„Przyszłem.
Czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy” – Janusz
Głowacki
Podtytuł („…jak pisałem scenariusz o
Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy”) pozornie wyczerpująco informuje, o czym jest
ta książka, ale uwaga! Jeśli coś jest tak proste i oczywiste, to na pewno nie
jest tak proste i oczywiste, ponad wszelką wątpliwość chodzi o coś więcej –
zwłaszcza u Głowackiego – może nawet o coś zupełnie innego…
„Przyszłem”, jak wiele książek Janusza
Głowackiego, to książka o Polakach. Najpierw, z rozpędu, napisałem, że o Polsce
i Polakach, ale to nieprawda – Polska jest w porządku, zwyczajny kraj, jakich
wiele: morze, lasy, jeziora, góry… To Polacy są problemem, nie Polska. A więc
książka o Polakach. Trochę cyniczna, nieco złośliwa, prześmiewcza i szydercza –
o nas samych, niestety. O autorze też – był przecież Polakiem. Momentami trochę
jakby mało polskim, bo potrafił się śmiać z samego siebie, a to, między Bugiem
a Odrą nie jest zdolnością występującą zbyt często, ale niewątpliwie wybitnym
Polakiem.
„I jako człowiek wyrachowany kombinuję,
że może w sprawie tej książki też by mi się udało Boga na swoją stronę
przeciągnąć. W końcu co mu zależy, wrabiamy go w każde świństwo, które sami
robimy. A przecież Bóg niewinny jest. Dał nam wolną wolę i tyle. Ach Boże, żeby
nie ci księża, to bym nie miał nic przeciw Kościołowi”[1].
„Atak Al-Kaidy zjednoczył Amerykanów. A u
nas? No, wiadomo. Smoleńsk podzielił to, co jeszcze było do podzielenia.
Zaczyna się wielki spektakl, więc najpierw pochówek na Wawelu, z królami i
Piłsudskim. Za dużo? Nie, za mało, trzeba krwi, więc narada dworu i decyzja.
Samolot strącili takim czy innym sposobem Putin i KGB” [2].
„Ja nie jestem scenarzystą zawodowym.
Czasem coś do kina napiszę i tyle. Scenarzystów prawdziwych zżera ambicja.
Wkurwia ich, że się ich lekceważy, że się o nich nie pamięta. A przecież bez
dobrego scenariusza nic dobrego by nie nakręcono. To jest akurat bzdura, ze
złego scenariusza może być dobry film i odwrotnie. Scenarzyści biegają i
narzekają, że reżyser ich nie rozumie, nie docenia, psuje ich genialne pomysły.
Że nikogo nie obchodzą nazwiska tych, co pisali dla Buñuela, Felliniego,
Spielberga albo Wajdy. Ale zapewniam Państwa, że tak myślą tylko ludzie mali,
chciwi sławy, wyrachowani, próżni, zawistni, bez talentu. I bardzo mi przykro,
że ja też tak myślę” [3].
Ta wyliczanka polskich wad narodowych
przypomniała mi zdarzenie sprzed wielu lat. Odbywałem wtedy obowiązkową,
zasadniczą służbę wojskową. Nie podobało mi się to w najmniejszym nawet
stopniu, z wielu różnych powodów, których wyliczać mi się teraz po prostu nie
chce, więc wykombinowałem sposób na to, by być w tym wojsku i nie być
jednocześnie, albo przynajmniej być jak najmniej. W tym celu wyłudzałem
zwolnienia lekarskie. Bezczelnie, z tupetem symulowałem takie lub inne choroby,
domagałem się recept oraz zwolnień ze służby – kiedyś wypisywano je na drukach
L4 – starsi Polacy pamiętają. Ostatecznie udało mi się w ten sposób nie służyć
ponad sto dni. Pamiętam lekarza, który na mój widok teatralnie wzdychał, ale…
mniejsza z tym.
Zaskoczyła mnie wtedy postawa kolegów z
jednostki (tak się to nazywało – „koledzy”, choć z koleżeństwem nie miało
zwykle nic wspólnego), mimo, że z powodu mojej absencji chorobowej nikt z nich
nie miał więcej pracy, ani jakichkolwiek dodatkowych obowiązków, z czasem
odnosili się do mnie coraz bardziej niechętnie, a w końcu wrogo. Nie potrafiłem
tego pojąć, ale tylko do czasu lektury „Boso, ale w ostrogach”. Stanisław
Grzesiuk opisuje w tej książce coś bardzo podobnego: migał się od ćwiczeń
wojskowych, chodził na lewiznę,
urywał się z zajęć, więc „koledzy z wojska” próbowali go za to pobić. Ale
dlaczego??? Odpowiedzią jest, wańkowiczowskie chyba, powiedzenie: „w narodzie
polskim jest morze bezinteresownej zawiści”.
Zawiść; on ma, a ja nie mam. Chciałbym to mieć, ale zdobyć
się boję, jednak przecież do strachu się nie przyznam, nawet, a może zwłaszcza,
przed samym sobą. Zawiść nigdy nie jest globalna ani abstrakcyjna, przedmiotem
zawiści jest najczęściej konkretna osoba. Człowiek zawistny jest zawsze
nieszczęśliwy, bo nie potrafi cieszyć tym, co ma, jeśli tylko – w jego mniemaniu
– ktoś inny ma więcej, lepiej lub na coś tam potrafi się zdobyć. Jeżeli nawet
zawistnikowi uda się jakoś osiągnąć to, co jest przedmiotem jego zawiści, nie
ucieszy się, lecz natychmiast znajdzie sobie kogoś innego, by owo uczucie, ale
także cel życiowy, broń Boże, mu nie wygasły.
Zawiść właściwie zawsze związana jest z oszukiwaniem samego
siebie – zawistnicy za każdym razem występują w imię jakiegoś nadrzędnego
interesu, wspólnego dobra, czy czegoś takiego, bo przecież do uczuć tak niskich
jak zawiść nigdy by się nie przyznali. Jako Polak, mieszkający w Polsce, z
zawiścią stykam się właściwie na co dzień.
„Przyszłem” – książka zdecydowanie warta
przeczytania, bez względu na to, co kto myśli o Wajdzie, Wałęsie, Kościele,
polityce, czy naszej polskiej zawiści, choćby ze względu na mistrzowskie
operowanie słowem.
--
1. Janusz Głowacki, „Przyszłem”, Świat książki,
2013, s. 6.
2. Tamże, s. 59.
3. Tamże, s. 156.