wtorek, 25 sierpnia 2020

O kobietach, mężczyznach i...

„Głupcy umierają” – Mario Puzo

 Mam dziwne wrażenie, że kiedyś, bardzo dawno temu, czytałem już tę książkę, ale pod tytułem „Śmierć frajerom”, ale… mniejsza z tym.

 Ale, ale, nie zniechęcaj się. To nie jest ckliwy romans. Sprawię, że poczujesz bolesne piękno dziecka, zwierzęcą żądzę dorastającego chłopca i samobójcze nastroje nastolatki. A potem (to będzie chyba najtrudniejsze) ukażę ci, jak czas zmienia mężczyznę i kobietę, ich ciała i umysły.


Stany Zjednoczone, kilkanaście lat po wojnie. Życie, miłość, śmierć, seks, władza, zdrady, duże pieniądze, nadzieje i beznadzieje, plany, zawody i rozczarowania, zawodowi gracze, szulerzy, nałogowcy oraz przeróżne odmiany gier hazardowych w kasynie Xanadu, czyli po prostu blaski i cienie Las Vegas. Akcja powieści dzieje się przez kilka, może nawet kilkanaście lat i nie tylko w samym Vegas, ale wydaje mi się, że miasto kasyn i hazardu zawsze jest obecne gdzieś w tle. Poza tym jest to wielowątkowa opowieść o pisarstwie, książkach i pisarzach, o recenzjach i recenzentach, o scenariuszach, scenarzystach, producentach i aktorach, o kręceniu filmów w Hollywood, o chorobach wenerycznych, miłości i zdradach…

 Każdy ma gotowe wytłumaczenie na złamanie swoich zasad. Prawda jest taka, że łamiesz się, jeśli jesteś do tego przygotowany.

 Dałem się zaskoczyć. Osoba, którą brałem za głównego bohatera, rozstała się z życiem zaraz na początku, a ja wtedy dopiero zorientowałem się, że Jordan, kolega od trzech tygodni Cully’ego, Merylina i Diany, był w pewnym sensie katalizatorem kilku dalszych zdarzeń i to nie tych najważniejszych, ale nie znaczącą postacią dramatu. Pytanie, czemu strzelił sobie w łeb, po wygraniu fortuny w kasynie, przewija się przez wszystkie lata, w których toczy się akcja powieści.

 Nigdy nie traktuj kobiety zbyt dobrze. Kobiety trzymają się ochlapusów, kurwiarzy, szulerów i brutali. Nie mogą wytrzymać ze słodziutkim, milusim facetem. A wiesz, dlaczego? Nudzą się. Nie chcą być szczęśliwe. To nudne.

 „Głupcy umierają” nie jest klasycznym kryminałem, czy sensacją, choć naruszenia prawa zdarzają się w książce, jak najbardziej. Jest to raczej powieść obyczajowa oraz dramat psychologiczny. Emanuje z niej… beznadzieja, smutek, życiowa przegrana, nawet jeśli komuś udało się wygrać pieniądze lub zrobić jakąś tam karierę. 

Całkiem niezła – o ile pamięta się, sięgając po „Głupców”, że to nie jest powieść mafijna! 

Wreszcie wiarygodna reklama

 Byłem dziś w sklepie, czy raczej tak zwanym markecie, znanej sieci. Zaskoczyła mnie duża reklama, stojąca przy wejściu. Po przemyśleniu sprawy doszedłem do wniosku, że od wielu lat jest to pierwsza absolutnie wiarygodna reklama, jaką widziałem. Czyżby w obecnym okresie kompletnej niewiarygodności informacji publikowanych przez polskie media, wielkie sieci handlowe postanowiły zacząć stosować politykę diametralnie różną? Ja może i nie testowałem wszystkich produktów spożywczych z tego marketu, ale ogólnie zgadzam się – te które znam, próbowałem, smakują jak siano.


czwartek, 20 sierpnia 2020

O nic nie pytaj, tak jest lepiej

 „Widzę cię i pytam dlaczego?” – Szymon Domański


Kiedyś zwiedziłem pewną galerię w nieco mniej niż dwie godziny. Minimalnie mniej. Nie biegłem oczywiście, bo coś takiego było tam zabronione, ale szedłem szybkim marszem, spoglądałem (bez przystawania) przez moment na każdy obraz, bo gdybym któryś pominął, to by się zwiedzanie nie liczyło i byłby to kant i bylejakość, i szedłem dalej. I tak ostatecznie zmieściłem się w czasie. Gdyby nie fakt, że chodziło o zakład i eksperyment, i gdyby nie to, że do galerii wracałem przez trzy kolejne dni, można by zapytać: a po co to? Jaki to miało sens?

 „Widzę cię i pytam dlaczego?” to skromny zbiorek krótkich wierszy, bodajże czterdzieści jeden. Można je przeczytać w trzydzieści dwie minuty (zapewne). Tylko po co? Jaki by to miało sens?

 Najpierw dwa drobiazgi, które wzbudziły pewien niesmak. Drobiazgi – zaznaczam!

 „Spisane w Warszawie i Rugby, małej miejscowości pod Londynem (głównie w autobusie do pracy) 2017-2018” [1].

 Było się w Wielkiej Brytanii, co? Może nawet się tam pracowało? I koniecznie trzeba się tym było pochwalić?

 „Dedykuję sobie” [2].

 Książki wydaje się, teksty publikuje, żeby coś przekazać innym; samemu sobie to się pisze w sekretnym dzienniczku, którego się nie pokazuje.

 Ale to głupstwa.

 Stwierdzić, że Szymon Domański pisze wierszem białym, byłoby zbyt skromnie i zbyt powierzchownie. Jego utwory zaliczyłbym do bezrymowych wierszy wolnych – brak wyraźnego podziału stroficznego, podporządkowanego jakiejś zrozumiałej regule, brak innych działań, czy zabiegów wersyfikacyjnych, na przykład układu akcentowego… i co z tego? To próba klasyfikacji, a nie ocena.

 W przypadku wierszy zawartych w „Widzę cię i pytam dlaczego?” mam dwa skojarzenia. Jedno z malarstwem abstrakcyjnym. Odbiorca nie musi niczego rozumieć. Albo dzieło wywołuje w jego duszy jakiś rezonans, albo nie. Oczywiście może się też podobać lub nie podobać. Skojarzenie drugie dotyczy książki „Eroika” Kuśniewicza. Coś jakby erupcja jaźni, strumień świadomości. Jeśli czytelnik się w niego „wstrzeli”, to chłonie treść płynnie, z satysfakcją i przyjemnością. Jeśli jednak nie, to… droga przez mękę, zmęczenie i zniecierpliwienie.

Przy takim właśnie odbiorze tej poezji zupełnie inne znaczenie nabiera dedykacja, prawda? A może tylko tak mi się wydaje. Dla ilustracji jeden z wierszy:


 „Panie, coraz więcej ich…

w tramwaju

albo w autobusie

byłem świadkiem zdarzenia

facet podszedł do drugiego faceta

i mówi mu:

- coraz więcej tych supermarketów,

można tam coś ładnego kupić?

po odpowiedzi zagadujący wysiadł

na następnym przystanku

a zagadywany zagadał do mnie:

- coraz więcej tych oszołomów…

pomyślałem:

coraz więcej we mnie nienawiści

do ludzi” [3].


 I tak, czasem, lektura niektórych wierszy coś we mnie budzi, pojawiają się wspomnienia, obrazy, emocje… A  czasem – nic.

 Eleganckie wydanie, dobry papier i intrygujące, w jakiś sposób odpowiadające treści, zdjęcia na okładkach Klaudii Czaplickiej.

  

 

 

--

1. Szymon Domański, „Widzę cię i pytam dlaczego?”, wyd. Miniatura, s. 3.

2. Tamże, s. 53.

3. Tamże, s. 44.

 

 

 

 

 

 

 

Książkę otrzymałem/otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl

poniedziałek, 17 sierpnia 2020

Przekształcenia i zmiany mafii

 „Omertà” – Mario  Puzo

Mario Puzo zmarł w 1999 roku. Pierwsze wydanie „Omerty” ukazało się rok później. Podobno zdążył je dokończyć, ale… mam drobne wątpliwości. W książce pojawia się cosca corleonesich (grupa mafijna z Corleone), a to wystarczyło, aby wydawca reklamował „Omertę” jako część cyklu, mającego związek z „Ojcem chrzestnym”. Akcja „Omerty” toczy się w latach dziewięćdziesiątych, głównie w USA i na Sycylii, choć nie tylko.

 Raymonde Aprile, stary mafijny don, na starość rozdał całe swoje przestępcze imperium i postanowił żyć w zgodzie z prawem i społeczeństwem. Zostawił sobie, a tym samym także trójce dzieci i bratankowi, legalne, dobrze prosperujące banki. Zresztą, dzieci wychował z dala od swoich interesów, córka jest wziętą prawniczką, jeden syn świetnie ustawił się w telewizji, drugi w wywiadzie wojskowym – to praworządni, zamożni Amerykanie. Inaczej pokierował wychowaniem bratanka. Astorre Viola całe życie przygotowywany był do ochrony dzieci donna Aprile, ich życia i interesów, w mafijnym stylu… gdyby taka potrzeba zaistniała. I, oczywiście, zaistniała.

 Raymonde Aprile zostaje zamordowany, zastrzelono go, gdy wychodził z kościoła. Komu mogło zależeć na jego śmierci? Wycofał się, nikomu nie wadził, wrogów się pozbył… prawie, pozostałych wpakowało za kratki FBI, więc kto i dlaczego… a może, po co? Wtedy do akcji wchodzi Astorre Viola, któremu don zlecił zadanie ochraniania rodziny. Zapisał mu też w testamencie 51 procent  akcji banków – reszta należy do dzieci – oraz absolutnie zabronił ich sprzedaży.

 Podobnie jak w „Ojcu chrzestnym” i w tej powieści sympatia czytelnika jest po stronie młodego Astorre Violi, bo organy ścigania, to jest policja i FBI, okazują się albo cynicznie skorumpowane, albo kierują się zasadą „cel uświęca środki”, a więc i tak działają nieetycznie i łamią prawo.

 Autor starał się wzbogacić powieść, prezentując rozliczne i bardzo różne osobowości, postawy, zachowania, motywy… nieco przerysowana jest czarna policjantka Aspinella Washington, ale dylematy agenta federalnego Kurta Cilke, wydają się godne uwagi.

 Pozycja obowiązkowa dla miłośników powieści mafijnych, ale uprzedzam, że do poziomu „Ojca chrzestnego” jednak jest jej dość daleko.

poniedziałek, 10 sierpnia 2020

Człowieku, o co Tobie chodzi?

„Stary poczciwy Hindenburg dobrze wiedział, co dobre dla Niemiec” – Melquiades

  

Melquiades to hiszpańskie imię, a dokładnie to hiszpańska forma greckiego imienia Melchiades, ewentualnie, jak u pewnego papieża, Miltiades. Mnie się jednak kojarzy przede wszystkim z filmem „Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady”. Oczywiście Polak. Pojawia się w książce Cygan Melquiades, człowiek całkowicie pokryty rybią łuską, ale związków z autorem nie odkryłem.

 Zaciekawił mnie tytuł. Domyślałem się, że nie jest to opracowanie historyczne, bo nie znalazłoby się w nim określenie „stary poczciwy”. Więc z ciekawością sięgnąłem po tę książkę, kiedy tylko trafiła się ku temu okazja. 

Na początek trzy cytaty.

„Ale nie bądźmy znów tacy sentymentalni, skoro ona niebyła i raptem otrzeźwiała…” [1].

 „O równej siedemnastej znalazł ich sąsiad wracający z pracy, dwie godziny później trafili do mnie stół, a niecałą dobę po wszystkim byli już zaplombowani na amen” [2]. 

„I więcej w swoim życiu nie przestąpiłem tej knajpy, co samą swoją nazwą może…” [3]. 

W tym momencie, w czym chyba zapewne nic dziwnego,  zacząłem gorączkowo szukać stopki i informacji o korektorze tego dzieła, żeby dodać go na swoją prywatną czarną listę. Stopkę znalazłem, ale korektora jakoś nie. Więc czytałem dalej, choć z trudem. 

Rzecz dzieje się w wiktoriańskiej Anglii, choć dokładny czas nie jest znany, a jak wiadomo z historii, królowa Wiktoria władała bardzo długo. Narratorem w tym zbiorze opowiadań jest pracownik trupiarni, czyli domu pogrzebowego. A książka jest groteskowym połączeniem fantastyki z niby to angielskim kryminałem. Przynajmniej tak wyobraża sobie brytyjskość sam autor, który zdaje się nawet nie wie, że w Wielkiej Brytanii nie ma godziny siedemnastej. Przykład, choć nie sztandarowy, niedocenianego dotąd w Polsce sub-gatunku, a może tylko udziwnionej maniery, zwanej new weird. Co ciekawe wielu krytyków neguje istnienie takiego nurtu, a co jeszcze ciekawsze, negują swój udział w tym procederze niektórzy autorzy, których próbuje się w ten sposób kwalifikować i szufladkować. 

Jak wspomniałem, „Stary poczciwy Hindenburg…” jest zbiorem opowiadań. Narrator słucha opowieści umarłych, wyrażanych… uszami, które, nie wiedzieć czemu, nazywa pierogami. Okazuje się, że każdy trup ma do przekazania jakąś niesamowitą historię, coś, czego po żyjącym człowieku, nikt by się nie spodziewał, nie domyślał. Tytuł książki to właśnie słowa jednego z umarłych. Opowieści te kończą się często w momencie najmniej stosownym, na przykład:

 „Chwilę później było już tylko słychać świst wiatru i mężczyznę ciągnącego za sobą…” [4]. 

„Reszta była równie interesująca, dlatego proszę o szczególną uwagę…” [5].

 „Reszta tej bajki zaczynała się od słów…” [6]. 

Coś takiego bardzo szybko rodzi zniechęcenie, bo nawet jeśli historia jest ciekawa albo zabawna, albo jedno i drugie, co zdarza się rzadko, ale jednak czasem zdarza, to i tak z góry wiadomo, że nie ma co liczyć na jej zakończenie; jakiekolwiek sensowne zakończenie, dodam.

 Irytację rodzą niezliczone błędy różnego typu (patrz cytat 1, 2, 3, 7). Ale w tym momencie konieczne jest pytanie: czy wpadło mi do głowy, że autor tak specjalnie, że celowo, że próbuje w ten sposób naśladować styl prostego pracownika domu pogrzebowego z epoki wiktoriańskiej? Owszem, zastanawiałem się nad tym, ale jeśli nawet tak było, to autorowi bardzo słabo to wyszło. A właściwie, to w ogóle. Poza tym, gdyby to był zabieg celowy, błędy by się powtarzały, a tak nie jest. Udawanie głupka i prymitywa wcale nie jest takie łatwe, trzeba sporego talentu, by na taki efekt się porwać. Cudowny język wiochmeński stworzył Redliński w „Konopielce”, a nawet Reymont w „Chłopach”, ale to Pisarze.

 Jakiś czas bawiło mnie poprawianie tekstu, na przykład, gdy mowa była o kotnych królikach… „Przygotowują wówczas posłanie z własnego futerka, przeżuwają bardzo dużo jabłek i nierzadko stronią od agresji, więc lepiej nie brać je na ręce” [7]. I tak zastanawiałem się, że ja zapewne napisałbym tak: Przygotowują wówczas posłanie z własnego futerka, przeżuwają bardzo dużo jabłek i nierzadko nie stronią od agresji, więc lepiej nie brać ich na ręce. Jednak szybko mi się to znudziło. 

Pytania i prywatne, subiektywne odpowiedzi.

a) czy z książki można się czegoś dowiedzieć, coś poznać, zrozumieć? – nie.

b) czy fabuła jest pasjonująca? – nie, w zasadzie fabuły nie ma, a te opowiastki można czytać w dowolnej kolejności.

c) czy jest to świetna zabawa? – nie, ponad połowa książki jest groteskowo-cudaczna, co skutkuje jedynie wzruszeniem ramion, ewentualnie pytaniem: no i co w związku z tym? Przykład. Umiera stary ślimak, ostatni ze swojego gatunku, który był bogiem dla ludzi. Ktoś go sklonował i tych ślimaczych bóstw jest znowu mnóstwo. I co w związku z tym? Rząd słomianych wisielców… Wysypisko śmieci na jednym z księżyców Jowisza… itp.

 Przyznaję, że mam spory kłopot z oceną „Starego poczciwego Hindenburga”. Dobrze zdaję sobie sprawę, że dla jednego czytelnika może być to kompletny knot i przykład grafomaństwa, ale dla drugiego ambitny, choć – moim skromnym zdaniem – zupełnie nieudany, eksperyment formalny, literacki, językowy. I może jeszcze jakiś. Jest też trzecia opcja – jestem za głupi, żeby rozpoznać wiekopomne dzieło, więc przed autorem droga do chwały pozostaje otwarta.

 

 

 

 

 

 

 

--

1. Melquiades, „Stary poczciwy Hindenburg dobrze wiedział, co dobre dla Niemiec”, wyd. Manufaktura słów, 2020, s.38.

2. Tamże, s. 14.

3. Tamże, s. 24.

4. Tamże, s. 35.

5. Tamże, s. 164.

6. Tamże, s. 232.

7. Tamże, s. 51-52.

 

 

 

 

 

 

Książkę otrzymałem z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


sobota, 8 sierpnia 2020

Koronawirusowe wątpliwości

 W Bejrucie wydarzyła się tragedia. To nie ulega wątpliwości. Ale, czy eksplozja nastąpiła, bo wybuchła samoistnie bezsensownie magazynowana tam od lat saletra, czy chodziło o tajny magazyn broni Hezbollahu, to ja już nie wiem. I, co może wydawać się w pierwszej chwili dziwne, informacja taka nie zmieni mojego życia nijak, nie ma na nie żadnego wpływu. Więc mam to w nosie.

Chaos informacyjny, i to znacznie większy, dotyczy koronawirusa, czyli Covid-19. W gorącej dyskusji – jest wirus, czy w ogóle go nie ma – poza wieloma innymi, biorą udział ludzie obdarzeni niewątpliwie autorytetem, choć jest to autorytet bardzo różnego typu, że tak to ujmę. I tak z jednej strony wirusolodzy, naukowcy, specjaliści, epidemiolodzy, lekarze, którzy biją na alarm i zalecają środki ochrony przed zarażeniem. Z drugiej strony Kościół katolicki w Polsce. 

To jeden z wielu przykładów. Tu akurat ks. Chmielewski przekonuje, że wirusa nie ma.

https://img15.demotywatoryfb.pl//uploads/202008/1596867156_QlPw7Z.mp4  lub

https://www.facebook.com/Paruzja/videos/2699746536794375/ 

Specjalnie wspomniałem o ludziach z autorytetem, bo przekonania jakiegoś rolnika z Podlasia, mało mnie obchodzą w kwestii epidemiologii, choć zapewne zna się on dobrze na orce. Ilu wśród księży katolickich w Polsce jest specjalistów epidemiologii lub wirusologów, to ja nie wiem, może i są tacy, ale tę kwestię zostawię.

 Wspomniałem chaos informacyjny, który powoduje, że ja… nie wiem. Nie wiem, jak to naprawdę jest z tym wirusem. Jednak, w odróżnieniu od Bejrutu, temat wirusa lub jego nieistnienie, dotyczy mnie osobiście. A skoro nie wiem, jak jest, a jakieś decyzje co do swojego zachowania i postępowania podjąć muszę (właśnie tak, bo nie co do tego, komu wierzę), to konieczne jest podejście do tematu od zupełnie innej strony. Jednym z takich elementów jest… odpowiedzialność.

 Jeśli sprawa z wirusem się rypnie, okaże się, że go nie ma, czy rząd albo WHO, albo jacyś  producenci mydła, masek, środków piorących i dezynfekcyjnych, zwrócą mi jakieś 30-40 złotych, jakie miesięcznie dodatkowo wydaję na te cele? No… nie wiem, zapewne nie, ale… w praworządnym systemie pewnie mógłbym się o to ubiegać w jakimś pozwie zbiorowym.

Jeśli wirus istnieje, zarażę się nim bagatelizując wszystkie sugestie dotyczące bezpieczeństwa, ciężko się rozchoruję i może umrę, czy Kościół katolicki poniesie za to odpowiedzialność? Czy choćby może przerzuci mnie do prywatnej kliniki w Szwajcarii (jak matkę Teresę, która spowodowała potworną śmierć tysięcy ludzi w swoich hospicjach), gdzie mnie będą ratować bez względu na koszty? Cóż… jestem pewien, że nie.

 Tutaj od razu potrzebne jest doprecyzowanie dla tych, którzy chcieliby się upierać, że ksiądz Chmielewski wygłasza tylko swoje prywatne zdanie. Otóż nie! Występuje on w szatach liturgicznych, przed sobą ma kielich mszalny i krzyż, za sobą jakąś świętą figurę, a w takim razie występuje w imieniu Kk. Prywatnie to on może sobie gadać, siedząc na ławce w parku, w koszulce z krótkim rękawem (stosownie do pogody).

 Innym sposobem podejścia do tematu była zasada is fecit cui prodest (uczynił ten, kto odniósł korzyść), ale w tym przypadku nie spełniła ona swego zadania, bowiem korzyści finansowe odnoszą zarówno producenci sprzętu medycznego, środków ochrony itd. jak  i Kościół katolicki. Jeśli ludzie nie chodzą do kościoła w obawie przed zarażeniem, to nie przynoszą tam też swoich pieniędzy. Jeśli uwierzą Kościołowi, przyjdą, zarażą się i umrą, to i tak rodzina zapłaci za pogrzeb. 

Skoro kryterium korzyści okazało się w temacie wirusa prawie bezwartościowe, to wrócę do wiarygodności, z tym, że tylko w odniesieniu do tego konkretnie wystąpienia księdza, bo akurat mam je pod ręką. Inne w tym duchu można sobie znaleźć w internecie. Jednak zacznę od cytatu z książki „Łzy w deszczu” (strona 35-37):

 Łasicza mowa (ang. weasel words). Ważnym elementem zdolności słyszenia, co do nas mówią inni ludzie, jest umiejętność weryfikowania treści komunikatu, wypowiedzi albo zdania w taki sposób, który pozwoli skutecznie odróżnić fakty od… od całej reszty przekazu. Czy łasicza mowa jest po prostu kłamstwem? W pewnym sensie tak, jednak ta jej odmiana, która mnie szczególnie interesuje, jest tylko wstępem do przekazu manipulowanego. Kiedy chcielibyśmy kogoś do czegoś przekonać, a brakuje nam rzeczowych argumentów, sięgamy po łasiczą mowę, w którą – czasami – sami potrafimy uwierzyć.  Jednak najłatwiej będzie zrozumieć to na przykładach.

 Uważam, że „Wywieranie wpływu na ludzi” Cialdiniego to wartościowa i ciekawa książka – przekaz prosty, jasny uczciwy.

 Wszyscy wiedzą, że „Wywieranie wpływu na ludzi” Cialdiniego, to wartościowa i ciekawa książka – łasicza mowa. Wszyscy? Niby jacy wszyscy? A przede wszystkim, na pewno nie wszyscy, nie ma takiej możliwości, żeby wszyscy. Z moją oceną jakiejś tam książki można się zgadzać albo i nie, no ale jeśli wszyscy…

 Mieszkam w Opolu i mnie się to miasto podoba – przekaz prosty, jasny uczciwy.

 Zdaniem ekspertów od urbanistyki Opole to najładniejsze miasto w Polsce – łasicza mowa. Jakich ekspertów, konkretnie? Gdzie ci eksperci wyrazili taką właśnie opinię? Na jakiej podstawie?

 Innymi przykładami powoływania się na nieistniejące źródła informacji są zwroty: jak dowiedli amerykańscy uczeni…, chińscy mędrcy powiadają…, najwięksi badacze ustalili… tysiące lekarzy twierdzi... setki specjalistów uważa, że... grono ekspertów orzekło, że… itp.  Łasiczą mowę u rozmówców, ale także w telewizji i innych mediach, stosunkowo łatwo jest rozpoznać dzięki uważnemu słuchaniu, ze zrozumieniem — chciałoby się rzec, dzięki cierpliwemu i upartemu dopytywaniu o źródła informacji, wreszcie ich weryfikowaniu.

A teraz posłuchaj nagrania słów księdza Chmielewskiego raz jeszcze, bo teraz sam musisz zdecydować, czy jest to wiarygodny przekaz, czy łasicza mowa – ja Cię w tym wyręczał nie będę.

Na koniec jeszcze drobiazg. Argument typu: a znasz kogoś, kto miał wirusa lub na niego umarł? Zwykle, dopóki jeszcze mi się chciało, odpowiadałem: a znasz kogoś, kogo zabił piorun? A jeśli nie znasz, czy to znaczy, że pioruny nie istnieją?