Stadion Narodowy imienia Lecha Kaczyńskiego?
Kiedyś pisałem o Polsce i Polakach: Emocjonalność zamiast pragmatyzmu i zdrowego rozsądku. Lata mijają, a tu nadal „czucie i wiara silniej mówi do mnie, niż mędrca szkiełko i oko”. Czy gdzie indziej nie było romantyzmu? Ależ był, jak najbardziej! Jako kierunek w sztuce. Jakoś nie przeszkadzał kupcom, rzemieślnikom, burżuazji i wreszcie przemysłowcom budować potęgę ekonomiczną państwa. A my, Polacy, z romantyczności uczyniliśmy cechę narodową, z której jesteśmy na dokładkę dumni, i posługujemy się nią radośnie w życiu politycznym, społecznym, gospodarczym. I teraz, po katastrofie samolotu prezydenckiego zastanawiam się, czy w tym względzie cokolwiek się u nas zmieniło?
Dla przypomnienia.
10 kwietnia 2010, przed dziewiątą rano, samolot prezydenta Polski (Tu-154M) rozbił się niedaleko Smoleńska podczas podchodzenia do lądowania. Prezydent Lech Kaczyński wraz z ekipą wybierał się na obchody siedemdziesiątej rocznicy zbrodni katyńskiej. Nie uratował się nikt.
Natychmiast pojawiły się pytania i najrozmaitsze wątpliwości. Na pewno samolot był rosyjskim „starym trupem”! Czyżby? Miał wylatane ok. 1/6 czasu przewidzianego dla tych maszyn. Prezydenci nie latają starymi gratami. Poza tym… „Tupolew” to ulubiony samolot przemytników. Ulubiony właśnie dlatego, że bardzo solidny i wytrzymały, można nim wylądować na kartoflisku, przy półmetrowym śniegu, a nawet z płonącym ładunkiem papierosów na pokładzie (autentyczne).
Samolot we mgle zahaczył o drzewo. W porządku, ale jeśli zahaczył o drzewo, to raczej nie mógł znajdować się wyżej, niż jakieś dwadzieścia metrów od ziemi (według symulacji, jaką widziałem gdzieś w Internecie było to zaledwie osiem metrów!). Podchodził do lądowania, a więc i szybkość miał już stosunkowo niewielką. Jak więc się to stało, że zginęli absolutnie wszyscy na pokładzie? I co ze świadkami, którym wydaje się, że najpierw była eksplozja (trafienie rakietą ziemia-powietrze?), a dopiero później samolot spadł? A może to spisek? Albo zemsta?
Takich i innych spekulacji jest mnóstwo i ciągle powstają nowe. Niektóre bardziej sensowne, a nawet uzasadnione, inne mniej, albo i wcale. Jednak nie o nie mi chodzi.
Kilkadziesiąt godzin po katastrofie pojawiła się inicjatywa by uczcić pamięć zmarłego prezydenta nadając jego imię stadionowi. Przyznam, że argumenty pomysłodawców i zwolenników tej koncepcji wprawiły mnie w osłupienie. Człowiek, którego wielu Polaków nazywało jeszcze kilka dni temu hochsztaplerem politycznym, oszołomem i ksenofobem stwarzającym realne zagrożenie dla pokoju w Europie i polskiej racji stanu, nagle okazał się świetnym politykiem i wybitnym mężem stanu. A to ci metamorfoza!
Wszyscy mamy chyba od dzieciństwa wdrukowane w psychikę zalecenie, że o zmarłych należy mówić tylko dobrze. Dzięki tej regule wieki historii niczego nie są nas w stanie nauczyć, bo tutaj każdy dureń staje się automatycznie narodową znakomitością, a jego dzieło okazuje się wybitne, wartościowe i niezwykle cenne – pod warunkiem, że umarł. Najlepiej tragicznie i z ręki wroga.
Ale i tym nie chcę się zajmować; pozostanę przy stwierdzeniu, że wybitnym politykiem to był moim zdaniem Dag Hammarskjöld, Woodrow Wilson, Szymon Perez, czy Willy Brandt, a Lech Kaczyński był politykiem niewątpliwie wyjątkowo… kontrowersyjnym. I niech tak zostanie. Na polityce się nie znam, ani nią interesuję, więc nie mnie go oceniać. Kwalifikacje polityczne i dyplomatyczne naszego zmarłego prezydenta osądzą z czasem inni politycy Europy i Świata oraz oczywiście historia.
Ja chcę skoncentrować się tylko i wyłącznie na wydarzeniach ostatnich.
W katastrofie samolotu zginęło prawie sto osób. Poza prezydentem i jego żoną, stracili życie politycy, dyplomaci, posłowie, senatorowie (Prezes NBP, Przewodniczący Rady Polityki Pieniężnej, Prezes IPN, wicemarszałkowie Sejmu i Senatu, sekretarze stanu itp.) oraz… Szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i dowódcy wszystkich rodzajów wojsk.
Jak to możliwe, że tylu ludzi tak strategicznie ważnych dla państwa znalazło się jednocześnie na pokładzie tego samego samolotu? Coś takiego jest ewenementem na skalę światową i nie zdarzyło się nigdy wcześniej. Przecież służby ochrony (BOR i nie tylko) musiały protestować! Takich rzeczy się nie robi! Nigdy i nigdzie! Zbyt wielkie ryzyko.
Na tak szalony pomysł mogło u nas pewnie wpaść wielu, ale tylko jeden człowiek mógł taki zamiar zrealizować, wcielić w życie i lekceważąc elementarne zasady bezpieczeństwa nakazać tym wszystkim oficjelom, by wraz z nim na pokład samolotu wsiedli – prezydent.
Dlaczego Lech Kaczyński zabrał ze sobą do Rosji kilkadziesiąt najważniejszych osób w państwie? Tu mogę już tylko spekulować. Kilka dni wcześniej premier Donald Tusk spotkał się z premierem Władimirem Putinem (7 kwietnia). Spotkanie to, jeśli nawet nie było politycznym przełomem, było niewątpliwym sukcesem medialnym i to w ocenie komentatorów całego świata. Znając charakter Lecha Kaczyńskiego potrafię sobie wyobrazić jego nieodpartą potrzebę odniesienia sukcesu jeszcze większego, bardziej spektakularnego, „zakasowania” Tuska za każdą cenę (co w pewnym, tragicznym sensie mu się zresztą udało). To temu właśnie celowi służył szczególny dobór i liczba pasażerów feralnego samolotu; świta prezydenta złożona z dygnitarzy, polityków, przywódców i dowódców tak wielkiej rangi wywarłaby w Katyniu niewątpliwie porażające wrażenie. Mogłaby też wyglądać na manifestację poparcia dla jego polityki i stanowiska.
I jeszcze jedno. W samolocie rejsowym takich czy innych linii lotniczych najważniejszy jest pilot. On o wszystkim decyduje i za wszystko odpowiada. Ale to nie był zwykły samolot rejsowy. W samolocie prezydenckim decyzje wydaje prezydent. Podobno dyspozytor na lotnisku w Smoleńsku doradzał (w związku ze złymi warunkami pogodowymi) zmianę miejsca lądowania i skierowanie samolotu prezydenta na zastępcze lotnisko w Mińsku lub Moskwie. Czemu pilot tego nie zrobił? Może zwariował? Może był pijany? A może po prostu zakazał mu tego prezydent wiedząc, że lądowanie w Moskwie czy Mińsku wyklucza jego udział, wraz z całym tym orszakiem, w uroczystościach w Katyniu? A to był przecież priorytet, o to chodziło, to było najważniejsze.
Dla przypomnienia – już przynajmniej raz prezydent próbował zmusić pilota swojego samolotu do zmiany planu lotu i lądowania w Tbilisi zamiast w Gandżi w Azerbejdżanie, zdaje się w 2008 roku, już nie pamiętam. Pilot oparł się wtedy presji „szefa”, doleciał i wylądował tam, gdzie to było możliwe i bezpieczne. Kaczyński i jego ludzie bardzo się wtedy starali o ukaranie pilota za odmowę wykonania polecenia. Groziła mu za to kara od trzech miesięcy do pięciu lat więzienia.
Czy odpowiedź na pytanie „kto zadecydował, żeby jednak próbować lądować w Smoleńsku?” pomoże znaleźć „czarna skrzynka”? Możliwe, ale mało prawdopodobne. „Czarna skrzynka”, która jak sama nazwa wskazuje jest koloru jaskrawo pomarańczowego, rejestruje parametry lotu oraz ewentualnie rozmowy prowadzone w kokpicie. Jednak w tym przypadku trudno sobie wyobrazić, że to pilot wezwał sobie prezydenta do kokpitu, by go spytać, gdzie lądować. Raczej to on właśnie udał się do przedziału pasażerskiego, do prezydenta, i tam przedstawił sytuację, propozycję dyspozytora lotów (wieży kontrolnej) i poprosił o decyzję: Mińsk, Moskwa, czy jednak Smoleńsk. Ale rozmowy w tym miejscu rejestrowane nie są. Z oczywistych względów.
A wracając do stadionu… Jestem przeciwny nadawaniu mu imienia Lecha Kaczyńskiego (podobnie, jak wydatkowaniu milionów z pieniędzy podatników na operację zmiany nazw tysięcy ulic i placów). Ale jakoś strasznie upierać się przy tym nie zamierzam. W Warszawie nie mieszkam, na stadiony nie chadzam, co mnie to w sumie obchodzi? Jednak zdecydowanie protestuję i nie zgadzam się na proponowanie stanowiska prezydenta Jarosławowi Kaczyńskiemu. Choć wielu Polaków bardzo współczuje jemu i jego rodzinie (i nic w tym dziwnego, jest za co) oraz wręcz nurza się w poczuciu żalu, straty i krzywdy, sądzę że tragiczna śmierć członków rodziny nie jest jeszcze, nawet w rozemocjonowanej Polsce, argumentem i kwalifikacją wystarczającą, by ofiarować komukolwiek (dla otarcia łez?) najwyższe stanowisko w państwie.
Zresztą… w lipcu też pewnie będzie okazja do ogłoszenia żałoby narodowej, we wrześniu straci życie ktoś wyjątkowy, tak się po prostu toczy świat…
Dla przypomnienia.
10 kwietnia 2010, przed dziewiątą rano, samolot prezydenta Polski (Tu-154M) rozbił się niedaleko Smoleńska podczas podchodzenia do lądowania. Prezydent Lech Kaczyński wraz z ekipą wybierał się na obchody siedemdziesiątej rocznicy zbrodni katyńskiej. Nie uratował się nikt.
Natychmiast pojawiły się pytania i najrozmaitsze wątpliwości. Na pewno samolot był rosyjskim „starym trupem”! Czyżby? Miał wylatane ok. 1/6 czasu przewidzianego dla tych maszyn. Prezydenci nie latają starymi gratami. Poza tym… „Tupolew” to ulubiony samolot przemytników. Ulubiony właśnie dlatego, że bardzo solidny i wytrzymały, można nim wylądować na kartoflisku, przy półmetrowym śniegu, a nawet z płonącym ładunkiem papierosów na pokładzie (autentyczne).
Samolot we mgle zahaczył o drzewo. W porządku, ale jeśli zahaczył o drzewo, to raczej nie mógł znajdować się wyżej, niż jakieś dwadzieścia metrów od ziemi (według symulacji, jaką widziałem gdzieś w Internecie było to zaledwie osiem metrów!). Podchodził do lądowania, a więc i szybkość miał już stosunkowo niewielką. Jak więc się to stało, że zginęli absolutnie wszyscy na pokładzie? I co ze świadkami, którym wydaje się, że najpierw była eksplozja (trafienie rakietą ziemia-powietrze?), a dopiero później samolot spadł? A może to spisek? Albo zemsta?
Takich i innych spekulacji jest mnóstwo i ciągle powstają nowe. Niektóre bardziej sensowne, a nawet uzasadnione, inne mniej, albo i wcale. Jednak nie o nie mi chodzi.
Kilkadziesiąt godzin po katastrofie pojawiła się inicjatywa by uczcić pamięć zmarłego prezydenta nadając jego imię stadionowi. Przyznam, że argumenty pomysłodawców i zwolenników tej koncepcji wprawiły mnie w osłupienie. Człowiek, którego wielu Polaków nazywało jeszcze kilka dni temu hochsztaplerem politycznym, oszołomem i ksenofobem stwarzającym realne zagrożenie dla pokoju w Europie i polskiej racji stanu, nagle okazał się świetnym politykiem i wybitnym mężem stanu. A to ci metamorfoza!
Wszyscy mamy chyba od dzieciństwa wdrukowane w psychikę zalecenie, że o zmarłych należy mówić tylko dobrze. Dzięki tej regule wieki historii niczego nie są nas w stanie nauczyć, bo tutaj każdy dureń staje się automatycznie narodową znakomitością, a jego dzieło okazuje się wybitne, wartościowe i niezwykle cenne – pod warunkiem, że umarł. Najlepiej tragicznie i z ręki wroga.
Ale i tym nie chcę się zajmować; pozostanę przy stwierdzeniu, że wybitnym politykiem to był moim zdaniem Dag Hammarskjöld, Woodrow Wilson, Szymon Perez, czy Willy Brandt, a Lech Kaczyński był politykiem niewątpliwie wyjątkowo… kontrowersyjnym. I niech tak zostanie. Na polityce się nie znam, ani nią interesuję, więc nie mnie go oceniać. Kwalifikacje polityczne i dyplomatyczne naszego zmarłego prezydenta osądzą z czasem inni politycy Europy i Świata oraz oczywiście historia.
Ja chcę skoncentrować się tylko i wyłącznie na wydarzeniach ostatnich.
W katastrofie samolotu zginęło prawie sto osób. Poza prezydentem i jego żoną, stracili życie politycy, dyplomaci, posłowie, senatorowie (Prezes NBP, Przewodniczący Rady Polityki Pieniężnej, Prezes IPN, wicemarszałkowie Sejmu i Senatu, sekretarze stanu itp.) oraz… Szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i dowódcy wszystkich rodzajów wojsk.
Jak to możliwe, że tylu ludzi tak strategicznie ważnych dla państwa znalazło się jednocześnie na pokładzie tego samego samolotu? Coś takiego jest ewenementem na skalę światową i nie zdarzyło się nigdy wcześniej. Przecież służby ochrony (BOR i nie tylko) musiały protestować! Takich rzeczy się nie robi! Nigdy i nigdzie! Zbyt wielkie ryzyko.
Na tak szalony pomysł mogło u nas pewnie wpaść wielu, ale tylko jeden człowiek mógł taki zamiar zrealizować, wcielić w życie i lekceważąc elementarne zasady bezpieczeństwa nakazać tym wszystkim oficjelom, by wraz z nim na pokład samolotu wsiedli – prezydent.
Dlaczego Lech Kaczyński zabrał ze sobą do Rosji kilkadziesiąt najważniejszych osób w państwie? Tu mogę już tylko spekulować. Kilka dni wcześniej premier Donald Tusk spotkał się z premierem Władimirem Putinem (7 kwietnia). Spotkanie to, jeśli nawet nie było politycznym przełomem, było niewątpliwym sukcesem medialnym i to w ocenie komentatorów całego świata. Znając charakter Lecha Kaczyńskiego potrafię sobie wyobrazić jego nieodpartą potrzebę odniesienia sukcesu jeszcze większego, bardziej spektakularnego, „zakasowania” Tuska za każdą cenę (co w pewnym, tragicznym sensie mu się zresztą udało). To temu właśnie celowi służył szczególny dobór i liczba pasażerów feralnego samolotu; świta prezydenta złożona z dygnitarzy, polityków, przywódców i dowódców tak wielkiej rangi wywarłaby w Katyniu niewątpliwie porażające wrażenie. Mogłaby też wyglądać na manifestację poparcia dla jego polityki i stanowiska.
I jeszcze jedno. W samolocie rejsowym takich czy innych linii lotniczych najważniejszy jest pilot. On o wszystkim decyduje i za wszystko odpowiada. Ale to nie był zwykły samolot rejsowy. W samolocie prezydenckim decyzje wydaje prezydent. Podobno dyspozytor na lotnisku w Smoleńsku doradzał (w związku ze złymi warunkami pogodowymi) zmianę miejsca lądowania i skierowanie samolotu prezydenta na zastępcze lotnisko w Mińsku lub Moskwie. Czemu pilot tego nie zrobił? Może zwariował? Może był pijany? A może po prostu zakazał mu tego prezydent wiedząc, że lądowanie w Moskwie czy Mińsku wyklucza jego udział, wraz z całym tym orszakiem, w uroczystościach w Katyniu? A to był przecież priorytet, o to chodziło, to było najważniejsze.
Dla przypomnienia – już przynajmniej raz prezydent próbował zmusić pilota swojego samolotu do zmiany planu lotu i lądowania w Tbilisi zamiast w Gandżi w Azerbejdżanie, zdaje się w 2008 roku, już nie pamiętam. Pilot oparł się wtedy presji „szefa”, doleciał i wylądował tam, gdzie to było możliwe i bezpieczne. Kaczyński i jego ludzie bardzo się wtedy starali o ukaranie pilota za odmowę wykonania polecenia. Groziła mu za to kara od trzech miesięcy do pięciu lat więzienia.
Czy odpowiedź na pytanie „kto zadecydował, żeby jednak próbować lądować w Smoleńsku?” pomoże znaleźć „czarna skrzynka”? Możliwe, ale mało prawdopodobne. „Czarna skrzynka”, która jak sama nazwa wskazuje jest koloru jaskrawo pomarańczowego, rejestruje parametry lotu oraz ewentualnie rozmowy prowadzone w kokpicie. Jednak w tym przypadku trudno sobie wyobrazić, że to pilot wezwał sobie prezydenta do kokpitu, by go spytać, gdzie lądować. Raczej to on właśnie udał się do przedziału pasażerskiego, do prezydenta, i tam przedstawił sytuację, propozycję dyspozytora lotów (wieży kontrolnej) i poprosił o decyzję: Mińsk, Moskwa, czy jednak Smoleńsk. Ale rozmowy w tym miejscu rejestrowane nie są. Z oczywistych względów.
A wracając do stadionu… Jestem przeciwny nadawaniu mu imienia Lecha Kaczyńskiego (podobnie, jak wydatkowaniu milionów z pieniędzy podatników na operację zmiany nazw tysięcy ulic i placów). Ale jakoś strasznie upierać się przy tym nie zamierzam. W Warszawie nie mieszkam, na stadiony nie chadzam, co mnie to w sumie obchodzi? Jednak zdecydowanie protestuję i nie zgadzam się na proponowanie stanowiska prezydenta Jarosławowi Kaczyńskiemu. Choć wielu Polaków bardzo współczuje jemu i jego rodzinie (i nic w tym dziwnego, jest za co) oraz wręcz nurza się w poczuciu żalu, straty i krzywdy, sądzę że tragiczna śmierć członków rodziny nie jest jeszcze, nawet w rozemocjonowanej Polsce, argumentem i kwalifikacją wystarczającą, by ofiarować komukolwiek (dla otarcia łez?) najwyższe stanowisko w państwie.
Zresztą… w lipcu też pewnie będzie okazja do ogłoszenia żałoby narodowej, we wrześniu straci życie ktoś wyjątkowy, tak się po prostu toczy świat…