czwartek, 18 sierpnia 2011

Koniec i początek rodu Otori


„Sieć niebios” – Lian Hearn

 „Sieć niebios” – prequel, piąty i ostatni tom cyklu "Opowieści rodu Otori", opowiadający o wydarzeniach poprzedzających te, które opisane zostały w tomach wydanych wcześniej, to jest: „Po słowiczej podłodze”, „Na posłaniu z trawy”, „W blasku księżyca” i „Krzyk czapli”.

Gdzieś czytałem, może to było w pierwszym tomie, a może w jakiejś innej publicznej wypowiedzi Lian Hearn, już nie pamiętam, jej oświadczenie, że opisywane w cyklu wydarzenia i historie nie dotyczą Japonii. Owszem, jest parę podobieństw, ale to zmyślona kraina, absolutnie nie Japonia. Tak więc wspólnie z autorką udajemy, że rzecz nie dzieje się w średniowiecznej Japonii, że rody Tohan i Otori to nie samuraje, że członkowie Plemienia, to nie ninja, że Ukryci, to nie chrześcijanie, że Kuroda Shintaro to nie japońskie nazwisko itd.
Mam nadzieję, że ta jej deklaracja wynikała z uczciwości (a nie tylko z asekuranctwa), a przede wszystkim ze świadomości własnych mocnych i słabych stron. Mocną stroną Lian Hearn jest warsztat pisarski. Słabą – temat. Miała ona taką samą szansę napisać dobrą książkę o japońskich samurajach, jak mężczyzna o odczuciach związanych z ciążą, połogiem i karmieniem piersią.
Podobno z czasem autorka zmieniła podejście i przyznała, że to jednak Japonia, ale… mityczna – cokolwiek miałoby to w tym kontekście zmieniać i oznaczać.

Zdarzały się prequele, które czytałem, lub oglądałem, z wyraźną przyjemnością i zainteresowaniem. W przypadku „Sieci niebios” było inaczej – brnąłem przez tę książkę z poczucia obowiązku, bo jak przeczytałem wszystkie poprzednie, to wypadałoby i tę, ale… wydała mi się po prostu nudna i rozwlekła. Tym bardziej, że przecież wiedziałem już, jak się to wszystko skończy. Tym niemniej liczę się z tym, że jej odbiór może być inny w przypadku czytelnika, który od piątego tomu zacznie dopiero poznawać cykl.

A fabuła? W typowo kobiecy sposób (rozbudowane opisy nastrojów, szat, przyrody, pór roku) autorka przedstawia konflikt dwóch potężnych rodów, wojnę między nimi oraz – oczywiście – mnóstwo miłości i związków o znacznym stopniu emocjonalnego pokomplikowania.

piątek, 5 sierpnia 2011

Niemcy i radzieckie złoto

„Komisarz” – Sven Hassel

Front wschodni – zima. Żołnierze karnej jednostki – Stary, Barcelona, Porta, Mały, Legionista, Sven i reszta psychopatów, znana z innych powieści Hassela, miota się bez ładu i składu w samym środku działań wojennych, na linii frontu, z nieprzyjacielem stykając się czasem z przodu, czasem z tyłu, po bokach, albo i dookoła. Totalny i mocno męczący chaos przerywany bywa rozmaitymi, ale zawsze bardzo rozbudowanymi, historiami, czy też anegdotami, opowiadanymi przez któregoś z głównych bohaterów. Dygresje te, jak i prawie wszystkie inne wypowiedzi dzielnych wojaków (najbardziej inteligentny jest Stary – stolarz w cywilu), naszpikowane są skomplikowanymi porównaniami i przenośniami i w ogóle są nieprawdopodobnie kwieciste i wyszukane.

Kiedy już miałem zrezygnować z dalszej lektury, a przeczytałem jakąś jedną trzecią, nareszcie pojawiła się żona jakiegoś sowieckiego komisarza z pomysłem na zdobycie skarbu; kontynuowałem więc, przekonany, że wreszcie zacznie się dziać coś godnego uwagi. Nie zaczęło. Wprawdzie miałem wrażenie, że Hassel wzorował się na filmie „Złoto dla zuchwałych”, ale… to zupełnie nie ten poziom.

Zuchwali wojacy przejeżdżają pół Związku Radzieckiego, już w towarzystwie komisarza, by we włodzimierskim więzieniu izolacyjnych zagarnąć wielki łup. Od tego momentu „Złoto dla zuchwałych” zmienia się w „Gang Olsena” (cykl duńskich filmów, w których znakomity pomysł zawsze kończy się klapą).

Nie wszystkie książki Hassela czytałem, ale jednak większość, i uważam, że „Komisarz” jest najgorszą z nich, co prowadzi do wniosku, że powinien on zakończyć swoją karierę pisarską po trzech, góra pięciu pozycjach, bo reszta jest już nudna, przekombinowania, coraz mniej prawdopodobna i wyraźnie naciągana.

Nie polecam!