wtorek, 30 marca 2010

Dole i niedole inkwizytora

„Inkwizytor” – Rino Cammillieri


Kolejny klon „Imienia róży”. Nawet całkiem udany, choć oczywiście do klasy pierwowzoru mu daleko.

Tym razem akcja dzieje się w Pizie, w połowie XIII wieku. Miasto jest obłożone papieskim interdyktem, bez skrupułów walczą w nim o wpływy gwelfowie z gibelinami; w tle czają się katarzy, albigensi, albo inni straszni heretycy, alchemik, Michał Szkot poszukuje kamienia filozoficznego, a więc… mocno pokomplikowane okoliczności, wyjątkowo napięta atmosfera.

W tej sytuacji znalezienie obok pałacu arcybiskupa nagich zwłok pięknej kurtyzany, przepełnia czarę i papież wysyła do Pizy swojego człowieka do zadań specjalnych, inkwizytora Konrada z Tours, któremu w skomplikowanym śledztwie pomaga dawny przyjaciel, dominikanin Gaddo.

Konrad jest oczywiście super inteligentny, wyjątkowo oczytany, wykształcony itp. Jako były krzyżowiec, zna tajemne sztuki walki, co oczywiście wielokrotnie się przydaje. Jego portret psychologiczny całkiem zgrabnie uzupełniony jest rozlicznymi rozważaniami i rozterkami natury teologicznej oraz egzystencjalnej.



czwartek, 25 marca 2010

Żarówki wolnego kraju

Ja tylko… dwie „setki” chciałem…


Kiedy w trzecim z kolei sklepie nie znalazłem żarówek 100 wat, zacząłem się już zastanawiać. W jednym mogło zabraknąć. W dwóch? No, ostatecznie. Ale w trzech?! W tej sytuacji zamiast szukać następnego sklepu, postanowiłem wypytać sprzedawcę w tym ostatnim. Ku swojemu osłupieniu dowiedziałem się, że takich żarówek w Polsce już nie ma, zostały, nawet stosunkowo niedawno, wycofane z handlu i zakazane przez państwo. Najsilniejsze żarówki, jakie można kupić mają 75 wat.
Wydało mi się to zupełnie nieprawdopodobne. Dlaczego? Po co?

Jak zupełny kretyn zacząłem tłumaczyć – mój pokój ma około 15 metrów kwadratowych. Na suficie wisi szklana lampa z dwiema oprawami. Dwie „setki” wystarczały mi tu zawsze w zupełności, ale przy dwóch „siedemdziesiątkach piątkach” jest zdecydowanie za ciemno, już sprawdziłem. Na to sprzedawca obojętnie wzruszył ramionami – niech pan sobie kupi inną lampę, z trzema, albo czterema oprawami, mamy bardzo ciekawe wzory, duży wybór, w przystępnej cenie… Pokazać? Tu dopiero nieco się ożywił.

Czemu mnie to nie zdziwiło? Pewnie dlatego, że już zdążyłem się przyzwyczaić, że jak w tym kraju nie wiadomo, o co chodzi, to na pewno chodzi o pieniądze. Wygląda na to, że powstało jakieś nowe lobby producentów-importerów lamp, firm energetycznych, farmaceutycznych i okulistów, które skutecznie wywarło presję na polskie władze. Nie ulega przecież najmniejszej wątpliwości, że wycofanie z handlu i zakaz sprzedaży żarówek stuwatowych zupełnie nie leży w moim interesie. Wręcz przeciwnie.

Ano, popatrzmy. Mogę zostać przy swojej starej lampie i dwóch żarówkach 75 wat. Będę sobie dzięki temu systematycznie niszczył wzrok i najdalej za pół roku wyląduję u okulisty. Wydatek na okulistę, na leki, na okulary.
Mogę też kupić nową lampę, na przykład z trzema oprawami. Oznacza to zarówno wydatek na tę nową lampę, jak i zwiększone zużycie energii, bo nawet w Polsce 2x100 wat, to jednak mniej niż 3x75 wat.

Sprzedawca okazał się być jednak bardziej przedsiębiorczy i zaangażowany, niż to zwykle ma miejsce, bo podsunął mi kolejną propozycję – niech pan w takim razie kupi sobie żarówki energooszczędne – pobierają dużo mniej prądu, ale świecą tak samo jasno, jak „setki”. Pomysł wydawał się niegłupi. Przynajmniej do czasu, kiedy okazało się, że zwykła żarówka kosztuje 1,29, a energooszczędna 24,99. Za pomocą kieszonkowego kalkulatorka szybko obliczyłem, że taka żarówka musiałaby działać przez 8 lat, 4 miesiące i 11 dni, żeby wydatek się zwrócił. Po tym czasie można by już liczyć nawet na pewne oszczędności.
– Jaka jest gwarancja na te energooszczędne żarówki? – zapytałem zrezygnowany.
– Całe 3 lata! – sprzedawca odpowiedział z niekłamaną dumą – pod warunkiem, że używa się ich zgodnie z przeznaczeniem – szybciutko dodał.
Zrozumiałem, że jeśli zechcę żarówkami na przykład przybijać gwoździe, to mogę stracić uprawnienia wynikające z umowy gwarancyjnej. No, dobrze…

Niewiele brakowało, a kupiłbym dwie energooszczędne żarówki. Po prostu dlatego, że po prostu nie miałem wyjścia. Na własnym zdrowiu jeszcze mi trochę zależy, a z prostej kalkulacji wynika, że dwie żarówki, nawet tak fantastycznie drogie, kosztują jednak taniej niż nowa lampa.

– Czy, w połączeniu ze ściemniaczem, można uzyskać dalsze oszczędności energii? – chciałem się upewnić, bo od ćwierć wieku używam ściemniaczy, to jest urządzeń, dzięki którym mogę zarówno płynnie regulować jasność oświetlenia, jak i zaoszczędzić sporo pieniędzy; im mniej jasne światło w danym momencie jest mi potrzebne, tym mniej energii zużywają żarówki; poza tym tak zwane „niedowatowanie” wyraźnie wydłuża ich żywot. Prosty dowód: ostatnie, najzwyklejsze, tanie „setki” kupowałem jeszcze przed wymianą pieniędzy (denominacją).
– Ależ proszę pana! – sprzedawcę wyraźnie ten pomysł poruszył – żarówki energooszczędne całkowicie i absolutnie wykluczają używanie ściemniaczy! Spali się natychmiast, albo żarówka, albo ściemniacz!

Właściwie to chyba powinienem być dumny ze swojego kraju. Latami narzekałem, że wszystko tu jest jakieś takie… niedorobione, a tu proszę! Tym razem przewidziano i skutecznie wyeliminowano wszelkie możliwości zaoszczędzenia pieniędzy przez obywatela. To jest prawdziwy majstersztyk! Bez względu na to, jaką w tej chwili decyzję podejmę, nawet przy niezmienionej cenie energii elektrycznej, będzie mnie to kosztowało dużo więcej niż poprzednio. Pocieszające niewątpliwie jest to, że żyję jednak w wolnym kraju i ten dodatkowy haracz mogę – zgodnie z własną wolą – zapłacić koncernowi farmaceutycznemu, dostawcy energii elektrycznej, albo producentowi lamp i żarówek (to oczywiście też koncerny).

Ja wybieram! Ja decyduję! Ech! Wolność to jednak cudowna sprawa! Chociaż, gdyby ktoś proponował zamianę na dwie zwyczajne „setki”, to…



środa, 24 marca 2010

Kontusz, szabla, fantazja

„Charakternik” – Jacek Piekara


Kolejna pozycja historyczno-przygodowo-fantastyczna z gatunku kontusza i szabli. Kolejna, bo jakoś ostatnio wiele ich się pojawiło na półkach księgarskich. Byłby „Charakternik” może i jedną z lepszych w tej lawinowo powiększającej się kolekcji, bo Piekara pisać umie – przy całym moim braku sympatii dla niego, pewnych zdolności, a nawet talentu odmówić mu nie mogę – gdyby nie nachalne i mało subtelne wciskanie czytelnikowi osobistych frustracji i uraz autora związanych z Kościołem katolickim oraz jego prywatnych przekonań politycznych.

Głównymi bohaterami są panowie bracia Myszkowski i Szczurowicki – nierozłączni towarzysze od wielu dziesiątków lat, a może i dłużej – oraz, poznany przygodnie (a może i nie), Żytowicki. Wędrują oni pospołu po powiecie sieradzkim i okolicach, przeżywając rozmaite niesamowite i nieprawdopodobne przygody, podążając jednocześnie i nieuchronnie za swoim przeznaczeniem, którym jest – a jakże! – misja zbawienia, albo raczej wybawienia, Polski. Od kogo i czego nie piszę, żeby potencjalnemu czytelnikowi nie psuć zabawy.

Jeśli nie zważać na wtręty typu przepowiedni o mocarstwowej, bogatej, szczęśliwej Polsce rządzonej przez bliźniaków, „Charakternik” może stanowić całkiem niezłą rozrywkę przez kilka godzin.



niedziela, 21 marca 2010

Polska, Polacy, Polactwo

„Polactwo” - Rafał A. Ziemkiewicz


Gdybym umiał tak pisać i gdybym interesował się polityką i gospodarką w stopniu daleko większym, niż to faktycznie ma miejsce, pewnie pisałbym dokładnie to samo, co Ziemkiewicz. Albo prawie dokładnie, bo znalazłem dwa elementy, w których mam zdanie odmienne.

Autor z góry zastrzega, że jego książka nie jest o charakterze narodowym Polaków, a poza tym, on w ogóle w coś takiego jak „charakter narodowy” nie wierzy. No, ale czymże jest „polactwo”, jeśli nie prezentacją polskich cech (wad) narodowych w działaniu? Otóż ja w tak rozumiany „charakter narodowy” wierzę, jestem przekonany, że istnieje. Nie oznacza to, abym się upierał, że każdy Polak ma dokładnie taki sam, identyczny zestaw wad i zalet, ale wystarczy przecież, jeśli podobny „pakiet” ma pięćdziesiąt procent, albo i trochę więcej. Zresztą te „ponad pięćdziesiąt procent” wielokrotnie się w „Polactwie” przewija i powtarza.

Ziemkiewicz uważa, że nie jest prawdą, jakoby Polacy byli leniwi, bo – jak twierdzi – wystarczy Polaka przewieźć z tysiąc kilometrów na zachód, zapłacić mu w twardej, wymienialnej walucie, a natychmiast okaże się on tytanem pracy. To jest przekonanie Ziemkiewicza (i wielu innych Polaków), które nie wiem jak i skąd mu się narodziło, może w wyniku jakichś kurtuazyjnych wypowiedzi obcokrajowców. To Polacy wierzą, że Polacy za granicą są wspaniałymi, zdyscyplinowanymi, pracowitymi specjalistami i fachowcami. Być może w pojedynczych przypadkach nawet tak jest. Ale jednak w powszechnej opinii pracodawców – powszechnej, a nie jednostkowej – w Niemczech, Austrii, Szwajcarii, USA, robotnik z Polski gwarantuje raczej złodziejstwo, lenistwo i pijaństwo niż dyscyplinę pracy, wysokie morale i fachowość.

O czym jest „Polactwo”? Autor odpowiada na to pytanie wielokrotnie, między innymi tak:

„Ograniczę się tylko do stwierdzenia faktu, że mamy w Polsce niewiarygodną wręcz skłonność do głupkowatego optymizmu, który dawał nam wielką siłę w chwilach narodowych katastrof (na tej zasadzie, że czyny bohaterskie najłatwiej przychodzą idiocie, bo nie umie on ogarnąć rozmiarów grożącego mu niebezpieczeństwa), ale w rzadkich momentach, kiedy odzyskamy niepodległość i moglibyśmy zacząć żyć i funkcjonować normalnie, natychmiast wprowadza on nas w świat urojeń i fantomów, uniemożliwiając rozsądną ocenę własnej sytuacji, a tym samym sensowne działanie. Otóż więc: będę pisał o polskich sprawach z brutalną szczerością nie po to, żeby się oburzać, narzekać, protestować czy temu podobne. Nie dlatego również, jakobym był cyniczny i lubił tym epatować, bo to nie ja jestem cyniczny. Ja tylko stwierdzam fakty, a jeśli budzi to w Czytelniku jakieś reakcje emocjonalne, to dlatego, że w Polsce przyjęło się nie przyjmować faktów do wiadomości”.

I faktycznie – taka kumulacja faktów, jaką proponuje, a nawet narzuca autor, jest bardzo trudna do przełknięcia i prawie niemożliwa do strawienia. Rozłożone na lata, dawkowane z umiarem przez media, w sporych odstępach czasowych, jakoś nie robią takiego wrażenia. Nie porażają aż tak bardzo. Podczas lektury wiele razy miałem ochotę protestować, nie dlatego, że z czymś tam się nie zgadzałem, ale po prostu dlatego, że więcej nie byłem już w stanie przyjąć.

Dla zilustrowania tego, o czym piszę, dwa niewielkie fragmenty tekstu:

„Nie znam na przykład kraju, który by miał w przeliczeniu na głowę mieszkańca liczniejsze władze. W polskim parlamencie zasiada 560 posłów i senatorów. Dokładnie tyle samo, co w USA. Tylko że USA liczą sobie około ćwierć miliarda mieszkańców. O jakimkolwiek zmniejszeniu liczby parlamentarzystów partie polityczne, dla których poselskie diety i ryczałty stanowią istotną część wpływów, nie chcą nawet słyszeć. Z tego samego powodu nie chcą też słyszeć o zmniejszeniu liczby radnych. W amerykańskim sześćdziesięciotysięcznym mieście pod Chicago, gdzie kiedyś bawiłem, rada miejska liczy sobie 8 osób. Kiedy mój współtowarzysz podróży powiedział, że u niego, w miejscowości liczącej sobie sześć tysięcy dusz, radnych jest ponad dwa razy tyle, autochtonom szczęki poopadały.
(...)
To bowiem, co wymyślono w Warszawie, stanowiło szczyt absurdu i pośmiewisko całego świata. Nasza stolica utrzymywała przez długi czas prawie 700 radnych (same ich roczne diety, nie licząc innych kosztów utrzymania tak licznej municypalnej władzy, stanowiły równowartość kosztu budowy jednego mostu). Tu jednak trzeba przyznać, że rzucanie grochem o ścianę dało pewien efekt – iście heroicznym wysiłkiem całej klasy politycznej udało się zmniejszyć tę liczbę o połowę, do 350. I tak jest to cyrk, zważywszy, że wielomilionowe metropolie na Zachodzie mają zazwyczaj po 40-60 radnych. Ach, omal bym zapomniał dodać – w większości wypadków pracujących społecznie”
.

I drugi…

„W tym kraju, gdzie lud tak zawzięcie wyrzuca swoim elitom złodziejstwo, możesz zostać okradziony na każdym kroku. Pomińmy już plagę czujących się całkowicie bezkarnie dresiarzy czy kieszonkowców na ulicach – ponoć rozkwit bandytyzmu miał być nieuniknionym ubocznym skutkiem ustrojowej transformacji (choć osobiście sądzę, że gdyby bandziorowi groziło ze strony policji i sądu cokolwiek więcej niż spisanie danych, aż tak znowu nieuchronne by to nie było). Ale nigdzie w cywilizowanym świecie nie ryzykujesz na stacji benzynowej, że naleją ci do baku benzyny zmieszanej z wodą, lakierem, rozpuszczalnikiem czy jakimiś innymi świństwami. Jeśli przez zapomnienie zostawisz coś na chwilę bez opieki, nie masz po co zawracać. W sklepie czy knajpie bez żenady doliczą ci parę złotych do rachunku i na siedemdziesiąt, osiemdziesiąt procent – są na to dowody w wynikach kolejnych kontroli rozmaitych inspekcji – nie doważą albo wepchną przeterminowany towar, z nabitą fałszywą datą ważności. Na każdym kroku natkniesz się na wyciągniętą po łapówkę rękę, przy czym, podobnie jak na najwyższych szczeblach władzy, dawno już nie ma to nic wspólnego z poczciwym, starym łapownictwem: rzecz jest po prostu wymuszaniem haraczu. Jeśli, dla przykładu, chcesz dostać prawo jazdy, to nie w tym sprawa, że możesz albo uczciwie nauczyć się i zdać egzamin, albo załatwić go sobie za łapówkę. Jeśli łapówki nie dasz, to nie zdasz - będziesz dwanaście, trzynaście razy oblewał manewry, aż w końcu zrozumiesz, jakie w tym kraju rządzą zasady.
Przeczytałem niedawno, że w Jarocinie zamknięto nauczyciela – dostał półtora roku w zawiasach – za wymuszanie łapówek od uczniów. Za zdanie kartkówki pięć dych, za dobry stopień z odpytywania dwie, za trójkę, czwórkę, piątkę czy szóstkę na koniec roku tyle a tyle. Wcale nie wiem, dlaczego go skazano. Przecież on właśnie, a nie kto inny, uczył dzieci prawdziwego życia w Polsce i rządzących nim zasad.
(...)
Ale u nas cudze znaczy »do wzięcia«. Polak nie ma skrupułów, by wykopać z osiedlowej rabaty i przewieźć na swoją działkę nowo posadzone krzaczki, chętnie kupuje »okazyjnie« u złodziei, a okradanie pracodawcy wydaje mu się równie oczywiste, jak ongiś wynoszenie różnych drobiazgów z państwowego biura czy fabryki. Jako przedsiębiorca Polak notorycznie nie płaci kontrahentom, obracając ich pieniędzmi, a pracowników traktuje jak złodziei, których na razie nie przyłapał. On sam z kolei tak właśnie traktowany jest przez każdy z państwowych urzędów”
.

A teraz proszę sobie wyobrazić, że w taki właśnie sposób wygląda, skonstruowana jest, cała książka Ziemkiewicza. Wiele razy chciałbym, naprawdę bardzo bym chciał, wykrzyczeć autorowi w twarz, że to nie tak, że nieprawda, ale… Moja żona zrobiła dwa kursy na prawo jazdy, a więc przejechała dwa razy więcej godzin (nie licząc tych ze mną) niż się należy i – zdawała egzamin z jazdy, a dokładniej z manewrów parkingowych osiem razy, czyli dopóty, aż…

Oto Polska? Ależ nie! Oto Polacy! Właśnie…

A już na sam koniec jedno jeszcze tylko przemyślenie i wniosek po lekturze „Polactwa”. Problemem Polski nie są i chyba nigdy nie były: rozbicie dzielnicowe, rozbiory, wojny, okupacje, „komuna”. Najpoważniejszym problemem Polski, nieustannym dla niej zagrożeniem, są stale i wciąż… Polacy.



poniedziałek, 15 marca 2010

Stracone złudzenia...

„Za kulisami Nagrody Nobla” – Hubert Filser


Upadają obyczaje, autorytety się kompromitują, wartości dewaluują… Coraz więcej jest, w każdym chyba społeczeństwie, oportunistów i cynicznych hipokrytów, gotowych wyśmiać, a nawet wyszydzić, zaangażowanie, wiarę, niezłomne przekonania, charakter, ideały.

Może właśnie dlatego potrzeby był choćby jeden symbol, ostatni symbol uczciwości, sprawiedliwości, niezawisłości. Takim symbolem byli laureaci Nagrody Nobla, ale przecież ci, którzy dokonywali wyboru laureatów, powinni być jeszcze bardziej nieskazitelni i ponad wszelkim podejrzeniem. Powinni…

Książka Filsera nie jest pozycją skandalizującą. Tytuł serii („Wielkie Zagadki”) też wydaje się obiecywać coś odkrywczego, ale i pikantnego zarazem. Tymczasem znajdujemy w niej fragmenty sprawiające wrażenie przepisanych po prostu z jakiegoś przewodnika turystycznego. Całe rozdziały poświęcone analizom operacji giełdowych i na rynkach nieruchomości. Setki liczb, porównań i statystyk, aktualnych dziesięć lat temu. I tylko gdzieniegdzie, jakby nieśmiało, w niewielkich dawkach i zupełnie niepozornie, wyłania się prawda o Nagrodzie Nobla, a zwłaszcza o sposobach i metodach jej przyznawania.

Nagrody Nobla nie dostają najlepsi z najlepszych – dostają ją ci, którzy mają najsilniejsze wspierające ich lobby, a najlepiej, żeby jeszcze mieli protektorów w samej Fundacji Nobla i jej komitetach.

W 1986 roku Nagrodę w dziedzinie medycyny dostała, wspierana przez pewien koncern farmaceutyczny, Rita Levi-Montalcini. Na preparacie opartym na odkryciu noblistki i zawierającym nagrodzony „czynnik wzrostu” firma farmaceutyczna zarobiła krocie, ale… wkrótce lek trzeba było wycofać z rynku, bo nie dość, że ów „czynnik wzrostu” niczego nie leczył, to jeszcze wywoływał schorzenia.

W Fundacji Nobla mówią, rozkładając ręce, że wielkie pieniądze rodzą wielkie pokusy. Niewątpliwie jest to pewnym wyjaśnieniem, ale chyba jednak nie usprawiedliwieniem.

Komitety nominacyjne próbowały mieszać się, a nawet sterować i manipulować polityką, nominując dysydentów w krajach satelitarnych byłego Związku Radzieckiego. Albo przyznając Nagrody Nobla w dziedzinie literatury nie tyle za dzieła wybitne, co po to, by na kraj laureata zwrócić światową uwagę.
Kto w Polsce i w Europie może z ręką na sercu twierdzić, że zna i czytał dzieła takich noblistów, jak Wole Soyinka, Naghib Machfus, Octavio Paz, Derek Walcott, Kenzaburo Oe, Gao Xingjian?

Zbyt obszerna, niezbyt ciekawie napisana, rozwiewająca nadzieje i złudzenia – taka jest ta książka.



czwartek, 11 marca 2010

Wojownicy: fakty i mity

„Słynni wojownicy: Legendy i historia” – Daniel Mersey


Daniel Mersey (Anglik, urodzony w 1974 roku w Londynie) jest archeologiem, redaktorem i pisarzem. Jego specjalnością i pasją jest brytyjska wczesnośredniowieczna historia wojskowości. W książce „Słynni wojownicy” postanowił skonfrontować legendy i podania ludowe z faktami historycznymi.

Słynni wojownicy z książki Merseya to: Achilles, Beowulf (jedyny, co do którego można mieć pewność, że nigdy nie istniał), Cúchulainn, Drakula, Hajawata, Król Artur, Makbet, Robin Hood, Roland i William Wallace. Autor każdemu z nich poświęcił osobny rozdział zbudowany zwykle z trzech części. W pierwszej opisuje legendę, lub legendy dotyczące bohatera, ich ewolucje w czasie i odmiany lokalne. W drugiej poszukuje pierwowzoru historycznego legendarnego wojownika i konfrontuje fakty z mitami. W trzeciej znaleźć można analizę historyczną czasów i miejsca, ze szczególnym uwzględnieniem historii wojskowości danego okresu i kraju, a więc dotyczącą uzbrojenia, sposobów i metod walki, techniki i taktyki wojskowej itd.

O ile opisy legend czytałem z prawdziwą przyjemnością, to analizy i teorie historyczne wydawały mi się momentami nieco… ciężkawe.



poniedziałek, 8 marca 2010

Wojna to zawsze piekło

„Królestwo piekieł: Powstanie Warszawskie” – Sven Hassel


„Królestwo piekieł” to dziewiąta – chyba z czternastu jak dotąd – książka Hassela, Duńczyka, który przyjął obywatelstwo niemieckie i w czasie drugiej wojny światowej służył najpierw jako kierowca czołgu w liniowej jednostce pancernej, a następnie, po nieudanej próbie dezercji, w karnej jednostce Wehrmachtu.

Sven Hassel ma do zaoferowania czytelnikowi w zasadzie tylko jedno: opisy nieprawdopodobnego okrucieństwa i brutalności żołnierzy – zwykle niemieckich i rosyjskich. Bestialskie mordy, palenie żywcem, wymyślne tortury, wlokące się po ziemi jelita, gwałty, rozpryskujący się mózg, urwane kończyny, jedzenie odpadków, to codzienność i powszedniość podczas działań wojennych na froncie, ale nie tylko, bo także w więzieniach i koszarach karnych jednostek.

Problem w tym, że autorowi najwyraźniej skończyły się pomysły i te same, albo bardzo podobne, okropieństwa osadza w coraz to innych miejscach i czasie.

Trzy czwarte powieści o powstaniu warszawskim dzieje się nie bardzo wiadomo, gdzie. Z nazwy, która pojawia się w tle mogłoby wynikać, że do pewnego momentu jest to Jugosławia. Później Polska, ale też bez żadnych bliższych danych dotyczących lokalizacji. Wreszcie, już pod sam koniec, akcja przenosi się do Warszawy, w czasy powstania.

Hassel wyraźnie bardzo niewielkie ma pojęcie o powstaniu, a dla stworzenia pozorów autentyczności umieścił w swojej książce kilka historycznych nazwisk, nazwy paru ulic i… to w zasadzie wszystko. Absolutnie nie można traktować jego… hm… dzieła jako źródła historycznego, bo nie ulega wątpliwości, że jest to fikcja literacka i fakt ten są w stanie odkryć i zweryfikować nawet uczniowie gimnazjum.

Tym niemniej książka jest napisana ciekawie, a autorowi nie sposób odmówić talentu literackiego.



piątek, 5 marca 2010

Chaotyczna fantastyka

„Nowe idzie” – pod redakcją Michała Cetnarowskiego


Utwór literacki, poza oczywistymi walorami artystycznymi, jest zamkniętym, skończonym dziełem sztuki. A przynajmniej powinien być. Podobnie zresztą jak rzeźba, obraz, film (nie mylić z telenowelami!). Pojedynczy obraz może być częścią składową na przykład tryptyku, książka może być wydana w kilku tomach – to nie narusza reguły czy zasady: „zamknięte i skończone”. Definicja ta ułatwia mi poruszanie się po świecie dawniejszej oraz współczesnej sztuki, kreowanej zarówno przez twórców, jak i odbiorców dzieł, utworów.

Nieco dziwny ten świat i ewoluuje w kierunku, który umiarkowanie mi się podoba, ale – jak wiadomo – z prawami ewolucji jeszcze nikt nie wygrał, więc… W świecie, o którym mowa, nieomalże synonimem grubej książki staje się określenie „powieść”, tak jakby nie dało się napisać czterystustronicowego opowiadania. Przestaje też chyba obowiązywać zasada zamkniętości i skończoności. No, cóż… nadchodzą widać nowe czasy…

I tu dochodzę do „Nowe idzie”, czyli antologii SF (wydanej w 2008 roku, to jest w osiem lat po sławetnym zbiorku „Robimy rewolucję”), której ambicją, jak się wydaje, jest znalezienie odpowiedzi na pytanie, dokąd zmierza polska fantastyka? Ja takiej odpowiedzi nie znalazłem, ale to już inna sprawa.

Antologię tworzy jedenaście utworów oraz rozdział pod tytułem „Zamiast posłowia”, w którym autorzy prezentują swoje poglądy na temat przyszłości fantastyki, ale zwłaszcza te dotyczące twórczości własnej, kolegów oraz innych autorów (Stephen King jest be! Młody Polak potrafi lepiej – co rozbawiło mnie do łez). Zastanawiają się też, czy nadal będą w stanie uprawiać pisarstwo hobbystyczne, amatorskie, które najwyraźniej oceniają zdecydowanie wyżej od twórczości profesjonalnej, czy też będą musieli (sic!) „pójść na komercję”, kolejne dzieła tworzyć w porozumieniu ze specjalistami od marketingu, podporządkować się regułom rynku itd.

A wracając do antologii… Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, trzy-cztery utwory oceniam jako całkiem niezłe, może nawet bardzo dobre, ale reszta sprawia niestety wrażenie jakby nieco… niekompletnych – to chyba byłoby najwłaściwsze określenie, najbardziej trafne. Nie są one zamknięte i skończone, ale jak gdyby programowo i z założenia, dość chaotycznie i bez planu, oderwane od jakiejś większej całości. Całości, której nie ma i nie będzie. Też z założenia. I to właśnie nie podoba mi się najbardziej – przekonanie, że małe formy (nowele, opowiadania) można, a może nawet należy!, pisać w ten właśnie sposób.

Ostatecznie sądzę, że „Nowe idzie” do lektury obowiązkowej, nawet dla miłośników fantastyki, zaliczyć jest raczej trudno.