poniedziałek, 8 grudnia 2025

Mroczne sekrety śląskich elit

 „Umbra” – Paulina Świst

Główni bohaterowie: prokurator Artur Cieniowski, fantastycznie zbudowany, inteligentny, wspaniały kochanek, Zofia Bojarska, adwokatka, niesamowicie atrakcyjna, seksowna, złośliwa, nadużywająca wulgaryzmów w myślach i mowie tak bardzo, że po kilku kartkach robi się to niesmaczne, pijąca tak dużo, że często kończy się to urwanym filmem (palimpsesty to jeden z typowych objawów choroby alkoholowej).
Bohaterowie nienawidzą się nawzajem i plotkują, a właściwie to szczują i ujadają, na siebie przy każdej okazji, nawet przy obcych ludziach. Oznacza to, że ostatecznie wylądują w łóżku, jednak nie spodziewałem się, że tak szybko. Poza tym śledzą się, podsłuchują, szpiegują wzajemnie, co jest nie tylko nieetyczne, co wręcz sprzeczne z prawem.

Od razu przyznam z pewnym wstydem, że nadal nie potrafię odkryć, czy „Umbra” to pamflet, czy może Świst prezentuje realnie występujące standardy moralne oraz kulturę postaw, zachowań i wypowiedzi elit prawniczych Śląska, bo tam rzecz cała się dzieje.
Wygląda na to, że Ślązacy bardzo się zmienili od czasu, gdy byłem tam ostatnim razem; nie mówią już gwarą śląską, ale co trochę wplatają w swoje wypowiedzi jakieś obcojęzyczne słowa i zwroty – w książce czasem tłumaczone.
Zauważyłem też – to już także przy okazji lektury powieści Mroza – że hucpa głównych bohaterów bardzo się podoba znudzonym i sfrustrowanym czytelniczkom i czytelnikom, ale… tylko na kartach powieści, bo nikt by tak nie chciał być potraktowany osobiście.

Tu zdradzę tajemnicę znaną niewielu czytelnikom, ale wszystkim dobrym autorom. Czytelnicy uwielbiają bohaterów powieści, którzy mają przymioty, jakich brakuje im samym. Dlatego kiedyś z takim przejęciem poznawałem losy Zorro i Winnetou – obaj byli fantastycznie odważni i cudownie pewni siebie, podczas gdy ja, zupełnie nie. Czyli: powiedz mi, o jakich bohaterkach lubisz czytać, a ja ci zdradzę twoje kompleksy.

W gabinecie Cieniowskiego pojawia się Stanisław Andrzejski wraz ze swoją adwokatką Bojarską i oznajmia, że to on zamordował Elżbietę Nowak, przedtem ją torturując. Przyznanie się do winy zaskakuje prokuratora, ale najwyraźniej także mecenas Bojarską – jej klient właśnie zrobił coś zupełnie niezrozumiałego (nikt go wcześniej o nic nie podejrzewał), o czym jakoś nie raczył zawiadomić swojej adwokatki. Oboje prawnicy zdają sobie sprawę, że coś tu jest mocno nie w porządku, że zostali wciągnięci w jakąś grę, zwłaszcza że Andrzejski wkrótce przyznaje się do kolejnego zabójstwa.
Motywem zbrodni jest podobno hejt internetowy, którego notorycznie dopuszczały się ofiary. Hejt (ang. hate, nienawiść) to obraźliwy, agresywny, poniżający i napastliwy komentarz internetowy na jakiś temat lub o jakiejś osobie. Bardzo częste obecnie zjawisko w komentarzach pod artykułami w serwisach informacyjnych czy portalach społecznościowych i wszędzie tam w Internecie, gdzie hejter, inaczej troll internetowy, czuje się bezkarny. Andrzejski ogłosił się Trollkillerem i rozpoczął krucjatę przeciwko takim ludziom.

Artur Cieniowski, mistrz burdelu, jak sam się określa, oraz Zofia Bojarska, budzą się pewnego razu w jakimś kontenerze – ktoś ich musiał wcześniej czymś odurzyć, bo zupełnie nie wiedzą, jak się tu znaleźli. Na łydce mają elektroniczną obrożę, połączoną łańcuchem ze ścianą kontenera. Porywacz, najwyraźniej wiedzący dobrze o ich wzajemnej nienawiści (jakby ktoś na Śląsku nie wiedział!), zmusza ich do swego rodzaju gry socjalizującej. Zamiast nadal się kłócić i wyzłośliwiać, mają pewne zadania wykonać wspólnie, powinni też być szczerzy i uczciwi, a porywacz zalicza im kolejne etapy.

Tyle na temat fabuły. Oczywiście jest ona kompletnie nieprawdopodobna, ale momentami nawet zabawna, chwilami można się rozerwać w ciągu kilku godzin lektury.

Teraz kwestie mniej przyjemne. Na przykład warsztat. Nieprawdopodobny natłok porównań, przenośni i innych środków stylistycznych. W wypowiedziach i myślach. Zdolność do używania takowych zwykle dobrze świadczy o autorze, ale groteskowa przesada w ich stosowaniu – wręcz przeciwnie. Nikt tak nie myśli, nikt tak nie mówi. Nawet w Gliwicach. W książce wszystko rodzi skojarzenia, wszystko wydaje się jakieś, wszystko jest jak… coś tam.

„Spojrzał na mnie jak na coś, co kot przywlekł mu na wycieraczkę, a potem ruszył do drzwi. Zaczął szarpać klamkę, ale bez efektu. A potem stanął przed nimi, pochylił głowę i przez moment oddychał ciężko, jakby starał się opanować. Niestety, misja zakończyła się takim samym powodzeniem jak ta z filmu Apollo 13. To znaczy umiarkowanym. To, co nastąpiło później, skojarzyło mi się z napadem wściekłości u Diabła Tasmańskiego z popularnej kreskówki” [1].

„A skoro, wbrew moim marzeniom, nic nie wyszło na tych nagraniach, to właśnie czułem się jak oblech złapany na podglądaniu lasek na basenie przez dziurkę od klucza” [2].

Zakładam, że większość czytelników w pełni zdaje sobie sprawę, że takie zabiegi zwiększają liczbę znaków w tekście, co przekłada się na pieniądze.

Sprawa druga – białe plamy, to jest częste nawiązania do spraw i zdarzeń, opisanych prawdopodobnie w jakichś innych książkach Świst. Na początku nie jest to może problemem, ale w drugiej połowie książki, już tak. Pojawiają się tam całe akapity, w których po prostu pojęcia nie miałem, o co chodzi. Jeśli ktoś czyta wszystko, co wyjdzie spod świstowego pióra, i jeszcze wszystko to pamięta, to kłopotu nie będzie. I takim „Umbrę” polecam.


---
[1] Paulina Świst, „Umbra”, Wyd. Muza 2025, s. 11.
[2] Tamże, s. 125.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz