Nowy hipermarket wybudowano ze sto metrów od mojego domu, a więc korzystam z niego w taki sposób, jak kiedyś ze sklepiku na rogu – wpadam tam dość często po drobne zakupy. Gdyby nie wyraźnie zawyżone ceny, pewnie bywałbym tam jeszcze częściej.
Nad kasami w hipermarkecie wiszą wielkie czerwone tablice, na których widnieje informacja o gwarancji sprawnej obsługi. Sprawa jest prosta: jeśli czekam w kolejce do kasy dłużej niż pięć minut, a we wszystkich stanowiskach kasowych pracują kasjerki, to trudno, dopust boży i mój pech. Jeśli jednak nie wszystkie kasy są czynne, czyli to market nie zadbał o ich obsadzenie, to za ponad pięciominutowe czekanie do kasy należy mi się bon o wartości pięć złotych.
Z gwarancji sprawnej obsługi korzystam stosunkowo często, a więc zdążyłem poczynić pewne obserwacje dotyczące postaw pracowników sklepu i klientów, związanych mniej lub bardziej z takimi właśnie wydarzeniami.
Pracownicy: poirytowani, niezadowoleni, obrażeni i urażeni, zachowują się czasem tak, jakbym wyrządził im jakąś osobistą przykrość, albo nawet krzywdę. Najbardziej drastyczne przypadki były dwa: w pierwszym pracownica stanowiska obsługi klienta (bo tam się to załatwia, a nie przy samej kasie), trzymając w dłoni mój paragon twierdziła, że ja w ogóle jeszcze przy kasie nie byłem, bo ona tego w swoim systemie nie widzi, w przypadku drugim pani sfrustrowana moim spokojem i zdecydowaną postawą, rzuciła na koniec pogardliwą i mocno złośliwą uwagę o ludziach, którzy dla głupich pięciu złotych daliby się zabić.
Ogólnie jednak idzie ku lepszemu. Kiedy byłem tam ostatnio, ustawiając się w kolejce do kasy, jak zwykle, demonstracyjnie pokazałem, że włączam stoper, a kiedy dotarłem do stanowiska obsługi klienta, pięciozłotowy bon gwarancyjny już tam na mnie czekał.
Klienci. Niewielu, zwłaszcza młodszych, albo nie przejawia zainteresowania całą tą procedurą, albo z uznaniem kiwa głowami. Większość, są to zwykle ludzie w wieku średnim i starszym, wydaje się być zaskoczona, a nawet oburzona moją postawą. Często odnosiłem wrażenie, że żądanie, by ktoś spełniał i wypełniał swoje zobowiązania, ludzie ci traktują jak nietakt, jako coś nagannego, nienormalnego i niepojętego. Zdarzyło się nawet, że starsza pani próbowała stanąć w obronie kasjerki (jakby ktoś jej krzywdę robił), twierdząc, że owszem, trwało to długo, ale to dlatego, że trafił się klient, bezczelny typ, który przyniósł do kasy towar z rozmazanym kodem paskowym. Jak gdyby za czytelność kodów na towarze odpowiadali klienci. Starsza pani wyraźnie nie rozumiała, że nie chodzi tu o jakąkolwiek winę kasjerki, ale o sześć pustych kas, o których obsadę nie zadbało kierownictwo sklepu.
Postawa i zachowanie pracowników wydaje mi się trudne do pojęcia. Tym bardziej, że nie chodzi tu przecież tylko o jeden sklep jakiejś tam sieci. Dzisiaj kurier przywiózł mi paczkę, ale zanim przez domofon powiedział „dzień dobry” – właściwie to nie pamiętam, czy w ogóle jakoś się przywitał – zwrócił się do mnie z pytaniem, które zdaje się miało być retoryczne: „chyba pan nie myśli, że pięciokilową paczkę wniosę panu na czwarte piętro?”; ja jednak odpowiedziałem i ostatecznie paczkę dostałem, ale sytuacja do przyjemnych nie należała.
Ludzie przyjmują na siebie rozmaite zobowiązania; robią to dobrowolnie, albo pod presją, na przykład przepisów. Najczęściej, w sposób mniej czy bardziej oczywisty, wiąże się z pieniędzmi. Ale żądanie, by ze swoich zobowiązań się wywiązywali, zobowiązań za które im zapłacono, traktują nieomalże jako bezczelność i klienckie fanaberie. Nie, tego zrozumieć nie potrafię.
Za to postawa klientów, o której pisałem wyżej, wydaje mi się całkowicie zrozumiała, choć to akurat uważam za bardzo, bardzo smutne; wygląda bowiem na to, że nawet na przeciwnikach poprzedniego systemu społeczno-politycznego „komuna” skutecznie odcisnęła swoje piętno. Całe lata przeżyte w ustroju, w którym własnych zobowiązań nie respektował nikt, bo ani rząd, ani partia, ani urzędy czy instytucje, „owocują” w ten właśnie sposób do dziś.
Czasem tylko zastanawiam się, ile lat jeszcze będziemy się uczyć prostej prawdy, że nadmiar demokracji rodzi arogancję, a inni traktować będą nas dokładnie tak, jak im sami na to pozwolimy?
Meszuge (tu: pseudonim, nick) - zgodnie ze słownikiem wyrazów obcych, oznacza w języku jidysz wariata, człowieka niespełna rozumu, szaleńca. Najczęściej określenie to ma charakter pejoratywny, ale jednak nie zawsze, bo meszuge to czasem może być po prostu ekscentryczny dziwak, oryginał... Niecodziennik to autopamflet prywatny nie codziennie pisany, a „reszta świata” zawiera pojedyncze teksty o różnej tematyce.
środa, 27 kwietnia 2011
środa, 20 kwietnia 2011
Kosmos i bardzo obcy Obcy
„Upadłe anioły” – Richard Morgan
XXVI wiek - ludzie zamieszkują kilkadziesiąt planet, do których dostęp zapewniły im mapy gwiezdne Marsjan. Na każdym z tych światów Gildia Archeologów znajduje pozostałości marsjańskiej kultury i technologii, artefakty, o które zaciekle walczą rządy planet, korporacje, archeolodzy i poszukiwacze przygód.
Były Emisariusz Takeshi Kovacs służy w oddziałach Klina Carrery podczas rewolty na planecie Sanction IV. Wojna domowa okazuje się przykrywką dla rozgrywek wielkich korporacji, a żołnierze obu stron giną dziesiątkami tysięcy cynicznie zdradzani, manipulowani, oszukiwani, wykorzystywani.
Na Sanction IV, w samym środku działań wojennych, nadarza się okazja dokonania odkrycia archeologicznego o niespotykanym dotąd znaczeniu. Takeshi Kovacs przyłącza się do ekspedycji archeologów oraz żądnych sławy i bogactw najemników, pod dowództwem jednego z szefów niezwykle drapieżnej korporacji Mandrake. Zdrada i śmierć podążają za nimi krok w krok…
W „Upadłych aniołach” Richard Morgan zwraca uwagę na dwa elementy: po pierwsze, na fakt, że ludzie ze swoją chciwością, żądzą władzy, skłonnością do przemocy, głupotą, lękami i paroma innymi, równie powszechnymi cechami swojej rasy, nie nadają się do wypraw gwiezdnych, nie dorośli do wielkiego, otwartego kosmosu. Po drugie… Obcy. Kontakt z inną cywilizacją, czy choćby tylko jej pozostałościami. Tu też, jak się okazuje, nie przekroczyliśmy poziomu mało rozgarniętych pawianów, tłukących orzechy precyzyjnymi narzędziami.
Morgan podjął wielkie wyzwanie, z jakim nawet nie próbuje się zmierzyć większość pisarzy SF – napisał o obcych Obcych i uczuciach, jakie kontakt z ich cywilizacją budzi w ludziach. W zdecydowanej większości powieści fantastycznych jeśli w ogóle spotkać można Obcych, są to ludzcy Obcy. Krasnoludki (krasnoludy) to po prostu mali ludzie, anioły to nadal ludzie, tyle że ze skrzydłami itp. Jeśli w powieści pojawiają się potwory, to też pochodzą one z ludzkiej wyobraźni inspirowanej ziemskim zwierzyńcem – na przykład.
Morgan celowo niezbyt wiele pisze o Marsjanach, bo są oni tak dalece obcy, że wymykają się sensownym opisom, klasyfikacji, zrozumieniu, a pozostałości ich cywilizacji w przeważającej większości przypadków okazują się dla człowieka niepojmowalne; pisze za to o złości, strachu, frustracji, zagubieniu, bezradności człowieka, próbującego kontaktować się z czymś… kimś… całkowicie mu obcym.
Jeśli pod warstwą przygodowo-wojennej fantastyki w stylu Indiany Jonesa, tyle że potwornie brutalnej i krwawej, uda się czytelnikowi dostrzec i takie elementy, to okazać się może, że jest to książka o dużo większej wartości, niż by się mogło wydawać.
XXVI wiek - ludzie zamieszkują kilkadziesiąt planet, do których dostęp zapewniły im mapy gwiezdne Marsjan. Na każdym z tych światów Gildia Archeologów znajduje pozostałości marsjańskiej kultury i technologii, artefakty, o które zaciekle walczą rządy planet, korporacje, archeolodzy i poszukiwacze przygód.
Były Emisariusz Takeshi Kovacs służy w oddziałach Klina Carrery podczas rewolty na planecie Sanction IV. Wojna domowa okazuje się przykrywką dla rozgrywek wielkich korporacji, a żołnierze obu stron giną dziesiątkami tysięcy cynicznie zdradzani, manipulowani, oszukiwani, wykorzystywani.
Na Sanction IV, w samym środku działań wojennych, nadarza się okazja dokonania odkrycia archeologicznego o niespotykanym dotąd znaczeniu. Takeshi Kovacs przyłącza się do ekspedycji archeologów oraz żądnych sławy i bogactw najemników, pod dowództwem jednego z szefów niezwykle drapieżnej korporacji Mandrake. Zdrada i śmierć podążają za nimi krok w krok…
W „Upadłych aniołach” Richard Morgan zwraca uwagę na dwa elementy: po pierwsze, na fakt, że ludzie ze swoją chciwością, żądzą władzy, skłonnością do przemocy, głupotą, lękami i paroma innymi, równie powszechnymi cechami swojej rasy, nie nadają się do wypraw gwiezdnych, nie dorośli do wielkiego, otwartego kosmosu. Po drugie… Obcy. Kontakt z inną cywilizacją, czy choćby tylko jej pozostałościami. Tu też, jak się okazuje, nie przekroczyliśmy poziomu mało rozgarniętych pawianów, tłukących orzechy precyzyjnymi narzędziami.
Morgan podjął wielkie wyzwanie, z jakim nawet nie próbuje się zmierzyć większość pisarzy SF – napisał o obcych Obcych i uczuciach, jakie kontakt z ich cywilizacją budzi w ludziach. W zdecydowanej większości powieści fantastycznych jeśli w ogóle spotkać można Obcych, są to ludzcy Obcy. Krasnoludki (krasnoludy) to po prostu mali ludzie, anioły to nadal ludzie, tyle że ze skrzydłami itp. Jeśli w powieści pojawiają się potwory, to też pochodzą one z ludzkiej wyobraźni inspirowanej ziemskim zwierzyńcem – na przykład.
Morgan celowo niezbyt wiele pisze o Marsjanach, bo są oni tak dalece obcy, że wymykają się sensownym opisom, klasyfikacji, zrozumieniu, a pozostałości ich cywilizacji w przeważającej większości przypadków okazują się dla człowieka niepojmowalne; pisze za to o złości, strachu, frustracji, zagubieniu, bezradności człowieka, próbującego kontaktować się z czymś… kimś… całkowicie mu obcym.
Jeśli pod warstwą przygodowo-wojennej fantastyki w stylu Indiany Jonesa, tyle że potwornie brutalnej i krwawej, uda się czytelnikowi dostrzec i takie elementy, to okazać się może, że jest to książka o dużo większej wartości, niż by się mogło wydawać.
wtorek, 19 kwietnia 2011
Calibre i Amazon Kindle
Choć jestem zapalonym czytelnikiem, wręcz miłośnikiem książek – w moim przypadku jest to połączenie życiowego hobby, a nawet pasji oraz zawodu – książkami w formie elektronicznej nie interesowałem się całymi latami. Owszem, zgromadziłem pewną kolekcję e-booków (ebooków, eBooków), którą przenosiłem pracowicie z dysku na dysk podczas kolejnych zmian sprzętu, ale… z doświadczenia wiedziałem już, że nie jestem w stanie czytać dłuższych tekstów z ekranu monitora.
Z audio-bookami było jeszcze gorzej; jestem wzrokowcem, więc słuchając tekstu książki, co chwilę gubiłem wątek; było to frustrujące i zupełnie beznadziejne.
Wszystko zmieniło się, gdy brat podarował mi czytnik e-booków Amazon Kindle. Dotąd naiwnie wydawało mi się, że e-booków jest wszędzie całe mnóstwo, czyli jest z nimi prawie tak, jak z fotkami gołych panienek w sieci. Szybko załadowałem do Kindle’a kilka plików ze swojej kolekcji i… rozczarowanie było wielkie, bo Amazon Kindle tekstu nie wyświetlał w ogóle, albo w takiej formie, że było to zupełnie nie do przyjęcia. Pędem poleciałem do swojej wielkiej, sfinansowanej przez Unię Europejską, nowoczesnej, skomputeryzowanej biblioteki, gdzie dowiedziałem się, że dział e-booków zawiera 0 (słownie: zero) pozycji. Gorące i solenne zapewnienia, że rozbudowa działu planowana jest w najbliższej przyszłości, jakoś mnie w tym momencie nie satysfakcjonowały.
W tej sytuacji założyłem sobie konto na Amazon.com i nawet kupiłem tam jedną książkę, żeby sprawdzić, czy moje urządzenie działa właściwie i zobaczyć, jak to ustrojstwo funkcjonować powinno. Okazało się, że wszystko jest w najlepszym porządku, ale z powodu bardzo słabej znajomości języka angielskiego, takie rozwiązanie mogło mieć charakter jedynie testowy. Podobnie zresztą jak prezent od firmy Amazon: dwa wielkie słowniki angielskie.
Zderzenie z rzeczywistością było niezwykle bolesne i zmusiło mnie – tak, dopiero teraz! – do zapoznania się z instrukcją obsługi czytnika i poszukiwania odpowiedzi na pytanie, co i jak muszę zrobić, żebym korzystając z Amazon Kindle mógł czytać książki: po polsku, z polskimi literami, bez „krzaków”, pustych stron i innych takich atrakcji.
Dowiedziałem się wreszcie wiele o formatach .mobi, .lit, .azw, .prc, .epub i innych, o ograniczeniach plików i formatów .doc, .txt, .pdf, .docx, przetestowałem programy Mobipocket Reader, Mobipocket Creator, Calibre, Pdf to epub i jeszcze jakieś, i… pozostałem przy Calibre. Oto, w naprawdę wielkim skrócie, kilka najbardziej podstawowych uwag i porad.
Amazon Kindle łączy się z komputerem za pomocą portu USB; jest to też najprostsza metoda ładowania jego baterii. Pliki e-booków ładuje się do folderu DOKUMENTS. Bez względu na to, czy zamierzamy kupować książki w Amazonie, czy nie, warto tam założyć sobie konto i – korzystając z połączenia w wersji 3G (telefonia komórkowa trzeciej generacji), albo sieci WiFi – zarejestrować swojego Kindle’a. Bez tego, z nieznanego mi powodu, nie będzie można tworzyć w MENU własnych kolekcji (a przynajmniej mi się to nie udawało). Początkowo może się to wydawać mało ważne, ale kiedy zbiór zaczyna przekraczać sto pozycji, jakaś forma katalogowania kolekcji zaczyna być niezbędna.
Przycisk HOME przekierowuje zawsze do pierwszej strony urządzenia, gdzie można odczytać zawartość swojego Amazon Kindle.
Do włączania i wyłączania służy suwak w dolnej części czytnika. Urządzenie wyłącza się na dwa sposoby: krótkie przesunięcie suwaka powoduje jego uśpienie, coś jakby stan standby (wyczekiwania). Wyświetlają się wtedy losowo (wygaszacz ekranu) stare ryciny, albo portrety pisarzy. Żeby czytnik wyłączyć zupełnie, suwak trzeba trzymać przesunięty przez kilka, czasem nawet kilkanaście sekund. Szybko przekonałem się, że nie jest to potrzebne, bo Amazon Kindle zużywa baterie właściwie tylko podczas „obracania” kartek, a nie podczas ich „wyświetlania”. Wyświetlanie napisałem w cudzysłowie, bo Amazon Kindle nie wyświetla tekstu, jak monitor, czy tablet, i to jest chyba jedną z największych jego zalet. Nieźle ilustruje to jeden z wielu filmów reklamujących czytniki Amazon Kindle.
Calibre
Moim zdaniem najlepszy i darmowy program, dzięki któremu można konwertować pliki tekstowe różnego typu do formatów dobrze rozumianych i właściwie „wyświetlanych” przez czytnik, w moim przypadku Amazon Kindle 3 Wi-Fi 6. Drugą, nie mniej ważną funkcją programu, jest tworzenie bibliotek i katalogów e-booków. Poniżej główne okno programu Calibre:
W pierwszym etapie instalacji wybieramy język (tak, polski też!) i lokalizację Biblioteki Calibre, to jest specjalnego folderu, w którym znajdą się nasze kolekcje e-booków, podzielone według autorów, na przykład. Następnie należy zaznaczyć, jakiego czytnika używamy, a jest ich na rozwijalnej liście naprawdę wiele. Można też, opcjonalnie, powiązać Calibre ze swoim kontem na Amazon. Program jest konfigurowalny w zakresie wręcz oszałamiającym i po kilku miesiącach użytkowania wcale nie mam pewności, że znam wszystkie jego możliwości. Natomiast podstawowa jego obsługa jest banalnie prosta: wystarczy kliknąć na czerwoną ikonę Dodaj książki i wskazać jedną lub więcej pozycji, a następnie brązowy Konwertuj książki.
W oknie, które się w tym momencie otwiera (powyżej), ustalamy format wyjściowy (zwykle pojawia się tu automatycznie format stosowny dla wybranego przy instalacji czytnika), uzupełniamy – jeśli trzeba – dane dotyczące autora, tytułu, wydawcy, zmieniamy okładkę itd. itd. Z mojej praktyki wynika, że dobrym pomysłem jest zaptaszenie w zakładce Wygląd i zachowanie pola „usuń odstępy między akapitami”. Przekonałem się też, że największą swobodę w przygotowaniu e-booka dają pliki .rtf, a najprostsze i najszybsze w konwersji są pliki .lit.
Przygotowany w Calibre e-book można przechowywać w bibliotece programu, albo jednym kliknięciem wysłać do Amazon Kindle.
I to w zasadzie wszystko, bo pełne instrukcje obsługi czytnika Amazon Kindle i programu Calibre to pokaźne tomiszcza i nie ma ani sensu, ani możliwości ich tu przepisywać.
Z audio-bookami było jeszcze gorzej; jestem wzrokowcem, więc słuchając tekstu książki, co chwilę gubiłem wątek; było to frustrujące i zupełnie beznadziejne.
Calibre i Amazon Kindle – niezbędnik nowoczesnego czytelnika
Wszystko zmieniło się, gdy brat podarował mi czytnik e-booków Amazon Kindle. Dotąd naiwnie wydawało mi się, że e-booków jest wszędzie całe mnóstwo, czyli jest z nimi prawie tak, jak z fotkami gołych panienek w sieci. Szybko załadowałem do Kindle’a kilka plików ze swojej kolekcji i… rozczarowanie było wielkie, bo Amazon Kindle tekstu nie wyświetlał w ogóle, albo w takiej formie, że było to zupełnie nie do przyjęcia. Pędem poleciałem do swojej wielkiej, sfinansowanej przez Unię Europejską, nowoczesnej, skomputeryzowanej biblioteki, gdzie dowiedziałem się, że dział e-booków zawiera 0 (słownie: zero) pozycji. Gorące i solenne zapewnienia, że rozbudowa działu planowana jest w najbliższej przyszłości, jakoś mnie w tym momencie nie satysfakcjonowały.
W tej sytuacji założyłem sobie konto na Amazon.com i nawet kupiłem tam jedną książkę, żeby sprawdzić, czy moje urządzenie działa właściwie i zobaczyć, jak to ustrojstwo funkcjonować powinno. Okazało się, że wszystko jest w najlepszym porządku, ale z powodu bardzo słabej znajomości języka angielskiego, takie rozwiązanie mogło mieć charakter jedynie testowy. Podobnie zresztą jak prezent od firmy Amazon: dwa wielkie słowniki angielskie.
Zderzenie z rzeczywistością było niezwykle bolesne i zmusiło mnie – tak, dopiero teraz! – do zapoznania się z instrukcją obsługi czytnika i poszukiwania odpowiedzi na pytanie, co i jak muszę zrobić, żebym korzystając z Amazon Kindle mógł czytać książki: po polsku, z polskimi literami, bez „krzaków”, pustych stron i innych takich atrakcji.
Dowiedziałem się wreszcie wiele o formatach .mobi, .lit, .azw, .prc, .epub i innych, o ograniczeniach plików i formatów .doc, .txt, .pdf, .docx, przetestowałem programy Mobipocket Reader, Mobipocket Creator, Calibre, Pdf to epub i jeszcze jakieś, i… pozostałem przy Calibre. Oto, w naprawdę wielkim skrócie, kilka najbardziej podstawowych uwag i porad.
Amazon Kindle łączy się z komputerem za pomocą portu USB; jest to też najprostsza metoda ładowania jego baterii. Pliki e-booków ładuje się do folderu DOKUMENTS. Bez względu na to, czy zamierzamy kupować książki w Amazonie, czy nie, warto tam założyć sobie konto i – korzystając z połączenia w wersji 3G (telefonia komórkowa trzeciej generacji), albo sieci WiFi – zarejestrować swojego Kindle’a. Bez tego, z nieznanego mi powodu, nie będzie można tworzyć w MENU własnych kolekcji (a przynajmniej mi się to nie udawało). Początkowo może się to wydawać mało ważne, ale kiedy zbiór zaczyna przekraczać sto pozycji, jakaś forma katalogowania kolekcji zaczyna być niezbędna.
Przycisk HOME przekierowuje zawsze do pierwszej strony urządzenia, gdzie można odczytać zawartość swojego Amazon Kindle.
Do włączania i wyłączania służy suwak w dolnej części czytnika. Urządzenie wyłącza się na dwa sposoby: krótkie przesunięcie suwaka powoduje jego uśpienie, coś jakby stan standby (wyczekiwania). Wyświetlają się wtedy losowo (wygaszacz ekranu) stare ryciny, albo portrety pisarzy. Żeby czytnik wyłączyć zupełnie, suwak trzeba trzymać przesunięty przez kilka, czasem nawet kilkanaście sekund. Szybko przekonałem się, że nie jest to potrzebne, bo Amazon Kindle zużywa baterie właściwie tylko podczas „obracania” kartek, a nie podczas ich „wyświetlania”. Wyświetlanie napisałem w cudzysłowie, bo Amazon Kindle nie wyświetla tekstu, jak monitor, czy tablet, i to jest chyba jedną z największych jego zalet. Nieźle ilustruje to jeden z wielu filmów reklamujących czytniki Amazon Kindle.
Calibre
Moim zdaniem najlepszy i darmowy program, dzięki któremu można konwertować pliki tekstowe różnego typu do formatów dobrze rozumianych i właściwie „wyświetlanych” przez czytnik, w moim przypadku Amazon Kindle 3 Wi-Fi 6. Drugą, nie mniej ważną funkcją programu, jest tworzenie bibliotek i katalogów e-booków. Poniżej główne okno programu Calibre:
W pierwszym etapie instalacji wybieramy język (tak, polski też!) i lokalizację Biblioteki Calibre, to jest specjalnego folderu, w którym znajdą się nasze kolekcje e-booków, podzielone według autorów, na przykład. Następnie należy zaznaczyć, jakiego czytnika używamy, a jest ich na rozwijalnej liście naprawdę wiele. Można też, opcjonalnie, powiązać Calibre ze swoim kontem na Amazon. Program jest konfigurowalny w zakresie wręcz oszałamiającym i po kilku miesiącach użytkowania wcale nie mam pewności, że znam wszystkie jego możliwości. Natomiast podstawowa jego obsługa jest banalnie prosta: wystarczy kliknąć na czerwoną ikonę Dodaj książki i wskazać jedną lub więcej pozycji, a następnie brązowy Konwertuj książki.
W oknie, które się w tym momencie otwiera (powyżej), ustalamy format wyjściowy (zwykle pojawia się tu automatycznie format stosowny dla wybranego przy instalacji czytnika), uzupełniamy – jeśli trzeba – dane dotyczące autora, tytułu, wydawcy, zmieniamy okładkę itd. itd. Z mojej praktyki wynika, że dobrym pomysłem jest zaptaszenie w zakładce Wygląd i zachowanie pola „usuń odstępy między akapitami”. Przekonałem się też, że największą swobodę w przygotowaniu e-booka dają pliki .rtf, a najprostsze i najszybsze w konwersji są pliki .lit.
Przygotowany w Calibre e-book można przechowywać w bibliotece programu, albo jednym kliknięciem wysłać do Amazon Kindle.
I to w zasadzie wszystko, bo pełne instrukcje obsługi czytnika Amazon Kindle i programu Calibre to pokaźne tomiszcza i nie ma ani sensu, ani możliwości ich tu przepisywać.
Emisariusz Takeshi Kovacs
„Modyfikowany węgiel” – Richard Morgan
Wiem, bo gdzieś tam przeczytałem, że jest to pierwszy tom cyklu, którego głównym bohaterem jest były członek Korpusu Emisariuszy Takeshi Kovacs, ale lektura „Modyfikowanego węgla” wcale takiego wrażenia nie sprawia. Morgan zastosował pewien trik, można by to także nazwać modą lub manierą, który polega na pisaniu powieści SF w taki sposób, jakby czytelnikami mieli być mieszkańcy czasów i miejsc w książce opisywanych, czyli tak, jakby pewne rzeczy były normalne, oczywiste i zrozumiałe z samego założenia. Poza tym sama fabuła: można odnieść wrażenie, i chyba jest to zabieg celowy, że trafiamy w sam środek przygód i życia, kolejnego życia, bohatera.
W świecie, który Morgan opisuje, w XXVI wieku, prawdziwa śmierć nie jest taka łatwa – każdy obywatel, natychmiast po urodzeniu wszczepiany ma u podstawy czaszki tzw. stos korowy, czyli coś jakby pełny zapis osoby. Ciało może ulec zniszczeniu i nawet dość często się tak dzieje, ale nie jest to wielkim problemem, pod warunkiem, że nie uległ zniszczeniu stos korowy. Ciało to tylko ciało, powłoka; można dostać inną.
Nieco inaczej wygląda to w niszowej sekcie katolików, którzy sprzeciwiają się kolejnym upowłokowieniom ze względu na jakąś pokrętną doktrynę swojej religii, ale kto by się tam nimi specjalnie przejmował.
Takeshi Kovacs zostaje upowłokowiony na Ziemi – pojawia się tu po raz pierwszy w życiu, pochodzi bowiem ze Świata Harlana – by przeprowadzić śledztwo w sprawie brutalnego zabójstwa miliardera; przywróconej do życia ofierze policja wmawia samobójstwo. I tak w „Modyfikowanym węglu” spotyka się dobra fantastyka z niezłą powieścią detektywistyczną o zabarwieniu spiskowym i erotycznym.
W świecie, który Morgan opisuje, w XXVI wieku, prawdziwa śmierć nie jest taka łatwa – każdy obywatel, natychmiast po urodzeniu wszczepiany ma u podstawy czaszki tzw. stos korowy, czyli coś jakby pełny zapis osoby. Ciało może ulec zniszczeniu i nawet dość często się tak dzieje, ale nie jest to wielkim problemem, pod warunkiem, że nie uległ zniszczeniu stos korowy. Ciało to tylko ciało, powłoka; można dostać inną.
Nieco inaczej wygląda to w niszowej sekcie katolików, którzy sprzeciwiają się kolejnym upowłokowieniom ze względu na jakąś pokrętną doktrynę swojej religii, ale kto by się tam nimi specjalnie przejmował.
Takeshi Kovacs zostaje upowłokowiony na Ziemi – pojawia się tu po raz pierwszy w życiu, pochodzi bowiem ze Świata Harlana – by przeprowadzić śledztwo w sprawie brutalnego zabójstwa miliardera; przywróconej do życia ofierze policja wmawia samobójstwo. I tak w „Modyfikowanym węglu” spotyka się dobra fantastyka z niezłą powieścią detektywistyczną o zabarwieniu spiskowym i erotycznym.
niedziela, 10 kwietnia 2011
Nadstawiać? Tak, ale...
Pewnego razu usłyszałem, że jedna z religii nakazuje swoim wyznawcom nadstawiać drugi policzek. Osoba, od której się o tym dowiedziałem, nie wyjaśniła dokładnie o co chodzi (sytuacja uniemożliwiała zadawanie pytań), czyli w jakiej sytuacji, komu i po co, ów drugi policzek wierni winni nadstawiać.
Nadstawiać? Tak, ale nie byle komu!
Po długich poszukiwaniach w starych manuskryptach, w księgach cuchnących myszami, w zasnutych pajęczynami wiekowych księgozbiorach oraz w Internecie, doszedłem do wniosku, że „nadstawianie drugiego policzka” ma ponoć być oznaką pokory, czyli cechy niezwykle pożądanej u wyznawców. Mam wprawdzie wątpliwości, czy chodzi tu o pokorę czy może raczej zgodę na upokorzenie (upokarzanie), ale to już mniej ważne – na religiach, doktrynach i kanonach wiary się nie znam, więc nie będę się na ten temat wypowiadał, żeby przypadkiem i zupełnie nieświadomie, kogoś nie urazić.
W tej sytuacji skupiłem się na badaniach historycznych i historiograficznych. Miałem spore trudności z odszukaniem pierwotnej wersji tego powiedzenia, zalecenia czy rady, ale wreszcie moje żmudne wysiłki przyniosły efekty – znalazłem bowiem w pewnej starej księdze takie oto zdanie: „Jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi”. Zaintrygowało mnie to, bo we współczesnej wersji tej sugestii zanikło – zapewne w celu uproszczenia – stwierdzenie, że pierwszy uderzany policzek musiał być prawy. Widocznie nie było to obojętne, bo gdyby było, to przecież wystarczyłoby napisać: jeśli cię kto uderzy w jeden policzek, nadstaw mu i drugi, nieprawdaż?
W tym momencie zacząłem ograniczać ogromne pole badawcze i koncentrować się na poszukiwaniach czasu, miejsca i ewentualnie okoliczności, w których uderzenie właśnie w prawy policzek, miało jakieś szczególne znaczenie. Z przykrością stwierdzam, że moje wysiłki nie zostały uwieńczone powodzeniem – brak znajomości sanskrytu nie pierwszy raz kładzie się cieniem na wynikach moich prac - a przynajmniej nie pełnym, lub nie jednoznacznym powodzeniem. Dowiedziałem się mianowicie, że w czasach starożytnego Rzymu i w niezwykle rozległych granicach jego imperium, obowiązywała dość szczególna zasada związana z biciem kogoś w twarz. Zgodnie z nią, niewolnika należało uderzać w twarz wierzchem otwartej dłoni, ale człowieka równego stanem – wewnętrzną stroną dłoni.
Postarałem się wówczas wyobrazić sobie taką sytuację w najbardziej typowych warunkach, to jest pomijając jakieś akrobatyczne pozycje, mańkuctwo, brak kończyny itp. Mamy więc dwie osoby stojące naprzeciwko siebie. Załóżmy, że pan chce prawą ręką uderzyć w twarz niewolnika – uderzy go w takim razie wierzchem dłoni, czyli w prawy policzek. Analogicznie, człowiek równy stanem zostałby uderzony wnętrzem dłoni, to jest w policzek lewy.
Wypływa stąd dość ciekawy wniosek, wygląda bowiem na to, że „nadstawianie drugiego policzka” nie miało, w zamyśle autora lub autorów tego zalecenia, być oznaką pożądanej pokory czy też zgodą na kolejne upokorzenie, ale wprost przeciwnie! Jeśli ktoś cię uderzył w prawy policzek – czyli potraktował jak niewolnika, sługę, poniżył – nadstaw mu drugi, to jest lewy. Uderzenie w lewy policzek bowiem, przywróci ci godność, zostaniesz potraktowany jak ktoś równy stanem. Miej swoją dumę!
A to z kolei prowadzi do dość ciekawego wniosku: oberwać po pysku to głupstwo, ważne tylko, kto wali, bo są tacy, których uderzenie w twarz wręcz nobilituje.
Subskrybuj:
Posty (Atom)