münchhausena (właściwy) to choroba z grupy zaburzeń pozorowanych polegająca na wywoływaniu u siebie objawów somatycznych w celu wymuszenia na personelu medycznym hospitalizacji, leczenia, operowania, diagnozowania, opieki, czyli głównie zwracania uwagi. Natomiast zastępczy zespół Münchhausena albo przeniesiony zespół Münchhausena, albo wreszcie zespół Münchhausena per procuram, to zaburzenie psychiczne, na które cierpią osoby dorosłe, w zdecydowanej większości kobiety (ok. 95%), odczuwające patologiczną potrzebę zwracania na siebie uwagi, poprzez wywoływanie choroby dziecka i oszukanie lekarzy w celu podjęcia jego leczenia. Zastępczy zespół Münchhausena zalicza się do zespołów związanych z maltretowaniem dzieci, ale nie ma on na celu uzyskania korzyści materialnych, na przykład wyłudzenia odszkodowania, zmiany porządku dziedziczenia czy czegoś takiego. Więc to by było na tyle, jeśli chodzi o naiwne przekonanie, że każda matka kocha swoje dzieci.

Alex Delaware odwiedza dziewczynkę i jej matkę w szpitalu i w domu, przygląda się, analizuje, buduje hipotezy. W połowie powieści pojawia się okazja do wkroczenia na scenę policyjnego detektywa i tak, dzień za dniem, przyjaciele starają się rozwikłać sprawę.

„Diabelski walc” zawiera wyjątkowo dużo informacji, wiadomości, zagadnień z klinicznej medycyny. Znacznie więcej niż psychologii. W związku z tym powieść ta podobna jest do thrillerów medycznych Robina Cooka, choć znacznie mniej dramatyczna. Co nie znaczy, że nieciekawa.

poniedziałek, 28 kwietnia 2025

Nie, nie zasłużyłaś na taki los

 „Album morderstw” – Jonathan Kellerman

Cykl „Alex Delaware”, tom szesnasty. Niby jest w tym cyklu jakaś chronologia, ale w sumie każdy tom to oddzielna sprawa, więc da się czytać w dowolnej kolejności. Zwłaszcza że autor nie opisywał spraw i zdarzeń w kolejnych tomach zgodnie z chronologią. Dopiero w tym tomie (szesnastym – przypominam), znaleźć można sporo informacji o młodych latach Milo Sturgisa, o kształtowaniu się jego orientacji seksualnej i problemach z tym związanych; także o jego zajęciach zanim został policyjnym detektywem.

Najbardziej znana i popularna para bohaterów Kellermana: detektyw Milo Sturgis (pederasta) oraz jego przyjaciel, Alex Delaware, doktor psychologii i policyjny konsultant. W dalszym tle partner policjanta, doktor Rick Silwerman i partnerka Delaware, lutniczka, Robin Delgado. W tle jeszcze dalszym, przynajmniej do czasu, mnóstwo innych osób.

Doktor Delaware otrzymuje pocztą album ze zdjęciami ofiar zabójstw. Zawiadamia Sturgisa, przeczuwając, że w rzeczywistości jest to jakiś przekaz dla niego. Milo Sturgis nie ma wątpliwości, że to zdjęcia z akt policyjnych. Domyśla się, że zbierał je jego dawny partner, z początków pracy w policji, ale po co? Rozpoznaje też jedną z ofiar, brutalnie zamordowaną dziewczynę (ze skalpowaniem włącznie). Tej sprawy Sturgisowi i jego partnerowi nigdy nie udało się rozwiązać. Zresztą nie dano im na to czasu. Sprawę wyciszono, partner Sturgisa poszedł na wcześniejszą emeryturę, a sam Milo, z godziny na godzinę, przeniesiony został do innej jednostki. Od tamtych wydarzeń minęło ponad dwadzieścia lat.
Przyjaciele, Alex i Milo, próbują raz jeszcze poszukać sprawcy. Robin Delgado wyjechała w długą trasę koncertową wraz z jakimiś zespołami (jej zadaniem jest dbanie o ich sprzęt grający), co wygląda na kolejne porzucenie Alexa, natomiast Sturgis jest na urlopie, więc obaj mogą poświęcić tej sprawie wiele czasu i uwagi.

Młodość Milo Sturgisa to nie jest jedyny element, odróżniający ten tom od wielu innych – momentami czytelnik może obserwować i śledzić akcję z punktu widzenia detektywa, a nie – jak zwykle dotąd – tylko psychologa.

Niewątpliwie powieść kryminalna, której fabułę stanowi żmudne dochodzenie, jednak lektura wywoływała we mnie poczucie spokoju. Zresztą, nie jest to pierwsza książka Kellermana, na którą tak właśnie reaguję.

poniedziałek, 21 kwietnia 2025

Bajanie Ropucha, Marabuta i...

 „Ględźby Ropucha” – Wit Szostak

Trzeci tom cyklu „Smoczogóry”, który można czytać w dowolnej kolejności.

Stary Ropuch, dożywający swoich dni w chramie boga Los, snuje opowieści na różne tematy. Baśnie, bajki, klechdy, gawędy, mity, podania… ot, ględźby (ględzenie, bzdury, bajdurzenie). Czasem z morałem, ale zwykle bez, z ciekawym zakończeniem albo i bez niego. Większość z nich to dosyć popularna filozofia (autor jest filozofem, doktorem habilitowanym nauk humanistycznych), ale też świetnie i na dobrym poziomie zaprezentowana drwina, kpiny z mitów, legend i wierzeń. Sporo przaśnego humoru.
Choć nazwa Smoczogóry (Góry Smocze) brzmi znajomo, to kraina jest baśniowa, zaludniona przez gnomy, ludzi, gryfy i inne takie; walutą w opisywanym świecie są szostaki.

To, co urzeka mnie w „Ględźbach Ropucha”, to język. Nie fabuła, nie splatanie się wątków, nie drugie (trzecie i czwarte) dno opowiadanych historii, ale właśnie język. Autor używa pojęć i określeń staropolskich albo wymyślonych przez samego siebie, często neologizmów („zamrumlane”), ale… w żadnym przypadku nie miałem wątpliwości, co dane słowo znaczy, o co chodzi – a to już sztuka na poziomie bardzo wysokim. Oto dwa cytaty jako przykład:

„Brzechwa bowiem był pielgrzymem pierwszorzędnym. Połowę życia, a więc ostatnie dwadzieścia lat, strawił na pielgrzymkach. A pielgrzymował wszędzie. Odwiedzał monastyry i eremy, ponure górskie pustelnie i tętniące pątnikami sanktuaria. Zwiedzał święte gaje i uroczyska. Wszędzie, gdzie tylko miały miejsce cuda. Był otwarty na wszelkie kulty i religie, nie robiło mu różnicy, do jakiej świątyni zmierza. Mogła to być wielka budowla, dźwigana ku niebu śpiewami dziesiątków mnichów, mogła być też licha kapliczka gdzieś na pustkowiu. Ważny był cud. Bo Brzechwa z upodobaniem kolekcjonował cuda i zjawiska niezwykłe. Lubił też, na pielgrzymim szlaku, godzinami opowiadać o cudownych źródełkach, kwitnących cały rok drzewach, uzdrowionych kalekach i dziesiątku innych zdarzeń, których zdołał być świadkiem”*.

„Toporność była wrodzoną cechą chitryjskich mieszczan. Surowi oni byli i ponurzy, wszystko w nich wydawało się jakieś stępione i osowiałe. Daleko im do osadników z Południa, ich bujności i rozbuchanej do ostentacji rozwiązłości. W Chitrze wszystko było zgrzebne. Kobiety, sery i śliwowica, zgrzebne pieczenie i bawoły, coraz zgrzebniejsze, z roku na rok, opowieści i podania. Nawet żony zdradzano z cicha, chyłkiem i niedokładnie.
Zamrumlane miasto poranniało nieelegancko, ziewając sennie wśród zamglonego powietrza. Wszystko, co nieopatrznie wychynęło z mgły, chowało się w jej pierzynę i dochrapywało do południa. Nic bowiem do tej pory nie miało się wydarzyć, nic też więc się nie wydarzało, toteż każdy, jak mógł, odpuszczał sobie lepkie i zawistne godziny, co zawilgacały i obłapiały chitryjskich mieszczan”*.

Książkę czytałem dla języka i jego walorów, a nie po to, żeby dowiedzieć się, co będzie dalej. I co z tego, że miejski kat wykonuje egzekucję samego siebie? Nieprawdopodobne to? Tak, owszem, i co z tego?
Zaskoczyło mnie i rozbawiło zaklasyfikowanie „Ględźb Ropucha” do fantastyki czy fantasy. Jeśli jednak ktoś otworzył książkę w dowolnym miejscu i natknął się tam, na przykład, na „gnomie dzieci”, to tak mu wyszło. W każdym razie miłośnikom fantastyki tej pozycji nie polecam. Zresztą, dodam asekuracyjnie, nie jest to książka dla każdego – nikogo nie chciałbym do niej namawiać, a fakt, że mnie się podoba, to już tylko moja prywatna sprawa.


„Wichry Smoczogór” i „Poszarpane granie” to pierwszy i drugi tom cyklu „Smoczogóry” Szostaka. Różnią się one mocno od tomu trzeciego, to jest od „Ględźb Ropucha”. Te dwa pierwsze są po prostu zbiorami opowiadań, legend, baśni, klechd góralskich. Rzecz dzieje się w fantastycznym rejonie Smoczogór, zaludnionym przez ludzi, skrzaty, czarty i inne takie.





---
* Wit Szostak, „Ględźby Ropucha”, wyd. Runa, rok 2005.


sobota, 19 kwietnia 2025

Niebezpieczna ta psychologia

 „Klinika” – Jonathan Kellerman

Hope Devane zginęła na ślicznej uliczce, nieopodal uniwersytetu, pod wiązami, o jedną przecznicę zaledwie od swojego domu. Zadźgano ją nożem – kilka ran, ale pierwsze pchnięcie prosto w serce. Mogło to spowodować natychmiastowe zatrzymanie akcji serca, a więc i brak krzyków czy prób obrony. Drugi cios w podbrzusze, trzeci w plecy, w okolicę nerek.
Hope Devana była psycholożką, autorką wyjątkowo kontrowersyjnego poradnika „Wilki i owce”, który narobił jej mnóstwo wrogów wśród mężczyzn, bo podtytuł jej publikacji brzmiał: „Dlaczego mężczyźni krzywdzą kobiety i jak można tego uniknąć”.
Sprawę prowadzi detektyw Milo Sturgis, pederasta, a pomaga mu doktor Alex Delaware, stary przyjaciel. psycholog i oficjalny konsultant policji. Nowy porucznik przydzielił tę sprawę (trzy miesiące po popełnieniu zbrodni, gdy pierwszy zespół detektywów zupełnie nie dał sobie z nią rady) Sturgisowi, bo niewykluczone, że Hope Devane była lesbijką… skoro źle pisała o facetach, to musiała nią być. Typowe myślenie prymitywnego homofoba.

Wkrótce okazuje się, że identyczne zabójstwo miało już miejsce nieco wcześniej, w innym mieście. Też trzy ciosy nożem, w serce, krocze i plecy, ale ofiarą była prostytutka. Przypadek wydaje się mało prawdopodobny, ale jak powiązać pracującą na uniwersytecie psycholożkę ze zwykłą dziwką?

Intrygującym odkryciem okazała się Komisja Stosunków Interpersonalnych na uczelni. Utworzona z inicjatywy Hope Devane i pod jej przewodnictwem, zajmowała się szczuciem studentek przeciwko studentom. W związku ze skargą adwokata rodziny jednego ze studentów, nielegalną, jak się to wkrótce okazało, Komisję szybciutko rozwiązano, ale… kilka osób zostało przez nią wykorzystanych i skrzywdzonych.

Sturgis i Delavare odkryli, że Hope Devane otrzymywała spore kwoty od właściciela kliniki dla kobiet. Klinika zajmowała się rzekomo leczeniem bezpłodności, ale głównie jednak aborcjami, legalnymi i nie. Wkrótce pojawiły się też wątpliwości co do kwalifikacji zawodowych Cruvica, to jest właściciela szemranej kliniki. Pan okazał się tak bezczelny, że jako miejsce studiów i specjalizacji medycznych, podał rzeźnię swojego ojca, gangstera.

„Klinika” nie jest dreszczowcem (z ang. thriller), nie wywołuje u czytelnika dreszczu grozy lub emocji. Jest to powieść sensacyjna przypominająca kryminały dawnego typu. Popełniono zbrodnię, a detektyw, w tym przypadku dwóch, Sturgis i Delaware, mozolnie szukają śladów, powiązań, odpowiedzi na mnóstwo pytań i wątpliwości. Jeżdżą w związku z tą sprawą po całym okręgu Los Angeles i dalej, rozmawiają z dziesiątkami ludzi, tworzą kolejne koncepcje.
Niewykluczone, że tak właśnie, mozolnie, powoli i żmudnie, bez fajerwerków, mogłoby wyglądać rzeczywiste dochodzenie. Fabuła ciekawa, owszem, ale bez świetnego talentu pisarskiego Kellermana, powieść mogłaby się niektórym wydać nużąca. Natomiast ja warsztat pisarski autora cenię dość wysoko.

niedziela, 13 kwietnia 2025

Nie pozwolę ci na sukces!

 „Z zimną krwią” – Jonathan Kellerman

Okolice Los Angeles, Hollywood, Santa Monica itd. Ktoś zabija artystów z różnych dziedzin sztuki, którzy lada moment osiągnąć mogą szczyt kariery, sławę, sukces, a zaczyna się od brutalnego zabójstwa muzyka bluesowego, nazywanego Baby Boy.

Bohaterem powieści, jak to często u Kellermana, jest doktor psychologii, Alex Delaware i jego przyjaciel z policji, detektyw Milo Sturgis. W „Z zimną krwią” pojawia się też wyjątkowo wielu bohaterów drugoplanowych – partner Sturgisa, doktor Silverman, policjantka Petra (bohaterka na poziomie prawie Alexa Delaware), była i obecna miłość doktora Delaware, nowy partner Petry, były wojskowy.

W książce zaprezentował autor śledztwo i jest to opowieść bardzo, bardzo rozbudowana i wielowątkowa, wypełniona setkami drobnych działań, mozolnym odkrywanie prawdy. Te wszystkie niewielkie elementy układanki mogłyby być nużące, ale znakomity warsztat pisarski autora, fantastycznie sobie z tym natłokiem radzi.

Niektórym czytelnikom może w tej książce brakować huraganowej akcji, pościgów, strzelanin; nie jest to powieść porywająca, że tak to nazwę. Największym plusem jest warsztat pisarski, a nie dynamiczna akcja, której prawie nie ma.

poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Ciągu dalszego już nie będzie

 „Świat według Dziada” – Henryk Niewiadomski

„Moim zdaniem, w obecnych czasach z całą pewnością opłaca się być dobrym gangsterem. Nawet przy założeniu, że pożyję się nie dłużej niż 40 lat – ale za to w luksusie i poważaniu. Zapewni się lepszy start i godne życie swojej rodzinie. To jest moim zdaniem jedyne wyjście, aby wybić się z bagna, jakie panuje dzisiaj w Polsce” [1].

Kiedy przeczytałem powyższe przekonanie „Dziada” od razu przypomniałem sobie jedną z najlepszych polskich komedii. W filmie „Vabank” Henryk Kwinto mówi, że kasiarz to… „Taki sam jak i inne zawody i wymagający, jak i one, odpowiednich kwalifikacji. Zresztą zamiast kraść jako dyrektor, fabrykant, sekretarz czy inny prezes lepiej już kraść par excellence jako złodziej. Tak jest chyba uczciwiej”.

„Świat według Dziada” to autobiografia Henryka Niewiadomskiego, ps. „Dziad”, ur. 1948 w Warszawie, zmarłego w 2007 w Radomiu, przestępcy, gangstera, prawdopodobnie przywódcy gangu ząbkowickiego, brata innego gangstera, Wiesława Niewiadomskiego, ps. „Wariat”. Henryk Niewiadomski wydał tę książkę własnym nakładem. Może być ona elementem układanki, prezentującej przestępczość mniej lub bardziej zorganizowaną w Polsce, w latach dziewięćdziesiątych.

Byłby sobie „Dziad” nadal gangsterem, złodziejem, oszustem, przemycałby spirytus i kradzione samochody, ale w pewnym momencie popełnił błąd – jako zwykły bandzior wszedł w konflikt z bandytami polityczno-gospodarczymi. To musiało przynieść katastrofalne konsekwencje. Henryk Niewiadomski, oczywiście nie sam, przejął ładunek pięciu ton papieru przeznaczonego do druku rubli rosyjskich. Dostawa tego papieru z Niemiec kontrolowana była przez Urząd Ochrony Państwa. Przejęcie dostawy ośmieszyło UOP oraz ujawniło służalczą postawę polskich polityków i decydentów wobec Rosji i Białorusi. Wprawdzie „Dziad” zwrócił służbom trzy i pół tony papieru, ale resztę wykorzystał jego brat do drukowania fałszywych rubli.

Książka napisana została językiem bardzo prostym – ostatecznie Henryk Niewiadomski skończył jedynie podstawówkę, a może zaledwie siedem klas. Jednak to nie jest problemem; jakaś, minimalna, redakcja jednak tam była, więc czytać się da. Kłopot polega na ocenie wiarygodności autora. Wybiela się i usprawiedliwia? Ależ tak! Na pewno! Ale też nigdy nie pisał, że był uczciwym człowiekiem, pracującym na etacie w fabryce. Po prostu wiele faktów i drastycznych szczegółów ze swojej przeszłości po prostu pomijał. Czy wszystko w tej książce jest kłamstwem? Oj, tu już byłbym bardzo ostrożny. Czy prawdziwa, a jeśli tak, to na ile, była relacja ze sfingowanego procesu, w którym skazano go na siedem lat? Przynajmniej na część jego rewelacji są dokumenty, protokoły. Bzdury produkowane przez małego świadka koronnego (w Polsce jest albo było takie kuriozum) z wydatną pomocą prokuratora, nadal są w archiwach.

„Dziad” zapowiedział ciąg dalszy swojej relacji, ale… zmarł w więzieniu. Jego brata zastrzelono na ulicy.





---
Henryk Niewiadomski, „Świat według Dziada”, wyd. Henryk Niewiadomski, 2002, s.. 80.

sobota, 5 kwietnia 2025

Brutalna walka dobra ze złem

 „Strażnik testamentu” –  Eric van Lustbader

Eric Van Lustbader, amerykański autor thrillerów (i nie tylko), za zgodą spadkobierców Roberta Ludluma, kontynuował pisanie powieści z cyklu o Jasonie Bournie. Ludlum napisał ich bodajże z pięć, Lustbader – jedenaście, na przykład: Dziedzictwo Bourne'a, Zemsta Bourne'a, Inicjatywa Bourne'a. Zauroczony przygodami Jasona Bourne'a w naturalny sposób odkryłem Lustbadera. Początkowo bardzo mi się jego powieści podobały, ale z czasem wydawały mi się coraz bardziej przesadzone i wydumane, ale czy to warsztat pisarski Lustbadera się zmieniał, czy może ja z upływem czasu trochę bardziej krytycznie oceniałam powieści (nie tylko tego autora) – tego to już nie wiem.
„Strażnik testamentu” został wydany po raz pierwszy w 2006 roku pod tytułem „The Testament” i jest to pierwszy tom z cyklu „The Testament Novels”.

Średniowiecze. Dobro walczy ze złem, to znaczy gnostyccy obserwanci (Gnostic Observant – członkowie grupy wyznaniowej, opowiadający się za ścisłym przestrzeganiem reguł sformułowanych przez założyciela) zmagają się z rycerzami zakonu św. Klemensa, który to zakon jest karzącą ręką zdeprawowanego Watykanu. Obserwanci zostali zdradzenie, większość zginęła, ale tajemniczą skrzynię z ich skarbami nielicznym ocalałym udało się ukryć.
W całej powieści o tę właśnie skrzynię chodzi, a dokładnie, to o jej zawartość. Obserwanci, wywodzący się od św. Franciszka, przechowują w niej testament Jezusa, eliksir do wskrzeszania zmarłych i leczący śmiertelne rany, ale też – jakbyśmy to dzisiaj nazwali – teczki na wszystkich znaczących ludzi na świecie. Wśród gnostyckich obserwantów zwykle tylko jedna lub dwie osoby wiedzą, co jest w skrzyni i gdzie została ona ukryta: Klucznik i magister regens.

Czasy współczesne. Rycerze św. Klemensa, Saint-Clemens, nadal wściekle atakują (spiski, zabójstwa, zdrady) gnostyckich obserwantów i z wielką determinacją poszukują skrzyni – papież jest umierający, a pewnym klikom w Watykanie byłby jeszcze potrzebny.

Dexter Shaw, aktualny Klucznik (stanowisko magistra regens od dłuższego czasu wakuje), ginie w kawiarni w wyniku wybuchu gazu i to chwilę po spotkaniu z synem.
Braverman Shaw, zwany zwykle Bravo, nie do końca świadomy działalności ojca musi nagle porzucić swój świat i dotychczasowe spokojne życie doradcy kapitałowego, i kontynuować misję ojca, to jest walkę Dobra ze Złem w interesie całej ludzkości. Musi też zidentyfikować zdrajcę wśród swoich.

Przemoc, zdrady, kłamstwa, intrygi, zabójstwa, pościgi szybkimi autami, strzelaniny, walki na sztylety, tajemnice historycznych miast i zabytków, ukryte artefakty w starych kościołach, szyfry, labirynty i zagadki, to właśnie fabuła tej powieści, która często przypomina historyczno-sensacyjne thrillery Dana Browna.

Może i „Strażnik testamentu” byłby bardzo dobrą powieścią i na pewno robiłby kolosalne wrażenie ze trzydzieści lat temu. Dziś powieść wydaje mi się zbyt pokomplikowana i jednak nieco naiwna.

piątek, 28 marca 2025

Niemcy - egzotyczni aż strach

 „Zimna kalkulacja” – Michael Tsokos

Michael Tsokos kieruje Krajowym Instytutem Medycyny Sądowej i Społecznej w Berlinie. Uważany jest (nie tylko w Niemczech) za wybitnego eksperta medycyny sądowej, specjalizującego się w badaniu ekstremalnych przypadków kryminalnych. Można więc bezpiecznie założyć, że zdecydowanie wie, co pisze. Natomiast jakość tego pisarstwa, ale może tylko polskiego przekładu/redakcji, pozostawia wiele do życzenia.
„Zimna kalkulacja” jest drugim tomem cyklu o doktor Sabine Yao. Tom pierwszy nosi tytuł „Z zimną precyzją”. Akcja „Zimnej kalkulacji” rozgrywa się osiem miesięcy po wydarzeniach opisanych w „Z zimną precyzją”. Powieści można czytać osobno.

Główną bohaterką powieści jest doktor Sabine Yao, zastępczyni kierownika specjalnej jednostki medycyny sądowej BKA, to jest Federalnego Urzędu Kryminalnego (w Niemczech działa też LKA – Krajowy Urząd Kryminalny, działający na poziomie landów), zajmującej się przypadkami ekstremalnymi, co w praktyce oznacza wyjątkowo obrzydliwe obrzydlistwa oraz potworne okrucieństwo.

Kilkuletni Yasser wybrał się sam do opuszczonej fabryki podglądać koty. Uprowadził go stamtąd człowiek, którego początkowo chłopiec uważał za policjanta. Matka dziecka, Ayasha Khatib, nie zawiadomiła policji – cała rodzina przebywała w Berlinie nielegalnie. Pomocy mógł udzielić inny bohater powieści, Hassan Khalaf z Jordanii, dawny regulator przestępczego klanu Saad, a jeszcze wcześniej zabójca na usługach króla Jordanii, człowiek bardzo niebezpieczny, bezwzględny i skuteczny.

Na dany przez Scherza sygnał, asystent sekcyjny wykonał cięcie bladej skóry od ucha doucha po kości czaszki, nieco powyżej guza ciemieniowego i kości potylicznej martwego mężczyzny, gdzie skóra pokryta była jedynie bardzo cienkimi białymi włosami. Następnie odłożył nóż obok głowy denata, chwycił palcami w jasnożółtych lateksowych rękawiczkach za naciętą z tyłu głowy zmarłego skórę, ściągając ją z czaszki w dół wraz z milimetrowej grubości podskórną tkanką łączną zbitą, pod którą znajdowała się kość sklepienia czaszki i osłaniający ją niczym hełm czepiec ścięgnisty. Czynności tej towarzyszył odgłos mlaśnięcia. Yao zauważyła, jak praktykantka obok niej wzdrygnęła się i to wyraźnie*.

Nawet potrafię sobie wyobrazić to smakowite mlaśnięcie. W powieści jest sporo drastycznych opisów, w końcu bohaterką jest lekarka medycyny sądowej, więc było to do przewidzenia.

W kilku pierwszych rozdziałach autor prezentuje różne osoby i zdarzenia. Początkowo zupełnie nie wiadomo, czy w ogóle istnieje jakiś związek między nimi, bo może to tylko nawiązania do poprzedniej sprawy doktor Yao. Ostatecznie główne wątki krystalizują się dwa: Sabine Yao dokonuje sekcji i oględzin zwłok różnych osób, (zastrzelony były komendant policji, powieszeni na specjalnej konstrukcji staruszkowie, młody człowiek, który po śmierci zzieleniał tylko z jednej strony, zwłoki w otoczeniu dziecięcych zabawek itd.), a Hassan Khalaf szuka uprowadzonego ośmiolatka. W połowie powieści wątki te zaczynają się powoli zbiegać, pojawiają się punkty wspólne. Problemy osobiste siostry Sabine i jej dzieci uważam za wątek poboczny.

O ile fabuła wydaje się ciekawa, a nawet intrygująca oraz bardzo na czasie, to powieść napisana jest lub przełożona, irytująco miernie.

Hassan Khalaf pali papierosy. Kilkanaście razy, może więcej, autor informuje czytelnika, że są to papierosy bez filtra.

Rażący nadmiar zaimków osobowych i dzierżawczych. Czy koleżanka powiedziałaby do koleżanki – a teraz ubierz swoje żółte rękawiczki ochronne oraz swój biały ochronny skafander, a ja ci w tym czasie opowiem…? Kolory tych rękawiczek bywają różne i za każdym razem czytelnik jest o tym dokładnie informowany, ale dla fabuły nie wynika z tego kompletnie nic. A czyje niby rękawiczki miała ubrać lekarka, jak nie swoje?

Monica Monti, policjantka (oficer śledcza), powiedziała do zespołu, którym dowodziła:

Potem… jak tylko uprzątną już ten cały bałagan, a wszystkie rzeczy leżące na podłodze, znajdą się w schludnie oznakowanych workach na materiał dowodowy, przyjrzymy się jeszcze raz tej przyczepie w poszukiwaniu możliwych narzędzi zbrodni. Rozbierzemy na części pierwsze ten przybytek i wczołgamy się w najmniejszą szczelinę, jeśli będzie potrzeba**.

Naprawdę? Jest gdzieś w Europie kraj, w którym ludzie porozumiewają się i/lub wydają polecenia swoim podwładnym w tak cudaczny sposób?

Wiele dialogów w powieści jest mocno nienaturalnych i przypomina mini wykłady, które czytelnikowi mają wyjaśnić coś tam, na przykład jakieś kwestie techniczne.

Kiedy ostatnio pomyślałeś/pomyślałaś – teraz udam się do łazienki? Prawdopodobnie nigdy.

W powieści pojawiają się bohaterowie o nazwiskach greckich, arabskich, włoskich, polskich, chińskich i innych, a wcale nie mam pewności, czy wszystkie rozpoznałem. Po lekturze nie potrafię stwierdzić, czy obecnie prawie połowa Niemców jest pochodzenia innego niż niemieckie, czy może autor wysilił się na przesadną „poprawność polityczną”.

Ostatecznie… jeśli kogoś interesuje tylko fabuła (kto zabił?) i potrafi kompletnie nie zwracać uwagi na kulejący warsztat pisarski (w jaki sposób to opisano) i rażące błędy stylistyczne, to polecam. Ja autorowi już podziękuję.





---
* Michael Tsokos, „Zimna kalkulacja”, przekład Mariola Sternahl, Skarpa Warszawska, 2025, s. 87.
** Tamże, s. 234-235.





Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.