piątek, 22 grudnia 2017

Eksperyment? Granie wariata?


„Kolekcja nietypowych zdarzeń” – Tom Hanks

Czasem zdarza się, że w jakiejś grupie ludzi ktoś skupia na sobie uwagę, gdyż ma do powiedzenia coś – według niego! – bardzo ważnego albo śmiesznego. No i mówi. Mówi, mówi, mówi, a kiedy kończy, zapada niezręczna cisza, bo jakoś tak wyszło, że – podobnie jak żona w starym kawale – nie mówił, o czym mówi. Słuchacze spoglądają po sobie nieco niepewnie, aż wreszcie ktoś zbiera się na odwagę i pyta zdezorientowany: eee… no i co? Co dalej? O co chodzi?

„Kolekcja nietypowych zdarzeń” to zbiór opowiadań. W pierwszym z nich („Trzy tygodnie męki”) poznajemy Annę i „dziecinkę”, czyli faceta, z którym nawiązuje ona romans. Nie zauważyłem, nie pamiętam, czy w tekście (relacja w pierwszej osobie – dzieje trzytygodniowego romansu opowiada właśnie „dziecinka”) pada jego imię, ale bohaterka często w różnych okolicznościach chwali go słowami „zuch dziecinka!”, więc tak go zapamiętałem.
Anna jest niesamowicie aktywna, angażuje się – i to z powodzeniem – w mnóstwo rozmaitych przedsięwzięć. „Dziecinka”, nieco… ociężały, może spędzić cały dzień nie robiąc nic i to bez poczucia, że stracił czas czy cokolwiek. Ona zmusza go do biegania, zdrowej diety, nauki nurkowania, wyjazdów w ciekawe miejsca, ćwiczeń jogi, udziału w interesujących przedsięwzięciach i innych takich. On to wytrzymuje przez trzy tygodnie, aż wreszcie, przy okazji jego przeziębienia, oboje dochodzą do wniosku, że nie są dla siebie odpowiednimi partnerami. Eee… no i co?

Być może (być może!!!) „Zatrzymajcie się u nas” jakoś zniosą miłośnicy teatru. Być może „Wigilia 1953 roku” ma w sobie coś, choć właściwie nie bardzo wiem, co. Być może bez większych oporów da się przeczytać „Niezwykły weekend”. Eee… no i co? Po co?

Reasumując, a starałem się zrobić to bardzo, bardzo delikatnie, opowiadania Toma Hanksa są o niczym i bez większej wartości. Sprawiają wrażenie eksperymentu psychologicznego: zobaczmy, czy wystarczy niezłe aktorstwo i milusi uśmiech podczas odbierania „malucha” (prezent od Polaków), by wypromować książkę właściwie bez jakiejkolwiek sensownej treści, bez przesłania, bez motywu przewodniego, bez… czegokolwiek. Chyba się udało, a szkoda, bo teraz zalani zostaniemy „literaturą” aktorek, piosenkarek i innych celebrytek, bo przecież pisać każdy może.

Tylko z tym prorokowaniem nagrody Nobla dla Hanksa chyba jednak spece od marketingu za bardzo przesadzili. Autorki Harlequinów bardziej na tę nagrodę zasługują.

środa, 20 grudnia 2017

O łapaniu za jaja kilku srok

„Gniazdo szerszeni” – Patricia Cornwell

Gniazdo szerszeni jest to symbol, znak malowany na samochodach i umieszczany na mundurach policji w miasteczku Charlotte, rozwijającego się dynamicznie centrum bankowo-przemysłowego w Karolinie Północnej. Zdaje się, że nie wykonano go zbyt realistycznie, bo część z noszących go funkcjonariuszy nie wie dokładnie, co on oznacza i jakie jest jego pochodzenie.

W Charlotte ktoś, nazywany przez dziennikarzy „Czarną Wdową”, morduje strzałami w głowę przyjezdnych biznesmenów oraz maluje im na genitaliach sugestywne obrazki. W poszukiwania mordercy zaangażowana jest komendantka lokalnej policji, Judy Hammer i jej dwie żrące się ze sobą zastępczynie, ale szczególnie 42-letnia Virginia West oraz początkujący, młody, ponoć niezwykle przystojny dziennikarz, jednocześnie policjant-wolontariusz, Andy Brazil.

Jednak kryminalny wątek obejmuje może z połowę tej powieści (zdecydowanie zbyt długiej), bo jest w niej jeszcze kilka innych, o charakterze społeczno-obyczajowo-psychologicznym. A to matka alkoholiczka, a to powolna degrengolada związku silnej kobiety i słabego mężczyzny, a to konieczność i umiejętność lawirowania między uległymi wobec lokalnych bonzów władzami miasta (ciekawe, że im wyższe stanowisko, tym większy dureń), agresywną prasą oraz paskudnie nielojalnymi współpracownikami i podwładnymi, a to nieprzekonująco przedstawiona konieczność wybierania między karierą a życiem rodzinnym…

Pierwszy tom cyklu „Andy Brazil” (a może „Judy Hammer”, bo informacje na ten temat w polskich i amerykańskich mediach bywają sprzeczne). W każdym razie po kolejne już nie sięgnę, choć uważam, że kobietom – przez te rozbudowane nad miarę wątki emocjonalne i psychologiczne – może się „Gniazdo szerszeni” podobać. Nie, książka nie jest aż tak bardzo zła, ale wolę swój uciekający czas poświęcić dziełom innych autorów. Wcześniejszy cykl Patricii Cornwell, o przygodach nieustraszonej dr Scarpetty, był chyba jednak ciekawszy.

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Może mi ktoś to jakoś wyjaśnić?

Wojewoda Adrian Czubak poinformował, że zgodnie z prawem jakie daje mu ustawa dekomunizacyjna, wydał zarządzenia w sprawie zmian nazw trzech ulic w Opolu.

1. Ulica Dąbrowszczaków zmieni nazwę na ul. Zawiszaków. 
2. Ulica Obrońców Stalingradu będzie przemianowana na ul. Jerzego i Ryszarda Kowalczyków. 
3. W przypadku ulicy prof. Kulczyńskiego zdecydował, że nowym patronem ulicy będzie biskup Franciszek Jop, pierwszy ordynariusz diecezji opolskiej.

Ad. 1
Dąbrowszczacy to, według Wikipedii*: XIII Brygada Międzynarodowa im. Jarosława Dąbrowskiego (potocznie: Dąbrowszczacy) – ochotnicze oddziały wojskowe, tworzone głównie przez Polaków, w tym emigrantów, a także inne osoby posiadające obywatelstwo II RP, uczestniczące w wojnie domowej w Hiszpanii w latach 1936–1939 i walczące w składzie Brygad Międzynarodowych po stronie wojsk republikańskich przeciwko zbuntowanym oddziałom nacjonalistycznym dowodzonym przez gen. Francisco Franco, wspieranym przez nazistowski rząd III Rzeszy i faszystowski rząd Włoch.
Przyznam, że nie rozumiem. Dąbrowszczacy w latach trzydziestych ubiegłego wieku walczyli w Hiszpanii z włoskimi faszystami i z tego powodu w nowej Polsce uznawani są za komunistów?
A Zawiszacy to**: Stowarzyszenie Harcerstwa Katolickiego „Zawisza”. Bez komentarza.

Ad. 2
Stalingrad był broniony przez żołnierzy i mieszkańców tego miasta przed hitlerowcami. Jeśli ludzie bronią swoich domów, rodzin, miasta przed zbrodniczym najeźdźcą, to coś w tym złego? Myśmy, Polacy, też próbowali bronić się przed Niemcami – czy to czyni ze wszystkich Polaków, obrońców Westerplatte, poczty w Gdańsku, Warszawy itd., komunistów?
Bracia Kowalczykowie wysadzili aulę WSP w Opolu. Ich bomba wybuchła zbyt wcześnie (w nocy), więc nie było ofiar w ludziach. Czy to tylko mnie się wydaje, że wysadzanie obiektów użyteczności publicznej, to po prostu terroryzm?

Ad. 3
Stanisław Kulczyński - botanik, wykładowca na UJ, członek PAN.  W czasie wojny był delegatem Rządu RP na wychodźstwie na Obszar Lwowski. W okresie sowieckiej okupacji Lwowa nadal prowadził działalność naukową. W pracy naukowej zajmował się systematyką roślin, ekologią, fitosocjologią (głównie Tatr) i paleobotaniką.
Biskup… właściwie tyle chyba wystarczy, dalszy komentarz jest przecież zbędny.


W Strzelcach Opolskich na siłę i wbrew woli mieszkańców ma być zmieniona nazwa ulicy Jana Rychla. Jan Rychel to były mieszkaniec miasta, którego Niemcy zamknęli w obozie zagłady za szerzenie polskości. Cudem przeżył, a po wojnie rozwijał w Strzelcach bankowość spółdzielczą. Dostał się nawet do Sejmu PRL, ale został wyrzucony za opozycyjną postawę. Zdaniem mieszkańców miasta - to osoba zasłużona dla polskości.



Mógłby mi ktoś wyjaśnić, o co tu naprawdę chodzi? Co tu się dzieje? Po co to wszystko? Ja najwyraźniej za głupi jestem i nie kumam… :-(





--

piątek, 8 grudnia 2017

Dawno, dawno temu, tak blisko

„Wieko. Felietony dla częściowo zmarłych oraz ledwo żywych” – Marian Buchowski

Dla kogo jest ta książka?

a) Dla ludzi w średnim wieku i starszych. Żeby zrozumieli, że to nie oni zwariowali, że z ich pamięcią nic się dziwnego nie porobiło.
b) Dla młodszych nieco, choć może nie nastolatków (chyba że tych bardziej rozgarniętych), żeby dotarło do nich, że rzeczywistość i oficjalna propaganda (tej czy innej opcji politycznej) to jednak niezupełnie to samo.
c) Dla tych, którzy lubią i potrafią się pośmiać, także z samych siebie.

Marian Buchowski – publicysta (jego teksty drukowały „Opole”, „Trybuna Opolska”, „Odra”, „Indeks”, „Kultura”, „Polityka” i wiele innych), pisarz, poeta, autor fascynujących książek o Edwardzie Stachurze i jego czasach, laureat wielu prestiżowych nagród. „Wieko” jest zbiorem jego felietonów z lat… Ano, właśnie, spróbujmy to odgadnąć na podstawie dwóch cytatów.

„Czekam więc z utęsknieniem także na czasopismo autentycznie opozycyjne i wiarygodne, którego opozycyjność będzie wynikała wyłącznie z troski o lepsze jutro nas wszystkich, a nie tylko niektórych z nas. Dziś serwuje mi się nieomal wyłącznie propagandowy jad lub wazelinę, a ja (i – jak słyszę – jest takich coraz więcej) po takim menu najzwyczajniej rzygam”[1].

„…jak długo jeszcze, nienawiść do wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z PZPR, będzie mogła stanowić główną siłę napędową dla wielu przedstawicieli niedawnej opozycji?”[2]

Kto zorientował się albo domyślił, że te teksty powstały (i były drukowane!!!) ponad ćwierć wieku temu, ten wygrywa.

Istotna uwaga. Marian Buchowski nie należy do miłośników tzw. „komuny”, fakt, że drwi z postkomunistycznej sceny politycznej w Polsce (i nie tylko) nie oznacza jeszcze, że jest komunistą. To akurat zastrzeżenie zrobiłem ze względu na tych czytelników, których propaganda skutecznie przekonała, że „jak nie jesteś z nami, to jesteś przeciwko nam”. Jeśli komuś nie podoba się PO, to nie znaczy automatycznie, że jest zwolennikiem PiS – i odwrotnie; podobnie jest właśnie z „komuną”.

„Wieko” zawiera felietony nie tylko polityczne. Uwielbiam humor Buchowskiego, bo plasuje się on na naprawdę dobrym poziomie, choć czasem trzeba się nieźle nagłówkować, żeby zorientować się, że autor robi sobie jaja, kpi, ironizuje, szydzi z kogoś lub czegoś. Ten akurat żart, kończący tekst na temat równouprawnienia, nie powinien stanowić wyzwania dla nikogo: „Precz z dotychczasową karykaturą równouprawnienia kobiet: niech każdy robi to, do czego został stworzony. A więc: górnicy – do gór, literaci – do piór, rolnicy – do ról, a kobiety – na piedestał!”[3]. Albo hasło: „Mniej zer na banknotach – więcej na stanowiskach”[4].

Boki zrywałem ze śmiechu podczas lektury tekstu „Okolice Europy”, traktującego o możliwościach spędzenia wolnego czasu po godzinie 23:00 w Opolu. Okazuje się, że w tym czasie można pójść do „Europy”, to jest znanej restauracji z kawiarnią w centrum miasta, albo do Nocnego Pogotowia Stomatologicznego (kawiarnia „Europa” istnieje do dziś, Nocne Pogotowie Stomatologiczne, niestety, nie). W obu tych miejscach można było szybko stracić zęby – w „Europie” bez książeczki ubezpieczeniowej. Natomiast Pogotowie nie zapewniało tańców.

Ważnym i arcyzabawnym elementem książki są kapitalne ilustracje Leszka Ołdaka, grafika, plakacisty, rysownika, ilustratora.


--
[1] Marian Buchowski, „Wieko”, wyd. Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Emanuela Smolki w Opolu, 2017, s. 15.
[2] Tamże, s. 12-13.
[3] Tamże, s. 183.
[4] Tamże, s. 29.

wtorek, 5 grudnia 2017

Stanisław Grzesiuk - swój chłop

„Grzesiuk. Król życia” – Bartosz Janiszewski


Stanisław Grzesiuk (1918-1963) – autor trzech książek: „Boso, ale w ostrogach”, „Pięć lat kacetu” i „Na marginesie życia”. Aktywny członek partii komunistycznych (PPR i PZPR), radny Rady m.st. Warszawy, zastępca dyrektora (a nie skończył nawet szkoły zawodowej!) kilku placówek służby zdrowia. Ateista, wrogo nastawiony do polskiego kleru katolickiego. Z pewnym talentem, ale głównie z zamiłowaniem wykonywał uliczne piosenki warszawskie. Grywał na bandżoli i mandolinie. Całe życie nadużywał alkoholu. Zmarł z powodu gruźlicy.

Grzesiuk – a raczej jego książki, bo nie on sam – był elementem mojego wychowania i dorastania prawie tak ważnym jak Winnetou, Zorro, Huckleberry Finn czy kilku innych jeszcze bohaterów powieści i filmów dla młodzieży. „Boso, ale w ostrogach” podsunęła mi matka, kiedy miałem 13-16 lat. O tym, że napisał jeszcze dwie inne książki, dowiedziałem się już sam, wiele lat później. Wszystkie trzy przeczytałem po kilka razy, choć „Boso, ale w ostrogach” pozostała tą, z którą czułem się najbardziej związany emocjonalnie. Dość długo też nie zdawałem sobie sprawy, że opowieści tych autor nie pisał chronologicznie, że zaczął od wspomnień obozowych. W każdym razie wszystkie one w moim życiu to były, i są w jakimś sensie nadal, elementy ważne, na nich, między innymi, budowałem postawę męskiej dumy i honoru. Mnóstwo lat przekonany byłem, że Grzesiuk opisywał w swoich książkach prawdę i tylko prawdę, przecież pisał o sobie i dobrze, i źle, dlatego właśnie wydawał mi się absolutnie wiarygodny.

Miałem kiedyś znajomego warszawiaka. Pewnego razu zwierzyłem mu się ze swoich „grzesiukowych” sentymentów i pomysłu, żeby przy jakiejś okazji poszukać w stolicy miejsc opisywanych w „Boso, ale w ostrogach”. Dowiedziałem się wtedy, że nawet jeśli jakieś fragmenty miasta przetrwały wojnę, to i tak wyglądają obecnie zupełnie inaczej, niż przed wojną, ale też że Grzesiuk mocno tę swoją historię zafałszował, że w rzeczywistości aż tak idealny (jak w tych swoich książkach) jednak nie był. W pierwsze uwierzyłem bez zastrzeżeń, w drugie… niezupełnie.

Pierwszy raz zobaczyłem żywego Grzesiuka jakieś 4-5 lat temu na Youtube (https://www.youtube.com/watch?v=NsIjKIO4YnM ). Ten tłustawy pot na twarzy, typowy dla nałogowych pijaków na kacu, chrapliwy „przepalony” głos… No, nie zrobił na mnie dobrego wrażenia, wyobrażałem go sobie inaczej. Od tego momentu byłem już w stanie stopniowo weryfikować swoje dziecinne wyobrażenia o Staśku Kozaku z Tatrzańskiej ulicy. Podobnie zresztą było z Himilsbachem, z „autorką” książki „My, dzieci z dworca ZOO” i paroma innymi idolami młodych lat. Czas byłby się przyzwyczaić, nieprawdaż?

Po książkę Janiszewskiego sięgnąć musiałem. Mógłbym sobie darować biografie całej gromady autorek współczesnych powieści kobiecych, ale Grzesiuka – nigdy w życiu! Więc przeczytałem i przyznaję, że mam w związku z lekturą mieszane uczucia (mieszane uczucia są ponoć wtedy, gdy się narobi w gacie, bo z jednej strony to ulga, ale z drugiej – wstyd). Czy to naprawdę rzeczowa, obiektywna biografia, czy może opowieść jeszcze jednego wielbiciela Grzesiuka, prywatna, osobista i bardzo tendencyjna?

Bartosz Janiszewski nieustannie miota się między dwoma trudnymi do pogodzenia postawami. Z jednej strony chyba jednak zależy mu na prawdzie, ale z drugiej – kiedy ta prawda mocno mu się nie podoba – stara się tłumaczyć Grzesiuka, usprawiedliwiać go. Ukradł kobiecie pieniądze z torebki? No… tak, ale jej się to należało, bo nie chciała dać zarobić chłopakom na kortach. Przyjmował hurtowe dawki etanolu, czyli po prostu był pijakiem? No… tak, ale upijał się zawsze na wesoło. Nie był wirtuozem gry na bandżoli i śpiewu? No… tak, ale tysiące ludzi lubiły go jednak słuchać. Nieprawdziwie opisał biedę w swoim rodzinnym domu, a z ojca zrobił nieomalże sadystę alkoholika, tak że nawet pozostali członkowie rodziny mieli do niego o ten fałsz poważne pretensje? No… tak, ale… Bił innych więźniów w obozie koncentracyjnym? No… tak, ale…

Książki Grzesiuka są nadal bardzo dobre. Książka Janiszewskiego o Grzesiuku to też pozycja bardzo dobra i warta poznania ponad wszelką wątpliwość. Może rzeczywiście za dużo w niej osobistych sentymentów autora, ale jeśli pamiętać, że nie jest dokumentem w ścisłym tego słowa znaczeniu, to wszystko w porządku i czyta się znakomicie. Tym bardziej, że zawiera wiele archiwalnych zdjęć. To tylko ja muszę się co rusz rozstawać z jakimiś naiwnymi i romantycznymi przekonaniami z dzieciństwa na temat pisarzy, poetów, aktorów, co czasem bywa przykre.

piątek, 17 listopada 2017

Uwaga na portierów i kelnerów!

„Monsieur René” – Peter Ustinov

Ustinov, aktor, pisarz, producent, reżyser, pomysł miał zaiste niezły, ale wykonanie… bardzo przeciętne.

Monsieur René, prezes Międzynarodowego Bractwa Konsjerżów i Portierów, po śmierci żony i po przejściu na emeryturę zamieszkał w przytulnym domu pod Genewą. Willą z widokiem na jezioro opiekuje się gospodyni, niegdyś ofiara przemocy ze strony męża katolika, a obecnie nieszczęśliwie zakochana w swoim pracodawcy. René, najwyraźniej znudzony albo może targany wyrzutami sumienia, obmyśla plan wykorzystania w imię prawa i sprawiedliwości tych wszystkich informacji, które pozyskał w swoim zawodzie. Wiadomo przecież, że portierzy, kelnerzy, szatniarze, konsjerże itp. bardzo dużo słyszą, widzą i wiedzą. Do spisku René dopuszcza kilku przyjaciół, pana Alonso, pana Butlera, pana Arrigo oraz swojego siostrzeńca, Luisa, ucznia szkoły hotelarskiej, notabene złodzieja zakochanego w nosicielce wirusa HIV. Wkrótce po pierwszym spotkaniu dołączyła do nich Agnes Schanderbach, ochmistrzyni w Bellerive Davel, kobieta tragicznie uwikłana we własną przeszłość. Z czasem siatka miała się rozrastać.

Już po drugim spotkaniu, a może i wcześniej, na trop pociesznych spiskowców wpadł – nie mam pojęcia, jak – komisarz Mildenegger, sfrustrowany alkoholik przed emeryturą. W związku z tym panowie (poza René i Agnes)  tracą zapał do swojego przedsięwzięcia, a ciekawie rozwijający się kryminał zmienia się w beznamiętny romans. 

Jednak po Ustinovie spodziewałem się czegoś lepszego.

niedziela, 5 listopada 2017

Nie tylko pijacy mają przesrane

„Legenda o świętym pijaku i inne opowiadania” – Joseph Roth

Joseph Roth, austriacki pisarz i dziennikarz żydowskiego pochodzenia, opowiadania zawarte w zbiorze „Legenda o świętym pijaku” napisał w konwencji prozy realistycznej. Dziwny to język i sposób narracji (choć oczywiście zdaję sobie sprawę, że i tłumacz miał w ostatecznym wyniku swój udział), trudny w odbiorze – te teksty nie są porywające. Momentami wydaje się, że to relacja kogoś bardzo prostego, operującego stosunkowo niewielkim zasobem słów, z licznymi powtórzeniami. Może tak właśnie opowiadałby o swoim życiu w Paryżu górnik Andrzej Kartak z Olszowic, obecnie bezrobotny i bezdomny, nocujący pod mostami – z utworu tytułowego. Melancholijne opowiadania Rotha przesycają beznadzieja i rezygnacja – wszystko jest przegrane, nic nie ma sensu…

„Bo ludzie do niczego się tak łatwo nie przyzwyczajają jak do cudów, jeśli im się zdarzą raz, dwa albo trzy razy. Ba! Mają taką naturę, że gniewają się nawet, kiedy nie przypada im nieustannie w udziale to wszystko, co zdawało się obiecywać przypadkowe i chwilowe zrządzenie losu”*.

Zawartość zbioru:
„Prymus” (wierne odwzorowanie asystenta uniwersyteckiego, późniejszego hitlerowca, u którego Roth studiował),
„Legenda o świętym pijaku” (o pijaku, pijaństwie i traconych szansach),
„Kwiecień. Historia pewnej miłości”,
„Barbara” (o dziewczynie wydanej za mąż bez miłości, która poświęca swoje życie synowi),
„Triumf piękności”,
„Ślepe zwierciadło”,
„Kariera”,
„Lewiatan”,
„Wspaniały dom naprzeciwko”,
„Poziomki”,
„Dzisiaj rano nadszedł list” (miał to być początek powieści, której autor napisać nie zdążył).


Joseph Roth zmarł w 1939 r. w Paryżu, w wieku 45 lat, na zapalenie płuc, którego nie udało się wyleczyć w związku z zaawansowanym alkoholizmem pisarza.



-- 
* Joseph Roth, „Legenda o świętym pijaku i inne opowiadania”, przekład Tadeusz Zawierucha, wyd. Czytelnik, 1984, s. 47.

sobota, 4 listopada 2017

Sekty działają także w Kanadzie

„Dzień śmierci” – Kathy Reichs

Zaczyna się bardzo dobrze – doktor Temperance Brennan, antropolożka sądowa, szuka grobu, a następnie zajmuje się ekshumacją zwłok zakonnicy, która przed wiekiem bardzo przysłużyła się lokalnej społeczności podczas epidemii; z tego powodu możliwa jest jej beatyfikacja. Jednak wątek Elizabeth Nicolette okazuje się poboczny, marginalny, bo doktor Brennan zaczyna znajdować i zajmować się zwłokami stosunkowo świeżymi, które pojawiają się w jej życiu w ilościach hurtowych. W tym celu kursuje często między Quebec, Południową Karoliną, Montrealem… Zastanawiające jest, jak godzi to wszystko z pracą ze studentami, opieką nad kotem i dorastającą córką, kontrolowaniem stukniętej siostry, niewygasłą miłością do byłego męża. 

Czyta się nieźle, rozrywka może niewyszukana, ale na dobrym poziomie. Na podstawie tej i innych książek Kathy Reichs, z Tempe w roli głównej, nakręcony został amerykański serial telewizyjny produkcji Fox Broadcasting Company, pod tytułem „Kości” (ang. Bones). Nowe wydanie książki „Dzień śmierci” nosi tytuł „Śmierć za dnia”.

środa, 18 października 2017

Mini wykłady o maxi sprawach

Kołakowski – „Mini wykłady o maxi sprawach” (seria druga)
  
O zabobonach.

Nad drzwiami swojego domu Niels Bohr powiesił podkowę, bo to jakoby przynosi szczęście. Jeden z gości zapytał zdziwiony:
- Czyżby pan, taki wielki uczony, wierzył, że podkowa przynosi szczęście?
- Nie – odpowiedział Bohr – Ale powiedziano mi, że podkowa przynosi szczęście także tym, którzy w to nie wierzą.

Poza tą, uroczą zresztą, anegdotą nic porywającego w eseju o zabobonach nie znalazłem. Ot, oczywiste sprawy. Zabobony rodzą się i umierają, istnieją w określonym czasie i miejscu. Można je rozpatrywać z wielu punktów widzenia i odniesienia. I to tyle. 
Trochę się, przyznaję, zawiodłem. 

niedziela, 15 października 2017

Wałęsa i inni w oczach Janusza

„Przyszłem. Czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy” – Janusz Głowacki

Podtytuł („…jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy”) pozornie wyczerpująco informuje, o czym jest ta książka, ale uwaga! Jeśli coś jest tak proste i oczywiste, to na pewno nie jest tak proste i oczywiste, ponad wszelką wątpliwość chodzi o coś więcej – zwłaszcza u Głowackiego – może nawet o coś zupełnie innego…

„Przyszłem”, jak wiele książek Janusza Głowackiego, to książka o Polakach. Najpierw, z rozpędu, napisałem, że o Polsce i Polakach, ale to nieprawda – Polska jest w porządku, zwyczajny kraj, jakich wiele: morze, lasy, jeziora, góry… To Polacy są problemem, nie Polska. A więc książka o Polakach. Trochę cyniczna, nieco złośliwa, prześmiewcza i szydercza – o nas samych, niestety. O autorze też – był przecież Polakiem. Momentami trochę jakby mało polskim, bo potrafił się śmiać z samego siebie, a to, między Bugiem a Odrą nie jest zdolnością występującą zbyt często, ale niewątpliwie wybitnym Polakiem.

„I jako człowiek wyrachowany kombinuję, że może w sprawie tej książki też by mi się udało Boga na swoją stronę przeciągnąć. W końcu co mu zależy, wrabiamy go w każde świństwo, które sami robimy. A przecież Bóg niewinny jest. Dał nam wolną wolę i tyle. Ach Boże, żeby nie ci księża, to bym nie miał nic przeciw Kościołowi”[1].

„Atak Al-Kaidy zjednoczył Amerykanów. A u nas? No, wiadomo. Smoleńsk podzielił to, co jeszcze było do podzielenia. Zaczyna się wielki spektakl, więc najpierw pochówek na Wawelu, z królami i Piłsudskim. Za dużo? Nie, za mało, trzeba krwi, więc narada dworu i decyzja. Samolot strącili takim czy innym sposobem Putin i KGB” [2].

„Ja nie jestem scenarzystą zawodowym. Czasem coś do kina napiszę i tyle. Scenarzystów prawdziwych zżera ambicja. Wkurwia ich, że się ich lekceważy, że się o nich nie pamięta. A przecież bez dobrego scenariusza nic dobrego by nie nakręcono. To jest akurat bzdura, ze złego scenariusza może być dobry film i odwrotnie. Scenarzyści biegają i narzekają, że reżyser ich nie rozumie, nie docenia, psuje ich genialne pomysły. Że nikogo nie obchodzą nazwiska tych, co pisali dla Buñuela, Felliniego, Spielberga albo Wajdy. Ale zapewniam Państwa, że tak myślą tylko ludzie mali, chciwi sławy, wyrachowani, próżni, zawistni, bez talentu. I bardzo mi przykro, że ja też tak myślę” [3].

Ta wyliczanka polskich wad narodowych przypomniała mi zdarzenie sprzed wielu lat. Odbywałem wtedy obowiązkową, zasadniczą służbę wojskową. Nie podobało mi się to w najmniejszym nawet stopniu, z wielu różnych powodów, których wyliczać mi się teraz po prostu nie chce, więc wykombinowałem sposób na to, by być w tym wojsku i nie być jednocześnie, albo przynajmniej być jak najmniej. W tym celu wyłudzałem zwolnienia lekarskie. Bezczelnie, z tupetem symulowałem takie lub inne choroby, domagałem się recept oraz zwolnień ze służby – kiedyś wypisywano je na drukach L4 – starsi Polacy pamiętają. Ostatecznie udało mi się w ten sposób nie służyć ponad sto dni. Pamiętam lekarza, który na mój widok teatralnie wzdychał, ale… mniejsza z tym.

Zaskoczyła mnie wtedy postawa kolegów z jednostki (tak się to nazywało – „koledzy”, choć z koleżeństwem nie miało zwykle nic wspólnego), mimo, że z powodu mojej absencji chorobowej nikt z nich nie miał więcej pracy, ani jakichkolwiek dodatkowych obowiązków, z czasem odnosili się do mnie coraz bardziej niechętnie, a w końcu wrogo. Nie potrafiłem tego pojąć, ale tylko do czasu lektury „Boso, ale w ostrogach”. Stanisław Grzesiuk opisuje w tej książce coś bardzo podobnego: migał się od ćwiczeń wojskowych, chodził na lewiznę, urywał się z zajęć, więc „koledzy z wojska” próbowali go za to pobić. Ale dlaczego??? Odpowiedzią jest, wańkowiczowskie chyba, powiedzenie: „w narodzie polskim jest morze bezinteresownej zawiści”.

Zawiść; on ma, a ja nie mam. Chciałbym to mieć, ale zdobyć się boję, jednak przecież do strachu się nie przyznam, nawet, a może zwłaszcza, przed samym sobą. Zawiść nigdy nie jest globalna ani abstrakcyjna, przedmiotem zawiści jest najczęściej konkretna osoba. Człowiek zawistny jest zawsze nieszczęśliwy, bo nie potrafi cieszyć tym, co ma, jeśli tylko – w jego mniemaniu – ktoś inny ma więcej, lepiej lub na coś tam potrafi się zdobyć. Jeżeli nawet zawistnikowi uda się jakoś osiągnąć to, co jest przedmiotem jego zawiści, nie ucieszy się, lecz natychmiast znajdzie sobie kogoś innego, by owo uczucie, ale także cel życiowy, broń Boże, mu nie wygasły.
Zawiść właściwie zawsze związana jest z oszukiwaniem samego siebie – zawistnicy za każdym razem występują w imię jakiegoś nadrzędnego interesu, wspólnego dobra, czy czegoś takiego, bo przecież do uczuć tak niskich jak zawiść nigdy by się nie przyznali. Jako Polak, mieszkający w Polsce, z zawiścią stykam się właściwie na co dzień.


„Przyszłem” – książka zdecydowanie warta przeczytania, bez względu na to, co kto myśli o Wajdzie, Wałęsie, Kościele, polityce, czy naszej polskiej zawiści, choćby ze względu na mistrzowskie operowanie słowem.




--
1. Janusz Głowacki, „Przyszłem”, Świat książki, 2013, s. 6.
2. Tamże, s. 59. 
3. Tamże, s. 156.

środa, 27 września 2017

Jak zdobyć i utrzymać wolność

„Wolny człowiek. 12 Kroków nie z tej ziemi” – Marek Dziewiecki, Rafał Porzeziński, Jacek Racięcki

Książka jest zbiorem esejów: „Wolny człowiek” Rafała Porzezińskiego, „Wolność zagrożona” Marka Dziewieckiego, „12 kroków” Rafała Porzezińskiego i Jacka Racięckiego oraz „Wolni, by kochać” Dziewieckiego.

O szeroko rozumianej wolności i zagrożeniach, jakim jest ona poddawana, ale i o możliwości odzyskania utraconej wolności dzięki zastosowaniu 12 kroków dla chrześcijan, wypowiadają się: Marek Dziewiecki, ksiądz katolicki i psycholog, Rafał Porzeziński, trener terapii uzależnień i Dyrektor Programu Pierwszego Polskiego Radia oraz Jacek Racięcki, terapeuta uzależnień.

Choć może się to wydać dziwne, to też jest sposób na odzyskiwanie wolności:
 …opisuje genialnie prostą metodę, którą w kolejnej swojej książce „Krok za Krokiem” nazywa „ostrzeniem gwoździa”. Psychologowie o tej metodzie mówią „podnoszenie dna”, ale tu nie chodzi o drugiego, tylko o nas samych. Jak popsuć sobie komfort korzystania z wad? Jeśli kradniesz zwracaj z nawiązką. Jeśli kłamiesz, po każdym kłamstwie wyznaj to okłamanemu. Jeśli się obżerasz, nie zadręczaj innych jękami, gdy boli cię brzuch. Dlaczego „ostrzenie gwoździa”? To proste. Możesz wysiedzieć całe godziny na krześle, z którego wystaje tępy gwóźdź, ale na ostrym nie posiedzisz*.

Dzięki szerokiej interlinii treści jest wprawdzie nieco mniej, niż sugerowałaby to grubość książki, ale za to wygodnie się czyta.



--
 * Marek Dziewiecki, Rafał Porzeziński, Jacek Racięcki, „Wolny człowiek. 12 Kroków nie z tej ziemi”, wyd. Rajmedia, str. 124.

niedziela, 24 września 2017

Program Wspólnoty św. Jakuba

„Droga zwycięzców. 12 kroków nie z tej ziemi” – ks. Marek Dziewiecki

Podobno wspólnot dwunastostopniowych funkcjonuje już na świecie ponad dwieście, ale pewności nie mam, gdzieś to wyczytałem, sam nie liczyłem. W każdym razie wszystkie one powstały na bazie pierwszego takiego programu, opublikowanego w 1939 roku (w książce „Anonimowi Alkoholicy”), Programu Dwunastu Kroków Anonimowych Alkoholików. Oczywiście każda z tych wspólnot dostosowywała program do swoich specyficznych potrzeb.

„Droga zwycięzców” jest przewodnikiem po programie dwunastu kroków, ale… trudno mi było zorientować się, jakiej wspólnoty, gdyż autor za każdym razem podaje treść kroku w dwóch wersjach: Anonimowych Alkoholików i Wspólnoty św. Jakuba. Co zapewne zrozumiałe, natychmiast zacząłem szukać tej wspólnoty w Internecie, bo dotąd nic mi o takowej wiadome nie było; nie wiedziałem, kogo ona zrzesza, gdzie i kiedy odbywają się spotkania jej członków itd., jednak moje poszukiwania (mimo tysięcy wyników zwracanych przez Google) na razie nie zostały uwieńczone powodzeniem – pewnie nie szukałem zbyt dokładnie.

Dziewiecki uważa, że uzależnieni jesteśmy wszyscy, jeśli nie od substancji (alkoholizm, narkomania), jeśli nie od zachowań (hazard, seks, praca), to od siebie samych. W jakimś sensie zapewne ma rację.

Nie znalazłem w książce odwołań do sztandarowej pozycji Wspólnoty AA, to jest książki „Anonimowi Alkoholicy”, od której zresztą wspólnota ta podobno wzięła nazwę. Cytuje za to autor „Małego Księcia”, Katechizm Kościoła katolickiego oraz Biblię. Nie wspomina nic o sponsorowaniu, czyli specyficznej formie pomocy, jaką w realizacji kolejnych Kroków otrzymują członkowie Wspólnoty AA. Możliwe zatem, że we Wspólnocie św. Jakuba nie jest ona znana. Opisuje za to, czasem z drobiazgową wręcz dokładnością, jak konkretny krok należy rozumieć i go zrealizować. Na przykład w kroku ósmym, dotyczącym listy osób skrzywdzonych, na pierwszym miejscu należy umieścić Boga.

Intrygujące wydały mi się przekonania autora na temat Wspólnoty Anonimowych Alkoholików: „mitingi w ramach grup samopomocy dotyczą zwykle pierwszych trzech kroków programu. W ostatnim ćwierćwieczu uczestniczyłem w blisko stu otwartych mitingach grup AA oraz grup pokrewnych w Polsce i w kilku innych krajach europejskich. Nigdy jeszcze nie spotkałem się z sytuacją, że miting dotyczył na przykład dziesiątego lub jedenastego kroku”*.  Cóż… powiem tylko, że z innych źródeł mam informacje skrajnie odmienne. 

Pozycja ciekawa, zwłaszcza dla członków Wspólnoty św. Jakuba; dla nich może wręcz obowiązkowa.



-- 
* ks. Marek Dziewiecki, „Droga zwycięzców. 12 kroków nie z tej ziemi”, wyd. Raj Media, 2016, strona 209.

wtorek, 19 września 2017

Nasi wyznania mojżeszowego

„Koszerny kozak” – Stefan Wiechecki

Stefan Wiechecki, prozaik, satyryk, publicysta i dziennikarz, popularny swego czasu Wiech, wydał przed wojną sześć zbiorów felietonów, ten jest ostatnim z nich. Wiech, jako sprawozdawca sądowy, pisał dla Kuriera Czerwonego sprawozdania ze śródmiejskich sądów grodzkich i starościńskich. Pisał językiem stylizowanym na gwarę warszawską, szczególnie z okolic Targówka i Szmulowizny.

„Koszerny kozak” to humorystyczne relacje z procesów wytaczanych, w drobnych zwykle sprawach, Polakom wyznania mojżeszowego albo przez nich. Sąsiedzką awanturę, drobną kradzież, niespłacony weksel, nieporozumienie w tramwaju, Wiech opisywał w sposób zajmujący i zabawny.

„Panie sędzio szanowny, to było nie tak. Ja rzeczywiście jestem winien pana Rypsa 200 złotych. No to co jest? Kto dzisiaj nie jest winien? A jak jestem winien, to muszę płacić? Dlaczego? Bo się pana Rypsa tak spodoba? Pieniądze na ulicy zbieram, żeby go długi oddawać? On dziecko jest, on nie wie, że dzisiaj nikt nie płaci? Wyjątek pójdę być?! To ten stary łobuz mnie nasyła bojówkie”*.




--
* Stefan Wiechecki, „Koszerny kozak”, wyd. Wema, Warszawa 1990, s. 101.

niedziela, 10 września 2017

Piękny, dawno zagubiony język

„Moje słuszne poglądy na wszystko” – Leszek Kołakowski

Zbiór esejów z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych na bardzo wiele tematów, jest tu bowiem o chrześcijaństwie, o komunizmie, o utopii, o apokalipsie, o prawdzie, o sprawiedliwości, o diable, o polityce, o odpowiedzialności, o zbiorowej tożsamości… 

Z poglądami Kołakowskiego można się zgadzać bądź nie, ale język sam w sobie jest urzekający.

piątek, 8 września 2017

Ameryka wstydliwie ukrywana

„Ostatni sędzia” – John Grisham

Udane, moim zdaniem, połączenie prawniczego thrillera, choć to określenie wydaje mi się mocno przesadzone, i wielowątkowej powieści obyczajowej, jednak to tej ostatniej jest w książce najwięcej – uprzedzam.

Rzecz dzieje się w niewielkim Clanton w stanie Missisipi, a więc na południu USA, w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Młody lekkoduch, Willie Traynor, któremu nie udało się skończyć studiów, podejmuje w Clanton pracę w bankrutującej lokalnej gazecie. Za pożyczone od babki pieniądze Traynor przejmuje gazetę, która wkrótce okazuje się żyłą złota dzięki na bieżąco publikowanym relacjom, dotyczącym brutalnego zabójstwo Rhody Kassellaw, brutalnie zamordowanej przez członka przestępczego klanu Padgittów.

Jednym z sędziów przysięgłych w procesie Danny’ego Padgitta jest czarnoskóra Callie Ruffin – wprawdzie segregacja rasowa zniesiona została kilka lat wcześniej, ale w praktyce wyglądało to bardzo różnie, zwłaszcza w południowych stanach. 

Historia nie kończy się wraz ze skazaniem Danny’ego Padgitta na podwójne dożywocie, co w praktyce okazało się dziewięcioma latami więzienia. Może właśnie dopiero w tym momencie rozkręca się na całego.

środa, 30 sierpnia 2017

Medgidia - wspomnienia i sny


„Medgidia, miasto u kresu” – Cristian Teodorescu

Miałem jednocześnie dwa skojarzenia. Pierwsze: Medgidia przypominała mi miasta, miasteczka i dzielnice żydowskie z powieści Singera; w obu tych przypadkach autor pomagał czytelnikowi poznać świat zaginiony, bezpowrotnie utracony, świat, którego już nie ma. Drugie: pudło ze starymi fotografiami; ktoś starszy wyciąga je jakby trochę przypadkowo, ale o każdym z nich ma coś ciekawego do opowiedzenia.

Nie radzę pomijać kilkustronicowego wstępu, dzięki któremu czytelnik polski, rzadko pasjonujący się skomplikowaną historią Rumunii, może poznać tło opisywanych zdarzeń, a często w ogóle zrozumieć, o czym mowa. W okresie międzywojennym, a szczególnie w latach trzydziestych, w Rumunii władza króla stawała się coraz bardziej iluzoryczna, za to rosły wpływy partii i ugrupowań faszystowskich. W 1939 roku, po agresji niemieckiej na Polskę, Rumunia wprawdzie ogłosiła neutralność, ale dość długo pozostawała jednak w strefie wpływów niemieckich, zwłaszcza gdy w 1940 roku w Rumunii do dyktatorskiej władzy doszedł, popierany początkowo przez Żelazną Gwardię (faszystowską organizację polityczną działającą w Rumunii w latach 1930-1941), faszystowski przywódca, generał Ion Antonescu.

Jednak „Medgidia…” nie jest opracowaniem historycznym, to zbiór krótkich opowiadań o wydarzeniach i ludziach, wielu ludziach, żyjących w rodzinnym miasteczku autora, w latach 30. i 40 dwudziestego wieku. Nie jest to też pamiętnik, zbyt wiele w tych opowiastkach jest literackiej fikcji – pewnie dlatego autor prosi na wstępie, żeby na wszelki wypadek, traktować jego książkę, jak dzieło całkowicie zmyślone.

„Koniec ramadanu. Turcy zabierają się do ucztowania. Zarzynają baranki na pilaw, uganiają się za domowym ptactwem, ukręcają mu głowy i pakują na rożen. W całym mieście pachną uberek, tureckie placki z mięsem. Kto miał przyjaciół wśród Turków – a któż ich nie miał? – szedł do nich poświętować”*.

Takie właśnie fragmenty przypominają mi sztetle z powieści Singera – czasy, w których Żydzi, Polacy, Ormianie, Ukraińcy, Niemcy i inni potrafili żyć obok siebie, robić interesy, normalnie egzystować.
Niestety, w Medgidii nie zawsze było tak sielankowo. Żelazna Gwardia, a następnie Rosjanie mocno dali się we znaki mieszkańcom, choć miasteczko właściwie nigdy nie znalazło się bezpośrednio na linii frontu.

„Cztery razy Rosjanie ogołocili sklep Sarkisa, a raz go zdewastowali. Innym kupcom z miasta też nie udało się wyjść obronną ręką. Rosjanie przyjeżdżali fala za falą i płacili rublami, których nikt nie chciał, ale kto ośmieliłby się im odmówić?”**.

Warta poznania, powiedziałbym, ze urokliwie-sentymentalna historia. Polecam.



--
*„Medgidia: Miasto u kresu”, Cristian Teodorescu, przekład Radosława Janowska-Lascr, wyd. „Amaltea”, 2015, s. 81.
** Tamże, s. 176.

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Sven Hassel za kołem polarnym

„Widziałem, jak umierają” – Sven Hassel

 Autor, Duńczyk z niemieckim rodowodem, na własne życzenie przyjął obywatelstwo niemieckie i powołany został do wojska. W czasie wojny, za próbę dezercji, Hassel został przeniesiony do jednostki karnej Wehrmachtu.

Tym razem doborowa banda niemieckich psychopatów (Joseph Porta, Wolfgang Creutzfeld – Mały, Willie Beier – Stary, Alfred Kalb – Legionista i inni), członków nigdy nie istniejącego, 27. Pułku Pancernego, walczy gdzieś za kołem podbiegunowym z Rosjanami, Finami i reniferami, ale też dokonuje brawurowego sabotażu w… Moskwie. 

Jest to dziesiąta książka tegoż autora, więc już dawno się zorientował, że można sporo zarobić, tworząc takie niestworzone historie.

sobota, 12 sierpnia 2017

Dorota Terakowska ostatni raz

„Dobry adres to człowiek” – Dorota Terakowska

Czytałem „Ono” i „Poczwarkę”, i jakoś nie rzuciły mnie na kolana. Właściwie uznałem, że dosyć będzie przygód z książkami Doroty Terakowskiej, szkoda mi na nie czasu. Być może takie, naiwne dość, manipulowanie emocjami czytelników, komuś się naprawdę bardzo podoba, ale…

Książka „Dobry adres to człowiek” trafiła w moje ręce jakoś tak… przypadkowo. Nie miałem pojęcia, czym jest; spodziewałem się powieści. Idea zbioru krótkich tekstów (zebranych przez Wydawnictwo Literackie i wydanych po śmierci Terakowskiej felietonów, drukowanych w „Elle”, w latach 2003-2004) nawet mi się spodobała, ale kiedy okazało się, że jest ich tak niewiele, rozczarowałem się do końca.

Z nutką lekkiej pogardy dla czytelników Terakowska podejmowała w nich tematy bajek w nowym i starym stylu, testów na człowieczeństwo, facetów w telewizyjnych reklamach i kobiet doznających orgazmu na widok błyszczących kurków, wigilijnej tradycji, pożytkach z bycia innym niż wszyscy, wartości dziwacznych rad rodziców… 

Może kilkanaście lat temu, w czasopiśmie, miało to sens, ale… Wydaje mi się, że własny czas można spożytkować korzystniej.

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Jak zdemoralizowano Margrave

„Poziom śmierci” – Lee Child

Pierwsza książka Lee Childa z cyklu przygód Jacka Reachera, byłego żandarma. Znacznie lepsza od „Podejrzanego”, moim niezwykle skromnym zdaniem. W „Poziomie śmierci” narracja odbywa się w pierwszej osobie; Jack Reacher sam opowiada o wydarzeniach w spokojnym miasteczku Margrave gdzieś w Georgii, z dala od autostrady, gdzie znalazł się właściwie przypadkowo, wędrując bez celu po kraju. Margrave jest idealnie czyste, zadbane, nowe albo świeżo odnowione, a wszystko dzięki niebywałej szczodrości Fundacji Kilknera. Wszystkim przedsiębiorcom w mieście, nawet czarnoskórym starym fryzjerom, z usług których tygodniami nikt nie korzysta, Kilner wypłaca niesamowicie wysoką dotację, tysiąc dolarów tygodniowo, żeby nie musieli przejmować się klientami albo ich brakiem.

Zaraz po przybyciu do Margrave Reacher został aresztowany pod zarzutem zabójstwa. O dziwo, okazuje się, że sam szef lokalnej policji stara się go wrobić i twierdzi, że widział go w pobliżu miejsca zbrodni. Reacher ma dobre alibi, ale jego wykazanie zajmuje trochę czasu, więc w związku ze zbliżającym się weekendem, zostaje zamknięty w pobliskim więzieniu, gdzie źli faceci z bractwa aryjskiego próbują go zabić.
Kiedy w poniedziałek Reacher wychodzi z pierdla, okazuje się, że zamordowanym był jego brat, ważny pracownik Departamentu Skarbu. W tej sytuacji Reacher postanawia zostać w miasteczku i rozwikłać sprawę, co – po setkach perypetii i niebezpieczeństw – oczywiście w końcu mu się udaje.

Jack Reacher jest bohaterem niesamowicie brutalnym i bezwzględnym. Zabija i okalecza ludzi bez żadnych skrupułów (wyłupione oko w więzieniu, strzały w plecy, zatłuczenie pałką itp.). Oczywiście rozprawia się w ten sposób z bardzo złymi facetami, ale…

W historii tej pojawia się też kobieta, funkcjonariuszka Roscoe, którą łączy z Reacherem gorący, choć bardzo krótki, romans. I tu zaczyna się ujawniać pewien schemat w sercowym życiu byłego żandarma, pojawiający się też w innych książkach Lee Childa – pan i pani mają się ku sobie, ale ona chce zostać na miejscu i robić karierę, na co są pewne szanse, a on pragnie bez celu wałęsać się po całych Stanach, a tak odmiennych potrzeb pogodzić się nie da.

Niezłe czytadło, choć odrobinę naiwne zakończenie.

sobota, 15 lipca 2017

Reacher i zagadka zielonej farby

„Podejrzany” – Lee Child

Kolejny tomik przygód, jeśli tak można to nazwać, sztandarowego bohatera Lee Childa, Jacka Reachera, byłego żandarma. Tym razem Reacher ma dziewczynę, w której jest zakochany po uszy, Jodie, córkę swojego dawnego przełożonego, ma też dom, zapisany mu w spadku przez ojca Jodie. O ile wielka miłość z dawnych czasów jest jeszcze w porządku, to posiadanie nieruchomości mocno Reacherowi przeszkadza, nie czuje się z tym dobrze.

Reacher przypadkowo natyka się na próbę wymuszenia haraczu, przez szeregowych członków organizacji przestępczej Petrosjana. Cwaniaków wysyła do szpitala, kradnąc im wcześniej pieniądze, i w ten sposób (bo to samotny mściciel, którego prawo nie obowiązuje, kierujący się jedynie własnymi standardami moralnymi i przekonaniami) zaczyna pasować do profilu masowego zabójcy kobiet skrzywdzonych przez żołnierzy.

Reacher zachowuje się, jak półinteligent – dawny żandarm, znający normy prawne na wyrywki, jakoś nie rozumie, że jego dziewczyna, specjalizująca się w prawie bankowym i biznesowym, nie jest odpowiednia do bronienia klienta w sprawie kryminalnej; upiera się też, że adwokat mu w zasadzie niepotrzebny, bo… jest niewinny.

Wkrótce okazuje się, że FBI stara się wrobić Reachera po to, by później, oczyściwszy go nieco z zarzutów, zyskać sobie jego wdzięczność (sic!), a tym samym chęć udzielenia im pomocy. Kiedy ta naiwna psychomanipulacja nie wychodzi, FBI zaczyna szantażować Reachera, grożąc przekazaniem danych jego dziewczyny organizacji Petrosjana. W tych warunkach Jack zgadza się pomóc FBI w śledztwie.

Równolegle z rozwojem fabuły poznawać można myśli, plany, rozważania sprawcy. W związku ze specyficzną formą tej narracji szybko można zorientować się, kim jest ów ktoś i na czym polega największa tajemnica.

Fabuła naiwna i bardzo mocno przekombinowana. Opisana w książce hipnoza powoduje, że ręce (i oczy) opadają z beznadziei. Postępowanie pracowników FBI, którzy na końcu znowu próbują w coś Reachera wrobić, jest zupełnie nieprawdopodobne. Podobnie wygląda kwestia związku z Jodie.
  
Choć autora bardzo lubię, to tej jego książki nie polecam.

środa, 21 czerwca 2017

Jak to robią genialni pisarze

„Sztuka powieści. Wywiady z pisarzami z The Paris Review” – Michel Houellebecq, Julian Barnes, Jonathan Franzen, Javier Marías, Julio Cortázar, Gabriel García Márquez, Jorge Luis Borges, Vladimir Nabokov, William Faulkner, Ernest Hemingway, Don DeLillo, Saul Bellow, Max Frisch...


„The Paris Review” – jeden z najbardziej znanych i poważanych anglojęzycznych periodyków literackich świata. Założony w 1953 roku w Paryżu, w 1973 przeniósł redakcję do Nowego Jorku. Publikował prace autorstwa Jacka Kerouaca , Philipa Larkina, Philipa Rotha, Terry Southern, Adrienne Rich, Italo Calvino, Samuela Becketta, Nadine Gordimer i wielu innych znanych, cenionych i nagradzanych pisarzy. Od roku 2010 jego redaktorem naczelnym jest Lorin Stein. Pod jego redakcją, „The Paris Review” zdobył dwie nagrody National Magazine Awards.

Zbiór zawiera wywiady z pisarzami dokonane na przestrzeni ponad półwiecza (np. Hemingway – 1958 rok), nie chodzi tu o najnowszych, ale o największych, najbardziej znanych twórców literatury. Rozmawiali z nimi różni redaktorzy, w różnych miejscach świata, w różnych okolicznościach. Niektóre pytania się powtarzały: o warsztat pisarki, o źródła pomysłów, o plany twórcze na bliższą i dalszą przyszłość.

Zauważyłem pewne podobieństwo, coś wspólnego; genialni pisarze są do siebie – w pewnym sensie – podobni. Owszem, w najnowszych wywiadach pojawia się słowo „komputer”, nieobecne w rozmowach wcześniejszych, ale to przecież nie ma żadnego znaczenia. To jedynie technika, a nie specyficzny sposób widzenia i rozumienia życia, świata, ludzi…

Na koniec trzy przykłady, fragmenty wywiadów:

„Trzymanie książki w ręku i przeczytanie kilku dobrych opinii było pocieszające. Ale potem, taki już jestem – i zakładam, że to cecha wielu innych pisarzy – pomyślałem: »A co, jeśli mam w sobie tylko jedną książkę?«. Z tego powodu druga powieść jest zawsze trudniejsza, choć w moim przypadku przynajmniej pojawiła się szybciej. Cały czas łapię się na takich myślach: »Może i napisałem siedem, osiem albo dziewięć powieści, ale czy uda mi się znów to zrobić?«. Niemniej jestem przekonany, że podwyższony poziom lęku jest u pisarza normalnym stanem”*.

„Być może piszę, ponieważ to sposób myślenia lepszy niż jakikolwiek inny. To bardzo aktywny sposób myślenia. Myślisz jaśniej, kiedy musisz coś ująć w słowa. Nawet ci, którzy nie są zawodowymi pisarzami, oczyszczają umysł, pisząc list czy pamiętnik. Niektórzy mawiali, że pisanie to wyjątkowy sposób, by wiedzieć, ale to wyjątkowy sposób, by rozumieć.”**.

„Czym, pana zdaniem, pisarz różni się od innych ludzi?
Cóż, przede wszystkim ma potrzebę porządkowania faktów i nadawania życiu sensu. Wraz z tym pojawia się miłość do słów dla nich samych i pragnienie, by nimi manipulować”***.

Książka niewątpliwie warta polecenia, choć... niewielu czytelnikom.



--
* E-book „Sztuka powieści. Wywiady z pisarzami z The Paris Review”. Z wywiadu z Julianem Barnesem, autorem „Papugi Flauberta”.
** Jak wyżej. Z wywiadu z Javierem Marías Franco − hiszpańskim pisarzem.
*** Jak wyżej. Z wywiadu Aldousem Huxleyem.

czwartek, 25 maja 2017

Czarne karty historii Teksasu

„Syn” – Philipp Meyer


Eli McCullough, zwany przez wszystkich Pułkownikiem, syn Armstronga, spłodził Petera (oraz inne dzieci), Peter spłodził Charlesa (oraz inne dzieci), Charles spłodził Jeanne Anne (oraz inne dzieci), J. C. była matką Susan (oraz innych dzieci), a Susan została matką Della i Asha. Prawda jakie to proste?
Gdyby nie czytelnie rozrysowane drzewo genealogiczne, zrozumienie skomplikowanych i pasjonujących losów i koligacji rodziny McCullough nastręczałoby spore problemy, przynajmniej na początku i tym bardziej, że historię rodziny, i własną, opowiadają różni jej członkowie, żyjący w różnych czasach; historia McCulloughów nie jest przedstawiona w „Synu” liniowo (chronologicznie) i relacjonują ją na przemian przedstawiciele trzech pokoleń: Eli, Pete oraz Jeanne Anne.

Kiedy Armstrong McCullough wybrał się pomagać sąsiadowi, znanemu w okolicy jako Syfilis Poe, jego farma została napadnięta. Żona i córka zginęły na miejscu (oczywiście wcześniej zgwałcone), natomiast synowie, Martin i Eli, zostali przez Komanczów uprowadzeni. Martina Indianie zabili kilka dni później – miłośnik poezji, marzący o studiach na Wschodzie, brzydzący się jedzeniem surowej wątroby podlanej żółcią albo sfermentowanego mleka z brzucha cielaka bizona, nie miał właściwie wśród nich szans na przeżycie. Twardy i gotowy na wszystko Eli (późniejszy Pułkownik McCullough) przetrwał i wychowany został na wojownika Komanczów o imieniu Tiehteti.

Eli McCullough spędził wśród Komanczów kilka lat, a po powrocie na łono białej cywilizacji, postawił fundamenty rodowej fortuny rodu. Słyszałem kiedyś, powtarzane ponoć często w Meksyku, powiedzenie: Biedny Meksyk – tak daleko od Boga i tak blisko Stanów Zjednoczonych. Częścią procesu budowania potęgi McCulloughów była na przykład brutalna eksterminacja… nie, nie Indian – Meksykanów. Starych, bogatych meksykańskich rodów, których wielkie majątki można było później przejąć za bezcen. W taki właśnie sposób McCulloughowie wymordowali Garciów, z dziećmi włącznie.

Mijały lata. Zmieniał się Teksas, zmieniali się McCulloughowie…

„Czasy, w których bogaci świecili przykładem. Kiedy stosowali wobec siebie wyższe standardy, ich życie było przykładem dla innych. Kiedy nie afiszowano się bogactwem przed kamerami, nie stawało w świetle reflektorów, o ile czegoś się nie osiągnęło. Teraz zapomniano o tym obowiązku. Bogaci są tak spragnieni uwagi jak każda pomywaczka”*.

Biali i bogaci mieszkańcy Teksasu płci męskiej zawsze jednak byli (wydaje się, że są nadal) seksistowskimi rasistami.

„Bycie mężczyzną oznacza brak jakichkolwiek zasad. Można mówić jedno w kościele, a co innego w barze i uznawać i jedno, i drugie za prawdę. Można być dobrym mężem i ojcem, i chrześcijaninem, i bzykać sekretarki, kelnerki, i każdą prostytutkę, która wpadnie nam w oko”**.

Przy okazji zastanawiałem się, czy rzeczywiście Polacy w XXI wieku, w tym względzie, różnią się czymś od Teksańczyków.

Reasumując: bardzo dobra powieść, której bohaterem jest… Teksas. I oczywiście jego mieszkańcy, ale to jakby w tle. Kawał fascynującej historii, mocno odmiennej od wersji przedstawianej w westernach z drugiej połowy XX wieku, zdecydowanie wart uwagi.





--
* Philipp Meyer, „Syn”, wyd. Czwarta Strona, 2016, przekład Jędrzej Polak, s. 68.
** Philipp Meyer, „Syn”, wyd. Czwarta Strona, 2016, przekład Jędrzej Polak, s. 527.


poniedziałek, 24 kwietnia 2017

L'esprit de l'escalier w praktyce

To będzie historyjka z cyklu: czy ty nie masz innych problemów? Odpowiadam:  problemy różne mam albo raczej miewam, a wydarzenie, które zaraz opiszę i wypływające zeń wnioski, problemem chyba jednak nie są (czy aby na pewno?). Może nawet będzie zabawnie, ale tego nie gwarantuję.

Droga powrotna. Dworzec. Peron. Podjechał pociąg. Kieruję się w stronę wejścia do wagonu. Kolega zwraca mi uwagę, że ten wagon ma inny numer, niż zapisano na moim bilecie. Odpowiadam, że to nie ma znaczenia, że liczy się numer miejsca, a na wagonie widnieje napis: miejsca od… do… i w tym przedziale liczb się mieszczę. Wsiadam. Zajmuję miejsce – właściwe pod względem numeru – po chwili inny pasażer zwraca uwagę, że siedzę na jego fotelu, i być może nawet mam miejsce o takim numerze, ale w innym wagonie. Nie dyskutuję, głupstwo przecież (i uwaga kolegi), przesiadam się, sprawa załatwiona.

Jadę dość długo, tym bardziej, że pociąg ma pół godziny opóźnienia. Może dzięki temu tylko odkrywam, co do cholery się stało. Bo ja, od lat, nie zwykłem ignorować sugestii innych ludzi i upierać się przy swoim.

Dlaczego nie posłuchałem kolegi? To akurat wydaje się proste – bo kilka dni wcześniej, wyruszając w drogę do Warszawy, identycznym pociągiem, odmienną informację otrzymałem od osoby, która wydawała mi się bardziej kompetentna, to jest od konduktora, czy też innego członka załogi pociągu.
Stałem wtedy na peronie, przyglądałem się uważnie wagonom, i nie widziałem żadnych numerów. Poprosiłem o pomoc człowieka odzianego służbowo, a ten podpowiedział mi, żebym kierował się numerem miejsca siedzącego i pokazał mi je namalowane na burcie wagonu. To wsiadłem i usiadłem. Do końca podróży nikt mi żadnej uwagi nie zwracał, kontroli biletów zresztą nie było (nawet trochę żałowałem, bo chciałem się pochwalić biletem w smartfonie, czyli techniką znaną mi dotąd tylko z teorii). To tylko ja, przez moment, chciałem przyczepić się, że monitory w wagonie nie działają, a nie po to płacę dużo pieniędzy, żeby być pozbawionym w drodze rozrywki i informacji.

Jadę więc, z tym opóźnieniem, nie zwracam większej uwagi na piersiastą blondynę obok, studiującą przez całą drogę opasły podręcznik na temat podatków, bo kombinuję, co jest z tymi numerami i kolejarzami. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy (i za to się nie lubię), to podejrzenie, że w mojej niewielkiej miejscowości nierozgarnięci pracownicy kolei pojęcia nie mają o nowoczesnych pociągach firmy PKP InterCity. Bo najprościej zwalić na kogoś, prawda?

Jestem jednak dopiero w połowie drogi, więc spekuluję dalej i pewne elementy, detale, zaczynają mi się łączyć w jakąś całość. Numery miejsc są namalowane, a przynajmniej trwale umieszczone na burcie wagonu, ale numery samych wagonów wyświetlane są na elektronicznym panelu, na drzwiach wagonu. Dlaczego ich nie widziałem jadąc do stolicy? Monitory w przedziale nie działały, może to ten sam system nawalił? Poczułem się odrobinę lepiej. Nie widziałem numerów wagonów, bo się nie wyświetlały. To teraz ostatnie pytanie, ostatnia wątpliwość – czemu pracownik kolei zwracał moją uwagę na numery miejsc, ale nie skierował mnie do właściwego wagonu? Odrzucam już wersję o jego niekompetencji i zadaję sobie pytanie inaczej sformułowane: w jakich okolicznościach mogło się tak stać? I wreszcie dokonuję epokowego odkrycia – kolejarz pokazywał mi numery miejsc, a nie wagonów, bo ja, zupełnie przypadkowo, stałem zapewne przed tym właściwym, przed swoim! I na tym polegał mój błąd. Nie do końca, nie w pełni rozpoznałem rzeczywistość, ale wyciągnąłem wnioski. Tym razem błędne.

Rozejrzałem się z zadowoleniem dookoła, ale jakoś nikt nie zwracał uwagi na mój triumf. Rozwiązałem trudną zagadkę i już miałem siedzącą obok panią zagadnąć o złożone problemy dotyczące odwróconego VAT-u, ale… pociąg właśnie wjechał na dworzec w moim mieście.
  

L'esprit de l'escalier – z francuskiego: inteligencja schodowa albo dosłownie duch schodów. Trafna cięta odpowiedź, riposta, błyskotliwa myśl, rozwiązanie, przychodzi mi na myśl poniewczasie, po zakończeniu spotkania, dopiero na schodach.

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Przesadzone przygody Svena

„Krwawa droga do śmierci” – Sven Hassel

Głównymi bohaterami powieści wojennych Svena Hassela są przede wszystkim: oberst Hinka, Porta, Mały, Stary, Legionista, Heide, Barcelona, Sven (autor-narrator), żołnierze niemieckiej karnej kompanii. Oparte na osobistych przeżyciach autora, Duńczyka, który wykorzystał pochodzenie matki, by dostać się do niemieckiego wojska – najpierw wojska pancerne, później karna kompania – i wraz z nim walczył na wszystkich chyba frontach drugiej wojny światowej.

„Krwawa droga do śmierci” wydana prawie ćwierć wieku po pierwszej książce Hassela („Legion potępieńców”), nie dorównuje już pierwszym pozycjom. Mocno przesadzona, pisana jakby na siłę, przypomina „Przygody kanoniera Dolasa” – tu także bohaterowie miotają się po całej Europie, od okupowanej Grecji przez Bałkany do sowieckiej Rosji i frontu wschodniego. 

Okrucieństwo, brutalność, flaki i mózg, śmierć, zobojętnienie, cynizm, czarny humor.