piątek, 27 grudnia 2019

Mieszkańcy ulicy Krochmalnej


„Szumowiny” –  Isaac Bashevis  Singer

Czas i miejsce akcji: 1906 rok, przed pierwszą wojną światową; Polski nie ma na mapie, rzecz dzieje się w Warszawie (głównie), czyli w Rosji, w środowisku żydowskim, skupionym w okolicach ulicy Krochmalnej, Długiej, Gnojnej, Ciepłej, choć nie tylko.

Przeciął ulicę i wszedł do bramy, którą rozjaśniał tylko pełgający płomyk naftowej lampki. Przystanąwszy na chwilę, ogarnął spojrzeniem podwórko. W padającym z okien świetle zobaczył skrzynię na śmieci, ślepy mur i komórkę. Robiło się już późno, ale ludzie wciąż pracowali. Słyszał furkotanie maszyn do szycia, stukot szewskich młotków, łoskot i szum, jakby znalazł się w fabryce. Zdążył zapomnieć o istnieniu mieszkań w suterenach. W lewej oficynie ujrzał klitkę z pochyłym dachem i sięgającym ziemi okienkiem. Na sznurach suszyło się pranie*

Próbowałem wyobrazić sobie taką ulicę i z pomocą przyszedł mi stary, z 1959 roku, film „Wspólny pokój” oraz poezja Konstantego Ildefonsa:

Że ona jest na końcu świata,
każdy policjant o tym wie,
czarna jak płyta gramofonowa
z tą samą piosnką, od nowa, od nowa.

Ulica Sarg. Ulica Sarg.
Katastrofalna ulica.

Miłość? Rozplączesz jak węzeł.
Laur? Przyjdzie później czy prędzej;

Lecz gdy cię, człowiecze,
ulica urzecze,
jak szmaragd upadniesz na dno.
[...]
Ulica Sarg. Ulica w deszcz.
Rozpaczliwa, panowie, ulica.

Maks Barabander, lat 47, Żyd bez wykształcenia, ale cwany i zaradny, zamieszkiwał w Raszkowie i Warszawie (na Krochmalnej), aż wyemigrował za ocean i w Buenos Aires dorobił się na handlu nieruchomościami. Kiedy zmarł nagle jego syn Arturo, żona, Ruchełe, podupadła na zdrowiu, zamknęła się w sobie, jakby gwałtownie postarzała i straciła zainteresowanie mężem, a może życiem w ogóle. Maks popadł w melancholię, stał się impotentem, zatracił w ogóle sens życia. Lekarze mówili, że to wszystko nerwy i wysyłali go do wód, ale ich rady i pomysły na niewiele się zdały. Wtedy to Maks postanowił odwiedzić Warszawę i ulicę Krochmalną, poszukać krewnych w Raszkowie.

W Warszawie Maks Barabander zatrzymuje się w najdroższym hotelu, w „Bristolu”; szybko poznaje biednego, samozwańczego rabina i jego córkę, socjalistkę, Cirełe, ale też „szemrane” towarzystwo z Gnojnej, szumowiny, od których nie wydaje się lepszy.
Maks przedstawia się jako wdowiec, choć w pierwszej chwili nie wie, co go do tego pchnęło, a jako mężczyzna wolny i zamożny wzbudza zainteresowanie wielu pań. Łącznie z takimi, które proponują mu spółkę w handlu żywym towarem.

Jak na człowieka interesu, człowieka sukcesu, Maks wydaje się dziwnie miękki, uległy, bezwolny. Przyjmuje każdą propozycję i wikła się w związku z tym w coraz większe problemy i dylematy moralne. Jego… hm… przygody mogą być wskazówką dla czytelnika – ciesz się z tego, co masz – nawet jeśli momentami wydaje się to mało ekscytujące, bo pogoń za szalonymi marzeniami może okazać się zgubna.



---
* Isaac Bashevis Singer, „Szumowiny”, tłum. Łukasz Nicpan, MUZA S.A., Warszawa 2002, s. 28-29.

poniedziałek, 23 grudnia 2019

Monografia opolskiego poety


„Obroty liter. Szkice o twórczości Tomasza Różyckiego” – Anna Czabanowska-Wróbel, Magdalena Rabizo-Birek

Urodzony w 1970 roku w Opolu Tomasz Różycki, poeta i tłumacz, laureat wielu prestiżowych nagród, w tym tak znaczących, jak Nagroda Kościelskich, Nagroda „Kamień” (przyznawana w trakcie Festiwalu „Miasto Poezji”), Nagroda im. Josifa Brodskiego i innych. Jego wiersze tłumaczone były na wiele języków i nieustająco spotykają się z przychylnymi ocenami krytyków i czytelników. Twórczość Tomasza Różyckiego dowodzi, że nawet w obecnej Polsce można być, stać się,  znakomitym, uznanym, cenionym poetą.

Wywieziono ich pociągami na przyznane Polakom tereny (rodzina poety trafiła na Opolszczyznę), z których w tym samym czasie wysiedlono niemiecką ludność. W komunistycznej, peerelowskiej propagandzie ziemie te nazywane były »odzyskanymi« lub »piastowskimi«, które to terminy Różycki niejednokrotnie ironicznie komentuje w swoich utworach [1].

Kiedy to przeczytałem, od razu wiedziałem, że Różycki jest godny zaufania, osadzony w rzeczywistości, rozumiejący, co się tu tak naprawdę dzieje. To się może wydawać nieprawdopodobne, ale „komuna” skończyła się 30 lat temu, a ja nadal spotykam ludzi, którzy próbują prezentować peerelowskie argumenty na rzekomą słowiańskość/polskość ziem uzyskanych na zachodzie w zamian za utracone na wschodzie. Ale… to tylko dygresja.

„Obroty liter” to ponad dwadzieścia artykułów, esejów, studiów na temat twórczości Tomasza Różyckiego. Autorami są przedstawiciele różnych środowisk naukowych i opiniotwórczych, tłumacze; jeden z esejów (o zagrożeniu wolności słowa) napisał sam Różycki. Klasyczna monografia, wysoki poziom.
Na temat twórczości poety wypowiadają się między innymi: Teresa Dobrzańska, Leonardo Masi, Kamil Nolbert, Xavier Farré, Maja Januszkiewicz, Bill Johnston, Mira Rosenthal… Nie trzeba się z ich interpretacjami i opiniami zgadzać, ale warto je poznać. Poza tym rodzą wiele przemyśleń na mnóstwo tematów, a to – uważam – jest w przypadku monografii poety, wartością dodaną.





---
1. Anna Czabanowska-Wróbel, Magdalena Rabizo-Birek, „Obroty liter. Szkice o twórczości Tomasza Różyckiego”, Univwrsitas, 2019, s. 14.

sobota, 21 grudnia 2019

Monologi pięćdziesięciolatki


„Wszystko” – Atka Brożek

Jeśli się nie mylę, imienia „Atka” nie ma, nie istnieje, to głównie nazwa geograficzna. Jeśli dodać do tego zdjęcie na okładce, aż ociekające Photoshopem… Ale mniejsza z tym, i tak zacząłem czytać.

Książka jest umiarkowanie udanym eksperymentem formalnym – są to bowiem niekończące się monologi Anki (pięćdziesiątka, szczupła, czarne włosy). Owszem, pojawiają się tu także inne osoby, ale Anka nie dopuszcza ich do głosu. Ich obecność (tych innych) wyrażana jest w sposób znany z lektury scenariuszy filmowych, np. Karolina (Garbata) chciała coś dodać, ale zrezygnowała, Elżbieta wolno sączyła wino, Magda patrzyła w przestrzeń pustym wzrokiem, Suchemu, który chciał coś powiedzieć, Anka natychmiast przerwała itp.

Anka dużo pije, właściwie to prawie stale, z mężem (zwanym Suchym), sypiającym w piwnicy, tworzy parę już tylko formalną, angażuje się w różne  bezsensowne przygody seksualne, ale przede wszystkim wiecznie i ustawicznie narzeka. Wyrzyguje swoją złość, niezadowolenie i frustrację na każdego, kogo da się zmusić do słuchania. Nużące to – krótko mówiąc.

Specyficzne relacje łączą Ankę tylko z dwoma osobami: matką, wyraźnie sprawczynią chorych relacji Anki z ludźmi oraz Magdą – ten układ trudny jest do określenia. Magda jest ze dwadzieścia lat młodsza od Anki i odgrywa w jej życiu wiele różnych ról, bo to i przyjaciółka, i podopieczna, i protegowana… może nawet kochanka. Anka niby to stale pomaga Magdzie, ale w sumie karmi się jej chorobą i słabością. Bardzo ta relacja jest… niefajna.

Raził mnie w książce ordynarny, plugawy, wulgarny język – ale… może kobiety tak teraz ze sobą rozmawiają.
Refleksja druga: obraz jest oczywiście mocno przerysowany, ale… ile kobiet żyje w taki sposób, jak Anka, choćby częściowo?

piątek, 20 grudnia 2019

Stara nowa Rosja i jej wywiad


„Czerwona jaskółka” – Jason Matthews

Nie, nie sądzę, żeby tak było, ale przez całą lekturę miałem wrażenie, że książka została napisana dawno temu, za Breżniewa albo Andropowa. Teraz trzeba ją było odrobinę uaktualnić – w końcu ZSRR już nie ma – jednak ta aktualizacja jest dość powierzchowna, sprowadza się do nazw, nazwisk i kilku faktów. W każdym razie Rosjanie są w powieści tacy sami, jak w książkach sprzed 20-30 lat, a więc głupi, brutalni, niebezpieczni i źli, natomiast Amerykanie wspaniali – nawet jeśli czasem, rzadko, trafi się wśród nich jakiś dupek.

Do pewnego momentu akcja powieści toczy się dwutorowo. Jedną bohaterką jest Dominika Jegorowa, starająca się zrobić karierę w rosyjskim wywiadzie, drugim Nathaniel Nash, agent CIA. Wkrótce się jednak spotykają w Helsinkach, pojawia się zakazane uczucie, do mnóstwa normalnych problemów dochodzą kolejne.
Akcja dzieje się w Rosji, Grecji, we Włoszech, w USA, w Finlandii…

Kolejne rozdziały książki kończą się… przepisami kulinarnymi.

Film zrealizowany na podstawie książki Jasona Matthewsa, byłego agenta CIA, podobno był całkiem niezły.

niedziela, 15 grudnia 2019

Przyjaciele przyjaciół, malarze


„Irlandczyk” – Charles Brandt

Jakie to szczęście, że w Polsce jeszcze czasem tłumaczy się i wydaje dobrą literaturę zagraniczną, a nie tylko powieści królowych polskiego kryminału i mistrzów polskiej sensacji!

Poprzedni polski tytuł tej opowieści, „Słyszałem, że malujesz domy”, w pewnych kręgach w USA wyraźnie określa jej temat. W mafijnym slangu bowiem „maluje domy” (krwią ofiar) zabójca na zlecenie, kiler. W 2012 roku książka ta nie wzbudziła u nas większego zainteresowania, dopiero zmiana tytułu i reklama filmu na Netfliksie, zmieniła ten stan.

Tytułowy Irlandczyk to działacz związkowy i bezwzględny mafioso, Frank Sheeran, który na zlecenie organizacji zamordował ponad dwadzieścia osób. Jednak osią tej opowieści, jej głównym motywem, jest sprawa tajemniczego zaginięcia Jimmy'ego Hoffy, przyjaciela Franka Sheerana, przywódcy związku zawodowego kierowców ciężarówek. Irlandczyk „zajął się” nim na rozkaz bossa Russella Bufalino.
Prokurator Rudy Giuliani zaliczał Franka Sheerana do grupy najważniejszych członków mafii. W gronie tym znalazły się tylko dwie osoby, które nie były pochodzenia włoskiego.

Książka powstała na podstawie nagrań z rozmów Franka Sheerana z prawnikiem i pisarzem, Charlesem Brandtem. Najnowsze jej wydanie zawiera kilkudziesięciostronicowy dodatek, w którym Brandt uzupełnia informacje, których wcześniej, w pierwszym wydaniu książki, nie mógł podać – choćby ze względu na bezpieczeństwo własne oraz rodziny.

Konstrukcja „Irlandczyka” przypomina „Chłopców z Ferajny” Nicholasa Pileggi i jest równie ciekawa.

wtorek, 10 grudnia 2019

Żmijowisko - niewinnych brak


„Żmijowisko” – Wojciech Chmielarz

Nie czytałem wcześniej żadnej książki Chmielarza, jakoś nie czułem takiej potrzeby. Kiedy jednak dowiedziałem się, że na podstawie „Żmijowiska” będzie kręcony film, zainteresowałem się – w końcu przecież „Ojciec chrzestny”, „Morderstwo w Orient Ekspresie”, „Firma” itd. itd. Zawiodłem się solidnie – to Polska – fakt, że na podstawie książki kręci się film, wcale nie oznacza, że książka jest dobra. Pozostaje mieć nadzieję, że film/serial będzie ciekawszy, a to jest – moim skromnym zdaniem – całkiem prawdopodobne.

Książka zaczyna się tak, jakby był to kolejny rozdział albo kolejny tom większej całości. Coś tam się dzieje, ale wyraźnie jest to kontynuacja. Ciąg dalszy. W dalszych rozdziałach wyjaśnia się, że chodzi o specyficzną narrację, bo rzecz cała dzieje się „teraz”, „wtedy” i „pomiędzy”. Czy w takich skokach czasowych jest coś złego? Ależ skądże! Wystarczy przypomnieć sobie „Dawno temu w Ameryce”, gdzie taki przeskok w czasie obejmuje kilkadziesiąt lat, ale… takie rzeczy trzeba umieć robić. Robić w taki sposób, by nie nużyć i nie irytować czytelnika. Nie jest wykluczone, że Wojciech Chmielarz nauczy się tego… kiedyś.

Do gospodarstwa agroturystycznego Żmijowisko przyjeżdżają dawni znajomi Kamili ze studiów. Ani jej mąż, Arek, ani córka, Ada, która na wakacje miała zupełnie inne plany, nie mieli na to żadnej ochoty, ale mamuśka sterroryzowała wszystkich. Ada zaginęła, a zakrojone na szeroką skalę (podobno) poszukiwania nie przyniosły efektu.
Minął rok. Do Żmijowiska znowu przyjechał Arek, kontynuować poszukiwania córki. Jej matka, skulona w kłębek na tapczanie, woli użalać się nad sobą.

W gospodarstwie agroturystycznym czas spędza wiele osób i są to wyraziście zarysowane postacie: czarna Adaoma (dla swoich w Nigerii jest ona biała i dziadek wprawdzie poczęstował ją zupą pieprzową, ale o powstaniu odpowiedzieć nie chciał, bo okazała się za mało czarna), jej aktualny partner Robert, szycha w jakiejś telewizji, uważający Adaomę za najpiękniejszą rzecz, cham tak poza tym, właściciel agroturystyki, Krzysztof z żoną i ich nastoletni syn Damian, tajemniczy biznesmen w czerwonym BMW, o którym Adaoma opowiadała policji, ale o tym fakcie nie ma w aktach śladu…

Chmielarz miał dobry pomysł na połączenie powieści sensacyjnej i obyczajowej, świetny pomysł na rozbudowaną fabułę, w której właściwie nikt nie jest tak całkiem niewinny, ale… na pewno dało się to zrobić zdecydowanie lepiej.

poniedziałek, 25 listopada 2019

Erotomani, seksoholicy i zboki


„Sekretne życie pisarzy” – Schmidt Shannon McKenna,  Joni Rendon

Właściwie podtytuł opisuje zawartość książki wyczerpująco. „Skandale miłosne legendarnych uwodzicieli, kokietek i drani świata literatury” nie pozostawiają złudzeń co do treści. Czasem tylko, jakby mimochodem, znaleźć można w książce ciekawostki dotyczące genezy powstania takiego lub innego dzieła. W zbiorze nie chodzi o sekrety, jak sugerowałby tytuł, ale o skandale, często bardzo głośnie. O seks, zdrady, zboczenia, zahamowania, syfilis, kochanki i kochanków, związki homoseksualne, dewiacje itp. Zaskoczyła mnie w tej kolekcji obecność Sylvii Plath, czy Agathy Christie, bo gdzie im do seksualnych ekscesów, ale… mniejsza z tym.

Z ważniejszych bohaterów, jeśli tak można to nazwać, pojawiają się na kartach książki: Norman Mailer i jego liczne związki, nie tylko z Marylin Monroe, T. S. Eliot, który siłą umieścił żonę w szpitalu psychiatrycznym, gdzie zresztą przetrzymywano ją do śmierci, Lwa Tołstoja, Oscara Wilde’a, Karen Blixen, Edgara Allana Poe, Jamesa Joyce’a, Gustava Flauberta, Ernesta Hemingwaya, Jacka Kerouaca (ślub w kajdankach i powrót do mamra po ceremonii) oraz wielu, wielu innych. Czasem relacja ogranicza się do kilku zdań zaledwie, by w przypadku kogoś innego przybrać postać szerszego opracowania… choć nie jestem pewien, czy to określenie pasuje do zawartych w książce treści. Autorki „Sekretnego życia pisarzy” szukały skandali, sensacji, dreszczu obrzydzenia albo przynajmniej niesmaku, a nie solidnych opracowań. Jednak zapewne ważny jest i ten aspekt (zaglądanie komuś pod pierzynę), tyle że w zbyt dużej dawce rodzi to… hm… mieszane uczucia. Plotki i pikantne anegdoty nie są niczym złym, byle nie sprowadzać życia tylko do nich.

„Sekretne życie pisarzy” zawiera też różne zagadki i quizy, jakby autorki chciały się upewnić i sprawdzić, czy czytelnik dobrze zapamiętał, kto miał sześć żon, a kto był biseksualny.

Książka jest w porządku i nie zrobi żadnej krzywdy komuś oczytanemu, posiadającemu elementarną wiedzę na temat twórców literatury, może nawet uzupełnić informacje zbyt wymuskane, a przez to niezupełnie prawdziwe. Pozostałym czytelnikom przyjdzie zapewne do głowy, że sztuka, zwłaszcza pisarstwo, to samo zło, rozpusta, niemoralność i sodomia.

wtorek, 19 listopada 2019

Bohemy Opola świat zaginiony


„Linijki papilarne” – Marian Buchowski

W największym skrócie można powiedzieć, że jest to wspomnienie, opowieść (w różnej formie, bo to i reportaż, i felieton, i wywiad) o środowiskach twórczych Opolszczyzny aktywnych w czasach PRL. Głównie mowa jest o wyrobnikach pióra (stąd, choć na pewno nie tylko stąd, „linijki”), czyli literatów, dziennikarzy, poetów, pisarzy, ale też malarzy i muzyków.

Choć teksty dotyczą bardzo konkretnych czasów, miejsc (np. Opole, Rynek, Teatr 13 Rzędów Grotowskiego zamieniony później na Klub Związków Twórczych) i ludzi, których poznajemy z imienia, nazwiska, działalności, postawy, przekonań i wizerunku, a, tak, bo zdjęcia też są w książce, to jednak odnoszę wrażenie, że mogłaby to być relacja uniwersalna. Cóż z tego, że miasto nazywałoby się inaczej, a bohaterowie inne nosili nazwiska; legendarny swego czasu bar „Pod Siódemką” nosiłby może nazwę „Szarotki”, „Semafora” albo innej „Fregaty” („Fregatę” pamiętam akurat z Wrocławia, nazywaliśmy ją budynkiem F1 politechniki), ale przecież tego typu lokale były wszędzie, od morza do Tatr.

To, co mnie w książce urzekło, to nastawienie autora oraz jego złośliwy, inteligentny, często wieloznaczny humor. Bo większości osób w niej się pojawiających przecież nie znam. A właśnie – nastawienie. Inteligentnym ludziom, których zapewne paru w naszym kraju jeszcze zostało, choć nie wiadomo, na jak długo, wystarczy takie oto stwierdzenie Buchowskiego:

„Mojemu pokoleniu, a i trochę młodszym też, należałoby – dzisiejszą modą – rozdać ordery za samo istnienie. Zwłaszcza my powinniśmy już dawno dostać po krzyżu, bo jesteśmy żywym okazem świadczącym, że jakąś nadludzką siłą jednak można było ten PRL przeżyć. A przecież wszystkim wiadomo, nie tylko z licznych prac naukowych, że przeżyć się tego nie dało i dlatego, kto mądry, ten się z przyjściem na świat rozsądnie wstrzymał aż do roku 1989” [1].

Pozostałym, tym… hm… inteligentnym trochę inaczej, wydawać się może, że książka jest wyrazem sentymentu autora do „komuny”. Nic bardziej mylnego. Marian Buchowski drwi z patologii tamtych czasów okrutnie, choć w sposób niekoniecznie dla wszystkich zrozumiały i czytelny, na przykład:

[Portier z KZT] „Trochę swoim zachowaniem przypominał niekiedy postawę bardzo w tamtym ustroju powszechną: wprawdzie wykonuję pracę o charakterze usługowym, ale co najmniej mową ciała dam usługobiorcy do zrozumienia, że wcale, ale to wcale nie jestem od niego gorszy. Najwyraźniej to widać było u kelnerów, którzy mniej lub bardziej ostentacyjnym chamstwem wobec klienta walczyli o społeczną równość i sprawiedliwość” [2].

Marian Buchowski nie jest „za komuną”,  ale ciekawszym pytaniem wydaje się: przeciw czemu jest autor „Linijek”? Częściowo wyjaśnia to kolejny cytat:

„Nową rzeczywistość PRL-u każdy sobie ubarwiał na własną rękę. Pomysły były różne: knucie przeciwko »komunie«, zbieranie znaczków, pisanie anonimów, picie wódki, zdradzanie żony, albo chociaż jej bicie… Ponieważ kiedyś, nie to co dziś, nie było czym imponować w sposób dla wszystkich i z daleka widoczny, to do rangi atutów pomocnych w budowaniu pozycji towarzyskiej urastać musiały lekceważone dziś drobiazgi, nie wymagające gotówki i nie do kupienia w sklepie, ani na Allegro: mądrość, błyskotliwość, talent, dorobek twórczy, wrażliwość, oczytanie, bywanie w teatrze, ciekawa osobowość…” [3].

Przyznaję, że mnie też krew zalewa, kiedy ludzie urodzeni w 1985 roku albo i później, próbują z wielkim przekonaniem opowiadać mi (a także osobom urodzonym w latach czterdziestych, pięćdziesiątych, sześćdziesiątych ubiegłego wieku), jak to się żyło w czasach PRL-u.

Anegdoty, zabawne epizody, komiczne pomysły, absurdalne wydarzenia, kpina i drwina, to pierwsza część książki. Druga zawiera biogramy pisarzy (na przykład Niny Kracherowej, Edwarda Pochronia, Marka Jodłowskiego) oraz opisy relacji środowiska pisarskiego z „komuną”, cenzurą (Urzędem Kontroli Publikacji i Widowisk), i tu już nie zawsze bywa śmiesznie. Zwłaszcza gdy mowa jest o TW (tajnych współpracownikach), czyli donosicielach, szpiclach, kapusiach, z tego grona. Tym bardziej, że jest to temat też mocno niejednoznaczny. Jedni do współpracy zostali w jakiś tam sposób zmuszeni, innym chodziło tylko o pieniądze, jeszcze innym o możliwość publikowania, a byli i tacy, którzy robili to z przekonania. To były czasy znacznie bardziej skomplikowane, niż się to obecnie młodym historykom (histerykom?) wydaje.

Odrobinę poczułem się przytłoczony liczbą nazwisk, będzie ich pewnie z pięćset (na szczęście książka zawiera rzetelny indeks), ale to przypomina czytelnikowi, że jest to jednak pisarstwo dokumentalno-misyjne. Bo pewien jestem, że misją autora było ocalenie od zapomnienia ludzi, spraw, zdarzeń i pokazanie tego wszystkiego w sposób niezafałszowany polityczną, jedynie poprawną ideologią – taką lub inną, to akurat nie ma znaczenia, bo historia to fakty, realne zdarzenia, a nie interpretacje partyjne.

Marian Buchowski - foto z Wikipedii
Zdarzają się w książce elementy, nazwałbym to, demaskatorskie, na przykład:

„I jeszcze jedno. Za dużo wiem o uzależnieniu , aby nie przestrzec. Nie, nie przed skutkami picia, tylko przed zwalaniem za wszystko winy na ustrój, na szarą, uciążliwą rzeczywistość PRL-u, w której przyszło wieść żywot większości osób, których nazwiska utrwalam w tej książeczce. Mistrzem w takim bajaniu był Marek Hłasko. Do dziś (mimo spopularyzowania wiedzy o mechanizmach uzależnienia) dają się na to nabierać nie tylko najbardziej leniwi umysłowo »badacze skutków PRL-u«, ale nawet wysokiej klasy krytycy literaccy. Jako człowiek także z autopsji znający temat picia nieźle, a przy tym pisarz nie tylko zdolny, ale również inteligentny – musiał Hłasko, będąc jeszcze w Polsce, przynajmniej podejrzewać, że czynniki zewnętrzne w postaci ponurej rzeczywistości tamtego PRL-u nie oddziaływały zbyt mocno – jako powód do picia – na cudzoziemców pogrążających się w alkoholizm na terenie USA i całej reszty wolnego, kolorowego i pełnego dostatku świata” [4].

Kiedy autor najlepszej na świecie biografii Stachury („Buty Ikara”) pisze takie rzeczy o Hłasce, to gotów jestem uwierzyć bez zastrzeżeń. Zna czasy i ludzi, po prostu. Ale tu nie chodzi o Marka Hłaskę, ale o fakt, że na całym prawie świecie alkoholizm (F10.2) jest chorobą niezawinioną, a jedynie Polacy próbują na PRL przerzucać odpowiedzialność za swoje nadmierne picie. PRL-u nie ma od trzydziestu lat, a konsumpcja alkoholu w Polsce jakoś nadal dynamicznie i triumfalnie rośnie.  I, pomijając lokomotywy, jest to jedyny towar, który w ciągu ostatnich dwudziestu lat znacząco potaniał.

Momentami „Linijki papilarne” nie są lekturą najłatwiejszą, ale zdecydowanie polecam i to nie tylko mieszkańcom Opolszczyzny.




---
1. Marian Buchowski, „Linijki papilarne”, wyd. Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Emanuela Smołki w Opolu, 2019, s. 5.
2. Tamże, s. 19.
3. Tamże, s. 18.
4. Tamże, s. 79-80.

środa, 6 listopada 2019

Niewinni o brudnych rękach


„W pisarskim czyśćcu” – Krzysztof Masłoń

Pierwsze skojarzenie, które wpadło mi do głowy już podczas lektury, to tytuł starego filmu z roku 1974, „Niewinni o brudnych rękach”.

Piekło, czyściec, raj. Z tych trzech… hm… lokalizacji, to czyściec właśnie przypomina mi powiedzenie „tak, ale…”. Czyli jest dobrze, ale nie do końca. Niby w porządku, ale to się jeszcze okaże. To proste – gdyby było jednoznacznie dobrze lub zdecydowanie źle, nie byłoby mowy o czyśćcu, ale właśnie o piekle lub raju (niebie).
Wydaje się to oczywiste i dlatego zaskoczyło mnie kilka recenzji tej książki, bo wynikało z nich wyraźnie, że ich autorzy tego właśnie elementu kompletnie nie zrozumieli. A to przypomina mi (nie wiedzieć, czemu) słowa Waltera Lippmanna (amerykańskiego pisarza, dziennikarza i komentatora politycznego): Gdzie wszyscy myślą tak samo, nikt nie myśli zbyt wiele.

Czy „W pisarskim czyśćcu” to książka tendencyjna? Ależ oczywiście! To właśnie oznacza i sygnalizuje jej tytuł. O twórczości literackiej lub o twórcy mówimy, że jest tendencyjny, jeśli podporządkowany jest określonej idei (to  już z definicji tendencyjności ze słownika PWN). Autor, zgodnie z zamierzeniem i z premedytacją, skoncentrował się na tych tylko elementach życia pisarzy, które zawiodły ich do czyśćca. To nie są, i nie miały być, pełne biografie, czy rzetelna ocena całego dorobku pisarskiego. To odpowiedź na trudne pytanie: za co trafiłeś do czyśćca?

Najczęściej chodzi o romans (albo i całkiem poważny związek) z komunizmem, ale nie zawsze, bo mógł to być alkoholizm, problematyczna postawa wobec Żydów, czy choćby tylko (tylko?!) próby zaistnienia za wszelką cenę, wyrażająca się w działaniach, które tej akurat osobie, zupełnie nie pasują, wątpliwe postawy moralne, szokujące zachowania i przekonania i inne.

Krzysztof Masłoń, dziennikarz, publicysta, krytyk literacki, przyjrzał się w swojej książce takim oto postaciom polskiej sceny pisarskiej, jak: Konwicki, Szymborska, Herbert, Barańczak, Stachura, Osiecka, Bursa, Tyrmand, Iredyński, Kuśniewicz, Brandys, Woroszylski, Bratny, Grochowiak, Żukrowski, Stryjkowski, Bąk, Różewicz, Trzebiński, Gajcy, Borowski, Bujnicki, Przyboś, Dąbrowska, Grydzewski, Hemar, Kruczkowski, Wasilewska, Słonimski, Krasiński, Rymkiewicz, Nowakowski.

Czy po lekturze „W pisarskim czyśćcu” przestały mi się podobać: „Zły”, „I ty zostaniesz Indianinem”, „Pożegnanie z Marią”, „Kolumbowie” itd.? Ależ skądże! Za to dzięki Masłoniowi, mam okazję odkleić się od swoich dziecinnych wyobrażeń o pisarzach, od bardzo częstej w Polsce maniery, obowiązku wręcz, oceniania twórcy poprzez różowe okulary jego dokonań. Cóż… czas wreszcie dorosnąć.
Notabene, taki właśnie nakaz obowiązuje aktualnie w przypadku tzw. „żołnierzy wyklętych” – działali w słusznej sprawie, więc… wszystko inne się nie liczy, nawet nie jest prawdą.

Wydaje mi się, że niektóre z tych tekstów, kilka lat temu, czytałem w „Rzeczpospolitej” i może jeszcze gdzieś.