wtorek, 27 grudnia 2016

Chrześcijaństwo rodzi problemy

„Miasto w zieleni i błękicie” – Anna Kańtoch


Północ i Południe, stara magia i chrześcijaństwo, konflikty religijne i kulturowe, walka o władzę i o rząd dusz… Ten sam motyw przewijał się w „Mgłach Avalonu” (i wielu innych książkach) – w pewnym sensie także w realnym życiu, w naszej historii. 

Z potężnych niegdyś, władających magią Nehaelitów, pozostały na Północy niedobitki. Południe całkowicie zdominowane zostało przez okcytańskich najeźdźców, chrześcijan.

Melisandra utonęła w morzu w wieku lat trzynastu. Bóg Djerva przywrócił ją do życia, więc jej ojciec, Xavier d’Aleume, zgodnie z prastarym obyczajem i jak na prawdziwego Nehaelitę przystało, oddał ją na wychowanie i szkolenie soutzene – magów wiernych dawnym tradycjom. Ale Melisandra jest (była?) też półkrwi Okcytanką, a praktykowanie magii nie jest dobrze widziane przez chrześcijan, nawet jeśli służy dobrym celom, na przykład uzdrawianiu.

Kiedy Melisandra zakończyła pobieranie nauk, postanowiła wrócić do domu – według jej mentorki to wyjątkowo zły pomysł; soutzene nigdy nie wracają do swoich rodzin, które uznają ich za zmarłych. Melisandra stawia na swoim i okazuje się, że rodzina specjalnie nie cieszy się z jej powrotu, a Nehaelici nie ufają jej w pełni z powodu mieszanego rodowodu. Dziewczyna, wywodząca się z pogranicza dwóch kultur, jest właściwie obca każdej z nich i trudno jest jej znaleźć swoje miejsce w życiu. Początkowo nawet bawi ją odgrywanie roli czarownicy w domach zamożnych chrześcijan, ale…

Niezamożny szlachcic zostaje zamordowany, a jego pamięć magicznie wyczyszczona. Dla Nehaelitów nastał trudny okres, co w tej sytuacji wydaje się oczywiste. Jako, że sprawca działa dalej, Melisandra, żeby po prostu przeżyć, musi rozwikłać mroczną zagadkę, a to oznacza krwawą walkę.


Kiedyś spodobały mi się dwa czy trzy opowiadania Anny Kańtoch, dlatego sięgnąłem po tę książkę, ale wydaje mi się, że powieść jakby przerosła jej możliwości.

środa, 21 grudnia 2016

Konsekwencje teoretyzowania

Na kwakierskim kursie, już pod koniec, jest takie oto zadanie dla uczestników: wyobraź sobie, że jedziesz autobusem albo innym publicznym środkiem komunikacji, mając na sobie koszulkę, która jednoznacznie świadczy o twojej przynależności do Towarzystwa Przyjaciół, i wyobraź sobie, że ktoś cię o to pyta, a ty masz kilka chwil na odpowiedź (do następnego przystanku), na wyjaśnienie, kim są kwakrzy i w ogóle, o co w tym wszystkim chodzi.

Wygląda na to, że z zadaniem tym zmierzę się praktycznie już niedługo, jak tylko się ociepli. Dostałem bowiem prezent pod choinkę, koszulkę z napisem: Jestem kwakrem. Zapytaj mnie, dlaczego. Tak… wygląda na to, że z teoretyzowaniem (na kursach i w życiu) trzeba bardzo uważać, bo można zostać zobowiązanym do realizacji pięknych deklaracji…

  
Tekst powiązany „Jestem (też) kwakrem”: http://autopamflet.blogspot.com/2012/05/025-jestem-kwakrem.html

Korporacje, mitologia i wariaci

„Pasażer” – Jean-Christophe Grangé

Na terenie warsztatów, należących do dworca kolejowego w Bordeaux, w kanale naprawczym, znaleziono zwłoki młodego narkomana, kloszarda, z łbem byka nałożonym na głowę. Chłopak zmarł z powodu przedawkowania podejrzanie czystej heroiny. W pobliżu zatrzymany został mężczyzna zdradzający objawy całkowitej amnezji; trzymał klucz nastawny i książkę telefoniczną, ubrudzone krwią Chorym zajął się w szpitalu psychiatra, Mathias Freire. Śledztwo w sprawie zabójstwa kloszarda prowadzi młodziutka kapitan policji Anaïs Chatelet.

Anaïs i psychiatra zaczynają mieć się ku sobie – jak to określała moja babcia – jednak sprawy komplikują się, gdy okazuje się, że lekarz sam ma problemy psychiczne, że jest człowiekiem o wielu tożsamościach.

Mnożą się morderstwa nawiązujące do mitologii. Mathias Freire orientuje się, że ma wszczepiony w nos implant, a poza tym jest podejrzanym o zabójstwo Victorem Januszem (wcześniej fałszerzem, Arnaudem Chaplain, szalonym artystą, ale też naukowcem o nazwisku Kubiela). Korporacyjne spiski przeplatają się z rządowymi matactwami…

Jean-Christophe Grangé tym razem już wyraźnie przesadził – to nie jest sensacja, ale jakieś absurdalne i groteskowe rojenia.

piątek, 16 grudnia 2016

Wszyscy możemy być nazistami

„Zmiłuj się” – Jean-Christophe Grangé

Lektura tej książki stała się dla mnie okazją do rozważań na temat kultury, a konkretnie współczesnej kultury polskiej przesiąkniętej na wskroś amerykańską. Przyznam, że nie spodziewałem się, iż aż tak bardzo przesiąkniętej. W czym rzecz? Nigdy nie byłem w USA, jak większość Polaków, ale okazuje się, że jakoś nie mam problemów z odróżnieniem FBI od CIA, wiem (mniej więcej), czym zajmuje się koroner, jaką władzą dysponuje szeryf; nazwy miast, ulic, urzędów nie stanowią dla mnie większego wyzwania. W przypadku Francji, kraju zdecydowanie bliżej położonego, jest zupełnie inaczej, niestety.

„Zmiłuj się” to powieść adresowana do mieszkańców Paryża, Francuzów najlepiej. W każdym razie tak mi się w pewnym momencie zaczęło wydawać. Po lekturze pierwszych stron poczułem się przytłoczony, a nawet zasypany elementami składającymi się na topografię miasta, nazwami ulic, skrótami nazw rozlicznych urzędów i instytucji, egzotycznymi (dla mnie!) nazwiskami, czasem tylko imionami polityków, bo autor najwyraźniej założył, iż wszyscy przecież wiedzą, że Giscard to Valéry Marie René Georges Giscard d’Estaing, prezydent Francji w latach 1974-81.

„Wjechał na ulicę Saint-Jacques, na jej końcu skręcił w prawo w ulicę L’Abbé-de-l’Épée, przeciął bulwar Saint-Michel, a końcu ulicą Auguste-Comte wyjechał na wprost liceum Montaigne’a”*.

Boże! Co to takiego „L’Abbé-de-l’Épée” i jak się to cholerstwo czyta?

Oczywiście takich i podobnych fragmentów w książce mnóstwo, ten nie jest ani wyjątkowy, ani bardziej skomplikowany niż inne. Jeśli dodać do tego realia polityczne, historyczne i religijne oraz nazwiska ormiańskie, niemieckie i chilijskie (spora część akcji dzieje się w środowisku emigrantów z tych krajów, a także nazistów i neonazistów), to lektura może momentami być nieco irytująca i nużąca. Ale, jako że intryga kryminalna prawie do samego końca była wciągająca, jakoś do ostatniej kartki dobrnąłem.

W autokefalicznym kościele prawosławnym Saint-Jean-Baptiste w Paryżu zamordowano w sposób wyjątkowo wyrafinowany, a nawet tajemniczy, organistę, homoseksualistę, Wilhelma Goetza (pochodzenie chilijsko-niemieckie). Śledztwo na własną rękę stara się prowadzić emerytowany komendant Brygady Kryminalnej, Lionel Kasdan zwany Dudukiem, pochodzenia rzekomo ormiańskiego – to jego parafia i jego kościół, czuje się z nimi związany, stara się je chronić. Kasdanowi pomaga narkoman, heroinista, leczący się właśnie w ośrodku odwykowym kapitan policji z brygady ochrony małoletnich, Cédric Volokine, z pochodzenia Rosjanin.

Po zamordowaniu w podobny sposób Naseerudina Sarakramahata, kochanka Goetza, po odkryciu zaginięć chłopców z kościelnych chórów, które Goetz prowadził w Paryżu, przed samozwańczymi śledczymi rysują się dwie główne możliwości: sprawcą zabójstw jest dziecko, bardzo możliwe zresztą, że więcej niż jedno, mszczące się na pedofilach, bo i ksiądz pedofil też się przez karty powieści przewinął, albo chodzi o przeszłość Wilhelma Goetza, który przed laty w Chile brał udział w torturowaniu przeciwników reżimu Pinocheta, a teraz, z powodów dość długo nieznanych, chciałby zacząć „sypać”.

Kiedy intrygi komplikują się do granic możliwości, a napięcie sięga zenitu, autor rozwiązuje zagadkę w sposób naiwno-teatralny, ale… może to tylko mnie tak się wydaje. W każdym razie przypominało mi to Indianę Jonesa, strzelającego z pistoletu do faceta z wielkim mieczem.

Ostatecznie zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście Jean-Christophe Grangé wybił się dzięki swoim książkom, czy może raczej zapewniły mu światowy sukces filmy „Purpurowe rzeki” oraz „Imperium wilków”, i one właśnie wypromowały te i kolejne jego powieści? Wydaje mi się, że aby na to pytanie odpowiedzieć, wystarczy policzyć recenzje „Zmiłuj się”, w których nie ma ani słowa o filmach.




--
* Jean-Christophe Grangé, „Zmiłuj się”, przeł. Wiktoria Melech, wyd. Albatros, 2013, s. 117.

wtorek, 6 grudnia 2016

Sport, polityka, bardzo źli faceci

„Jeden fałszywy ruch” – Harlan Coben

Główny bohater wielu książek Harlana Cobena, Myron Bolitar, były koszykarz, a obecnie właściciel agencji o ambitnej nazwie MB RepSport, zajmującej się reprezentowaniem sportowców, oraz jego przyjaciel ze studiów, socjopata i milioner, Windsor Horne Lockwood III, starają się rozwikłać lawinowo narastające problemy i mroczne tajemnice Brendy Slaughter, młodej, czarnoskórej koszykarki i studentki medycyny.

Matka Brendy zniknęła z jej życia, kiedy dziewczynka miała pięć lat. Obecnie młoda kobieta nadal nie potrafi pogodzić się z faktem, że matka ją porzuciła, zabierając przy tym ojcu wszystkie oszczędności ze wspólnego konta. Poza tym w ucieczce Anity Slaughter było niewątpliwie coś podejrzanego – pracowała dla bardzo bogatej i ustosunkowanej rodziny Bradfordów, a zniknęła wkrótce po przedwczesnej, rzekomo przypadkowej śmierci pani Bradford.

O umowę z Brendą Slaughter walczy konkurencyjna agencja, należąca do gangsterów. Bradford zbiera głosy wyborców, marzy mu się kariera polityczna. Mnożą się akty przemocy, pobicia, okaleczenia (na przykład przecięte sekatorem ścięgna Achillesa); okazuje się, że przed laty przez Bradfordów szantażowany był ojciec Myrona Bolitara.

Win i Myron nie dają się zastraszyć i ostatecznie rozwikłują sprawę, której zakończenie okazuje się tak zaskakujące, że chyba nikt się tego nie spodziewał.

Nie jest to może najlepsza książka Harlana Cobena, ale całkiem niezła, zapewnia kilka godzin dobrej zabawy. 

czwartek, 1 grudnia 2016

Prosta duchowość ignacjańska

„Jezuicki przewodnik po prawie wszystkim” – James Martin SJ

Podczas ignacjańskiego Fundamentu w Zakopanem, od rekolekcjonisty nazywanego tam poufale, lecz za jego zgodą, grubym Maćkiem, usłyszałem kawał: Ignacy Loyola (święty, założyciel zakonu jezuitów) trafił po śmierci do Nieba. Miał się rozlokować w przydzielonym mu apartamencie, a następnie zejść do refektarza na kolację. Kwatera okazała się skromna i Ignacy nieco był nią rozczarowany, ale… niech tam! Podekscytowany oczekiwaną wspólną wieczerzą z Bogiem nie zawracał tym sobie głowy. W refektarzu przygotowano dwa nakrycia – dla Boga i dla niego, ale w prawdziwe osłupienie wprawiło go menu: puszka szprotek i niezbyt świeży chleb. Tego już Ignacy nie zdzierżył i wyznał Bogu, że spodziewał się i oczekiwał w Niebie bardziej wykwintnego menu. Na to Bóg odparł beztrosko: a bo to dla nas dwóch tutaj warto gotować?

James Martin SJ wspomina starego jezuitę, który pytany, czy nie boi się zbliżającej się śmierci i bożego sądu odparł, że Boga się nie boi, to tylko św. Ignacy go niepokoi.

Cenię, szanuję i podziwiam ludzi, którzy naprawdę wiele wymagają od siebie, nie popadając przy tym w pychę, a wręcz przeciwnie – pełnych pokory, ale jednocześnie wesołych, pogodnych, potrafiących żartować z siebie. Przecież nawet sam tytuł książki jest kpiarski. Uważam też jezuitów za najlepiej wykształconych funkcjonariuszy Kk. Zmarły niedawno Fidel Castro edukację zdobył w szkołach jezuickich w Santiago de Cuba. Wielu znanych ludzi wykształcili jezuici.

„Jezuici podążają śladami św. Ignacego, wyznając duchowość praktyczną. Jeden z dowcipów opowiada o tym, jak franciszkanin, dominikanin i jezuita koncelebrowali mszę świętą. Nagle w całym kościele zgasło światło. Franciszkanin zaczął błogosławić daną mu szansę życia cechującego się jeszcze większą prostotą, dominikanin wygłosił uczoną homilię, objaśniając, w jaki sposób światłość we wszechświecie jest dziełem Boga, natomiast jezuita zszedł do piwnic, by wymienić bezpieczniki”[1].

Powiedziałbym, że z całego świata katolickiego najlepiej rozumiem się z jezuitami. Ich „filozofia” często okazuje się bardzo podobna do mojej, może nie w pełnym wymiarze, ale jednak wystarczająco, by rodziło to porozumienie, szansę na dogadanie się. Więc kiedy okazało się, że James Martin SJ, jak ja, żywi przekonanie, iż duchowość jest powszednia, codzienna i praktyczna, a do tego radosna i wesoła, kiedy okazało się, że potrafi śmiać się z siebie samego, z wielką przyjemnością i zapałem przystąpiłem do lektury „Jezuickiego przewodnika po prawie wszystkim”, ciesząc się przy tym, że to grube tomisko, więc na dłużej mi starczy. Poza tym autor ciepło wyraża się o kwakrach, a to zauważam i cenię zawsze.

„Choć miałem dostatecznie duże doświadczenie w osobistej modlitwie kontemplacyjnej oraz w zbiorowym oddawaniu czci Bogu w trakcie katolickich mszy świętych, kwakierska »zbiorowa cisza« (wspólna cicha modlitwa) była rodzajem kontemplacji, jakiej sobie nigdy wcześniej nie wyobrażałem. Ich tradycja ubogaciła moją własną”[2].

Zaintrygowało mnie coś jeszcze; fragment, który wydał mi się jakby znajomy:

„Podsumowując, chciałbym cię uspokoić, jeśli nie odczuwasz zbyt wielkiej bliskości z Bogiem w tym momencie, a nawet jeśli nigdy jej nie odczuwałeś lub jeśli masz wątpliwości związane z istnieniem Boga albo jesteś przekonany, że Bóg w ogóle nie istnieje. Po prostu czytaj. Resztę zostaw Bogu”[3].

Przypomniał mi on, przeczytane gdzieś dawno temu i zapamiętane, słowa Herberta Spencera: Jest zasada będąca barierą dla wszelkich informacji, odporna na wszelkie argumenty i która niechybnie zatrzyma człowieka w stanie wiecznej niewiedzy – ta zasada to wzgarda poprzedzająca dociekanie. Ot, takie moje skojarzenie.

Zakon nie był dla Jamesa Martina SJ pomysłem na życie „od zawsze”. Wychował się on w rodzinie religijnej, ale nie bardzo zaangażowanej. Kiedy w wieku dwudziestu jeden lat zginął tragicznie jego przyjaciel, rozstał się z Kościołem i Bogiem na pewien czas, nawet nie planując powrotu; wydawało się, że trwale został/stał się ateistą. Skończył studnia, podjął pracę dla General Electric i dopiero mając dwadzieścia sześć lat usłyszał coś istotnego, jakby przypadkiem, od koleżanki, coś intrygującego zobaczył niedługo potem w telewizji, przeczytał w konsekwencji książkę dość szczególną, bo autobiografię Thomasa Mertona „Siedmiopiętrowa góra”, i… tak właśnie, powoli i wyboiście, potoczyło się jego życie w kierunku nowicjatu w Towarzystwie Jezusowym.

W znacznej mierze podzielam jego przekonanie dotyczące religii:

„Ze smutkiem należy przyznać, że religia odpowiada za wiele okrucieństw z przeszłości oraz bolączek współczesnego świata. Wśród nich można wymienić prześladowanie Żydów, niekończące się wojny religijne, Inkwizycję, a także religijną nietolerancję i bigoterię, prowadzące do terroryzmu”[4].

Ma rację – moim skromnym zdaniem – twierdząc, że:

„Świętość nie oznacza też doskonałości: święci zawsze miewali wady, ograniczenia, zwyczajne ludzkie słabości. Świętość zawsze zadomawia się w ludzkiej naturze”[5].

To dla mnie szczególnie ważne w związku z tym, że żyję w kraju, w którym większość obywateli jest przekonana, iż święci byli ludźmi bez wad. Stąd nawet cudaczne polskie powiedzenie dotyczące wad charakteru: ja tam święty nie jestem i nie zamierzam być

Bardzo dobrze rozumiem przekonanie autora, jezuity: 
„Nie ma nic nienaturalnego w byciu złym na Boga z powodu cierpienia, jakiego doznajemy w naszym życiu. Gniew kiełkuje w nas wszystkich; złość jest oznaką tego, że żyjemy. Bóg poradzi sobie z twoim gniewem niezależnie od tego, jak wielkim ogniem on płonie”[6].

Nawet więcej – uważam, że twierdzenie, iż Bogu jestem tylko i wyłącznie wdzięczny za absolutnie wszystko, co mnie i moich bliskich w życiu spotyka, byłoby oszukiwaniem siebie i paskudną próbą oszukiwania Boga (siebie czasem oszukać się da, Boga raczej nie); uczciwości w modlitwie James Martin SJ również poświęca sporo uwagi.

Natomiast kompletnie nie zgadzam się z twierdzeniem, że nie ma duchowości bez religijności.

Oczywiście wartość tej książki nie sprowadza się do tego, że z czymś tam się w niej zgadzam, a z czymś innym nie, ale… sztuką jest różnić się mądrze i umieć swoje przekonania zaprezentować bez kleszego zadęcia, nie z moralnych wyżyn. Tak, wiem, kiedyś katoliccy autorzy tak właśnie pisali, ale to nie znaczy, że musi mi się to podobać.

James Martin SJ stara się odpowiedzieć w swoim przewodniku na mnóstwo pytań, choćby: co powinienem robić w życiu i jak to rozpoznać, jak podejmować korzystne decyzje, jak stawać się dobrym przyjacielem, jak być szczęśliwym, jak kochać, jak odnajdować Boga we wszystkich rzeczach i jak się z Nim zaprzyjaźnić; podejmuje temat wolności, obojętności i kontemplacji, a wszystko to jest przefiltrowane łagodnie przez pryzmat specyficznej ignacjańskiej duchowości.

„Jezuicki przewodnik po prawie wszystkim” zawiera także sesję pytań i odpowiedzi z autorem, pytania do osobistej refleksji (dla czytelnika albo w jakiejś czytelniczej grupie dyskusyjnej), ciekawostki na temat jezuitów oraz fragmenty życiorysów co ciekawszych postaci z historii Towarzystwa Jezusowego. 
 

Do lektury nie są potrzebne słowniki teologiczne, bo, co bardzo ważne, autor – no, również tłumacz – pisze językiem zwyczajnym, codziennym, dla wszystkich (zapewne) zrozumiałym. Jednak największą chyba zaletą książki jest to, że napisana została nie tylko dla katolików, a nawet nie tylko dla chrześcijan – wyznawcy innych religii, a także ateiści i agnostycy na pewno będą mogli znaleźć tu coś ciekawego dla siebie. 





---
1. James Martin SJ, „Jezuicki przewodnik po prawie wszystkim”, przeł. Łukasz Malczak, wyd. WAM, 2014, s. 6.
2. Tamże, s. 50.
3. Tamże, s. 36.
4. Tamże, s. 55.
5. Tamże, s. 93.
6. Tamże, s. 146.

poniedziałek, 21 listopada 2016

Modyfikacje genetyczne to zło

„Trzynastka” – Richard Morgan

Richard Morgan powtarza w „Trzynastce” manierę, którą znam już z „Sił rynku” i „Zbudzonych furii”, polegającą na opisywaniu spraw i zdarzeń jak gdyby osobie żyjącej w czasach i miejscach, w których akcja się dzieje. Oznacza to, że autor niczego nie tłumaczy (jednak w „Trzynastce” znalazłem wyjątek – chodziło o jakieś ciastko z sezamem), zakładając, że czytelnik wie i rozumie, jak i po co używa się syndu, w jaki sposób podróżuje się kroplą, do czego służą kratownica, n-dżinn, co się robi z bonobo, co to jest marstech, jak i dlaczego podzieliła się Ameryka, na czym polegają uciążliwości życia w Jezusowie itd., itd. Oczywiście z czasem, w trakcie czytania, można się domyślić, przynajmniej z grubsza (bo nie do końca), o co w tym wszystkim chodzi, ale momentami bywa to jednak nużące.

Przynajmniej Sevgi Ertekin, była policjantka wydziału zabójstw policji nowojorskiej, zatrudniona obecnie przy ochronie korporacji INKOL, ssie członek Carla Marsalisa (modyfikowanego genetycznie supersamca i żołnierza) w sposób powszechnie znany, wręcz tradycyjny i przewidywalny, bez dwudziestodrugowiecznych udziwnień. Podobnie Rovayo. Dzięki, Morgan, za te drobne ułatwienia!

Świat dwudziestego drugiego i trzeciego wieku, za wyjątkiem Chin, ma już za sobą czasy szalonych eksperymentów genetycznych, ale nadal przecież żyją ludzie będący efektem tych eksperymentów. Wariant trzynasty miał być obrońcą prawa albo znakomitym żołnierzem, ale w sfeminizowanym społeczeństwie osobnicy tak agresywni przestali być potrzebni. Trzynastki więc albo się internuje, albo wysyła na Marsa, ale… nie wszystkim takie rozwiązanie odpowiada. Trzynastka Carl Marsalis jest łowcą niepokornych trzynastek, które sprowadza na właściwe miejsce, to jest do obozu, bądź zabija. Znienawidzony przez swój gatunek, odrażający i przerażający dla większości normalnych ludzi… los nie do pozazdroszczenia.

Po wykonaniu kolejnego zadania Marsalis trafia do pierdla w Jezusowie. Wyciągają go stamtąd Norton i Sevgi Ertekin – potrzebują specjalnego psa gończego do schwytania kolejnej trzynastki, zbiegłej z Marsa. Człowiek ten spowodował awaryjne wodowanie rakiety na Ziemi (zwykle cumują one do kratownic), a w czasie kilkumiesięcznej podróży przez pustkę kosmosu zżarł pozostałych pasażerów. Później ich pozabijał. Tak – później!

Carl Marsalis, wspierany przez agentów INKOL, rusza jego śladem. Z kart książki kapią krew i płyny ustrojowe, a ludzkie szczątki śnią się czytelnikowi po nocach, bo intryga okazuje się znacznie bardziej skomplikowana i rozgałęziona, niż się zapowiadała. W świecie trzynastek brutalna przemoc wydaje się czymś oczywistym i właśnie… naturalnym. 

Powieść, całkiem niezła notabene, kończy się niejednoznacznie, co – jak pokazuje doświadczenie – jest, albo może być, furtką do kolejnego tomu przygód Marsalisa, po który zapewne bym sięgnął.

wtorek, 1 listopada 2016

Przygody starych Wielbłądów

„Klub wielbłądów – Oddział 666” – David Baldacci

Klub Wielbłądów tworzy czterech panów w średnim wieku z bardzo bogatą przeszłością. Przewodzi im dozorca cmentarny, Oliver Stone. Członkowie Klubu, zwolennicy i miłośnicy teorii spiskowych, dbają o to, by na najwyższych szczeblach władzy w USA sprawiedliwość nie była naruszana zbyt skandalicznie, a Ameryka była bezpieczna od zagrożeń zewnętrznych. 

Naiwna nieco i nie wiem czy potrzebna historia wkręcenia właściciela kasyna, i zupełnie odjechany pomysł likwidacji Andropowa i Czernienki, czynią z „Oddziału 666” rozrywkę niezbyt wysokiego lotu.

czwartek, 27 października 2016

Nie rozpoznaję upływu czasu

Czasem informuję rozmówcę, że nie rozpoznaję upływu czasu. On/ona słyszy, co mówię, ale odnoszę wrażenie, że niewiele z tego rozumie. W takim razie przykład.

Spaliła mi się żarówka. Zirytowało mnie to, bo kosztowała 35,80 (świetnie pamiętam) i miała roczną gwarancję. Pamiętam też rozmowę ze sprzedawczynią w OBI i jej zapewnienia, że w przypadku braku takich żarówek na wymianę, natychmiast zwrócą mi pieniądze, gdyby moja się przepaliła.

Dziś rano wybrałem się do OBI, zabierając ze sobą żarówkę w oryginalnym opakowaniu oraz paragon – w końcu dobrze pamiętam, gdzie je przechowywałem, więc z ich odszukaniem nie miałem kłopotu. Po drodze miałem jeszcze wyrzucić śmieci i – nie wiem dlaczego – w śmietniku przyszło mi do głowy, żeby upewnić się, że od zakupu żarówki nie minął rok (na tyle była gwarancja). Okazało się, że zakupu dokonałem na początku listopada, ale… 2013 roku.

Pozostała mi wdzięczność do Boga – jakkolwiek Go pojmujemy – za impuls, który kazał mi sprawdzić paragon i nie być tak pewnym siebie. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, na jakiego durnia bym wyszedł, robiąc drakę w OBI.

I tak to właśnie wygląda. Mam bardzo dobrą pamięć (tak uważam), pamiętam zdarzenia, sytuacje, swoje i cudze wypowiedzi, ale często nie mam zupełnie świadomości, kiedy to było.

niedziela, 16 października 2016

Mafia - sycylijska i włoska

„Mafia” – Gábor Gellért


„Mafia” to pozycja popularno-naukowa, nie ma nic wspólnego z powieściami kryminalno-przygodowymi typu „Ojca chrzestnego” Mario Puzo. Oznacza to, że jest bardziej realistyczna i… znacznie bardziej nudna. A może tylko trudniejsza w odbiorze.

Gábor Gellért starał się być rzetelny, więc pisał na przykład tak:

„Ujawniono, że Rimiego popierał prezydent prowincji Girolamo Mechelli, zaś prezydentowi przedstawił go wielokrotnie karany doradca ekonomiczny Franka Coppoli, Italo Jalongo. Jalongo zaś został przyprowadzony do prezydenta przez radcę prawnego prowincji, sędziego Severino Santiapichiego, a do sędziego trafił on za pośrednictwem niejakiego Epiro – polityka na wysokim stanowisku”*.

Styl uważam za mało czytelny, rodzący zniechęcenie. Wierzę, że Gábor Gellért na temat mafii wiedział naprawdę dużo – zajmował się tym tematem lat kilkanaście – ale chyba nie bardzo potrafił tę wiedzę ciekawie przekazać.

Z postaci znanych z powieści amerykańskich pojawia się w „Mafii” Lucky Luciano, pozostali „bohaterowie” mogą być mniej albo i w ogóle nie znani, na przykład Genco Russo, Luciano Liggio, Agostino Coppola, Calogero Vizzini, Vanni Sacco i dziesiątki innych.

Czy Gábor Gellért jest w „Mafii” rzetelny? Trzeba pamiętać, że to Węgier, że pisał swoje dzieło w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dwudziestego wieku, i nie sądzę, żeby nie miało to znaczenia w kontekście opinii i przekonań pisarza. Twierdzi na przykład, że we Włoszech tylko partia komunistyczna ma czyste ręce – no, może…

„Cała sprawa Liggio, Coppoli i Mangano rzuca ostrzejsze światło na związki między mafią, życiem politycznym oraz władzą państwową – związki, które w danym systemie społecznym są nieomal nierozerwalne i niemożliwe do rozplątania”**.

Nie jest wykluczone, że powyższy cytat jest prawdziwy, na Sycylii, możliwe że w całych Włoszech, mafii pozbyć się już nie da, ale… Gábor Gellért jednak nie oparł się pokusie uszczypliwości wobec panującego tam systemu społecznego – to jest kapitalizmu.


Ostatecznie książka może nie jest taka zła, ale z czystym sumieniem polecić mógłbym ją chyba tylko prawdziwym pasjonatom tematów mafijnych.



--
* Gábor Gellért, Mafia”, Książka i Wiedza, 1983, przekład Magdalena Schweinitz-Kulisiewicz, s. 177.
** Tamże, s. 183.

czwartek, 6 października 2016

O szatanie w naszej duszy...

„Trzydzieści srebrników” – Sándor Márai

Jezus, to temat oczywisty. Judasz, to całe morze wątpliwości.
Intrygowała mnie ta historia od zawsze. Istota i konsekwencje nieuniknionej, koniecznej przecież zdrady… Szukałem odpowiedzi na pytanie o srebrniki przez wiele lat, bo temat, niewątpliwie, intrygujący.

„On to wskazał drogę tym, którzy pojmali Jezusa, bo on zaliczał się do nas i miał udział w naszym posługiwaniu. Za pieniądze, niegodziwie zdobyte, nabył ziemię i spadłszy głową na dół, pękł na pół i wypłynęły wszystkie jego wnętrzności”*.

Jak to? Więc nie zwrócił pieniędzy do świątyni? Nie powiesił się zaraz potem? Za srebrniki kupił sobie pole i dobrze mu się wiodło aż do nieszczęśliwego wypadku?

Węgierski pisarz, prozaik, poeta, publicysta, emigrant (wyjechał z Węgier w 1948 roku i nigdy już do swego kraju nie wrócił), „Trzydzieści srebrników” pisał lat kilkadziesiąt, szukając odpowiedzi na pytanie o powody, przyczyny zdrady, ale też o uczucia, myśli, świadomość zdrajcy.
Nie ulega wątpliwości, że Sándor Márai zgłębił temat znacznie dokładniej niż wielu innych, jednak wiadomo, że odpowiedzi na pewne pytania nie ma i już nie będzie – skoro bezowocnie poszukiwano ich dwa tysiące lat – a więc książka ta zawiera historię… może nie wyssaną z palca, ale niewątpliwie wysoce subiektywną.

„Ta postać, zgodnie z tym, jak ją widzimy, zmieniała się w czasie. Przybierała narodowy charakter i strój nie tylko w wyobraźni poszczególnych epok i ludów. […] Każdy naród, każda epoka, każda klasa społeczna ubierała go we własny strój. I użyczały mu nie tylko szat, ale także rysów charakterystycznych dla siebie i dla społeczeństwa, jakie tworzyły”**.

Oczywiście autor nie ogranicza się do samego tylko aktu zdrady. Prezentuje krainę, atmosferę, postać, rozważa dobrą nowinę, rozmaite przekonania i postawy… Sándor Márai opowiada historię Jezusa, Jego braci, niektórych uczniów, Judasza, członków Senhedrynu, Jana, Annasza i wielu innych; opisuje z detalami wydarzenia, a nawet pojedyncze rozmowy.

 Na wyjątkową uwagę zasługuje dyskurs celnika Mateusza (Leviego ben Chalfai) z Judaszem, który uważam za porywający wręcz, kapitalny, znakomity.

„A ponieważ był już w nim Szatan, obserwował z takim skupieniem uwagi, do jakiego człowiek nie jest zdolny, jeśli nie ma w sobie Szatana. W życiu każdego człowieka zdarza się taka chwila, gdy wnika weń Szatan. Dlatego sądzimy, że znamy myśli Judasza, które mu towarzyszyły, kiedy wyruszał znad potoku Cedron, z tamtego pięknego domu, w którym spożywał wieczerzę w towarzystwie Jezusa, do domu Annasza, nieopodal Świątyni – wyruszył, żeby uratować Nazarejczyka”***.

Wiele pytań pojawia się w „Trzydziestu srebrnikach”. Autor stara się jednocześnie proponować odpowiedzi, często bardzo różne, do wyboru (każdemu według potrzeb?), bo przecież mogło być tak, ale też i zupełnie inaczej.

Książka ta jest prywatną i subiektywną opowieścią biblijną człowieka współczesnego, tego, który wie, co było dalej. Bez bombastycznego zadęcia i stylizowania języka na jakiś staropolski dialekt (bo i po co?), Sándor Márai opowiada o Dobrej Nowinie, o Tym, który ją przyniósł, o miłości, o przeznaczeniu, o zdradzie…


Czy Judasz chciał uratować Jezusa?




--
* Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu (Biblia Tysiąclecia), Dz 1:16. http://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=378
** Sándor Márai, „Trzydzieści srebrników”, wyd. Zeszyty Literackie, 2016, tłumacz. Irena Makarewicz, s. 37. 
*** Tamże, s. 164-65.

wtorek, 20 września 2016

Mroczne spiski terrorystów

„Zaginiona” – Harlan Coben 

Kolejny tom z cyklu, którego bohaterem jest były koszykarz, Myron Bolitar, założyciel agencji MB Rep. Przyznaję jednak, że mnie bardziej fascynuje przyjaciel Bolitara, psychopata Win, ale… to rzecz gustu. 

Po ośmiu latach braku kontaktu do Myrona dzwoni z Paryża Terese Collins, kobieta, z którą miał kiedyś płomienny romans. Terese prosi o bliżej nieokreśloną pomoc, chce żeby Myron przyleciał do niej, do Paryża. Ten odmawia – jest właśnie w szczęśliwym związku z Ali i nie uważa spotkania z byłą kochanką za dobry pomysł. Kilka godzin później okazuje się, że w związku z Ali już nie jest, najwyraźniej miała ona inne plany na przyszłość, więc nic nie stoi na przeszkodzie, by do Paryża się wybrać. 

Swoją drogą zawsze urzeka mnie łatwość, z którą Amerykanie z klasy średniej, podejmują decyzje o fantastycznie drogich, międzykontynentalnych lotach, i to bez względu na stan konta, pracę zawodową, interesy itp.

W Paryżu Bolitar dowiaduje się, że były mąż Terese, reporter Rick Collins, zaginął, a Myron miałby zająć się jego odnalezieniem. Wkrótce okazuje się, że wścibiający nos w podejrzane sprawy reporter, został zamordowany. Na miejscu zdarzenia policja znajduje ślady krwi, należącej do córki Terese i Ricka, dziewczynki, która zginęła w wypadku samochodowym przed wielu laty, w wieku lat siedmiu. I wtedy się zaczyna… 

Paryż, Londyn, Nowy Jork, wreszcie Angola… Badania genetyczne, międzynarodowy terroryzm, tajne służby, wywiad izraelski; trup ściele się gęsto, a akcja toczy się w oszałamiającym tempie, by zakończyć się nieco niespodziewanie i jakby zbyt prosto. 

Rozrywka niezła, choć bez wielkich ambicji.

czwartek, 15 września 2016

Papieże Kościoła katolickiego


„Życie seksualne papieży” – Nigel Cawthorne
 

Czy książka ta napisana jest tendencyjnie? Zależy, co rozumie się przed tendencyjność, bo może to być twórczość nieobiektywna, a nawet stronnicza, ale może to również oznaczać tylko podporządkowanie dzieła pewnej idei, myśli przewodniej. W tym drugim znaczeniu tendencyjność jest oczywista i zawiera się w samym tytule – jest to historia życia seksualnego ludzi, którzy, z założenia, życia seksualnego wieść nie powinni, i według Kościoła katolickiego takowego nie mieli, a nie historia papiestwa w ogóle. 

Wydaje mi się, że autor potraktował temat zbyt pobieżnie, ograniczając się do lapidarnego opisu co większych skandali, ale z drugiej strony nie jest wykluczone, że dokumentów opisujących pierwszych półtora tysiąca lat chrześcijaństwa za wiele do naszych czasów nie dotrwało. 

Zaskoczyła mnie skala zagadnienia – dotąd naiwnie sądziłem, że w każdym stadzie może się znaleźć jedna czy druga czarna owca, ale wychodzi na to, że w tym stadzie czarnych owiec (bo to powszechne nieomalże żony, kochanki, konkubiny, orgie, dzieci, gwałty, sodomia, symonia, morderstwa itp.) czasem, niezbyt często, pojawiała się owca… hm… szara.  

Zwróciłem uwagę na słowa papieża Leona X, który stwierdził, że wiadomo jest od czasów niepamiętnych, ile ta bajka o Jezusie Chrystusie przyniosła korzyści nam i naszym bliskim. Zaintrygowało mnie to tak dalece, że znalazłem też inne źródło, a w nim nieco inne tłumaczenie (Patrzcie, co bajka o Jezusie Chrystusie dla nas zrobiła), a nawet łaciński oryginał: Quantum nobis nostrisque ea de Christo fabula profuerit, satis est omnibus seculis notum. To by oznaczało, że nawet postawy agnostyczne, czy wręcz wyraźnie ateistyczne, nie stały na przeszkodzie do tronu papieskiego. A jak się to ma do – potwierdzonej przez Kościół – nieomylności papieży? Nie wiem i na szczęście nie muszę. 

Zabawna (zabawna wobec zalewu plugastwa) wydała mi się relacja z soboru, który miał sądzić papieża… imienia już nie pamiętam. Postawiono mu około pięćdziesięciu zarzutów. Siedemnaście najgorszych zostało odrzuconych. Pozostało, do czego zresztą się przyznawał, morderstwo, pederastia, sodomia, gwałcenie mniszek… Papieżem być przestał, ale nie przeszkadzało mu to zajmować nadal bardzo wysokie stanowiska w Kościele katolickim. 

Czy Nigel Cawthorne napisał prawdę w swojej książce? Zakładam, że raczej tak, bo w przeciwnym wypadku zgniłby w pierdlu za tak potworne pomówienia. 

Jest to lektura dość ciężka do zniesienia, zważywszy choćby na fakt, że opisywane przypadki nie miały miejsca tylko i wyłącznie w pierwszych latach chrześcijaństwa, jak mi się naiwnie roiło, ale raczej w kilkunastu wiekach, czyli właściwie jeszcze stosunkowo niedawno – a to rodzi trudne pytania i całe mnóstwo wątpliwości.

niedziela, 28 sierpnia 2016

Jak bzykali się nasi królowie?

„Życie seksualne królów Polski i inne smakowitości” –  Ludwik Stomma

Znany z dziesiątków publikacji doktor habilitowany nauk humanistycznych, antropolog kultury, etnolog i felietonista, wysoce kontrowersyjny Ludwik Stomma, prezentuje wydarzenia i postaci historyczne, bo nie tylko tytułowych królów Polski, poprzez blaski i cienie ich życia seksualnego.

Królów w książce autor opisał mniej, niż miałem nadzieję tu spotkać. Stwierdzenia, że królowie obdarzeni potężnym temperamentem, byli też wielkimi i zdolnymi władcami/politykami, podczas gdy impotenci i marzyciele wiedli kraj do zguby, spodziewałem się jak najbardziej. Że kler polski, za nadania, przywileje i inne prezenty, bo nie ze strachu o życie, gotów jest udzielać bigamicznych ślubów i wielu innych takich machinacji, z których wynika, że Dekalog miał głęboko w d… – dowiedziałem się po raz pierwszy. 

Historyjki dotyczące Joanny d’Arc i jej wesołej kompanii morderców i gwałcicieli albo Napoleona – niezłe, jednak zbyt powierzchownie potraktowane.

sobota, 20 sierpnia 2016

Sensacja bez wielkich ambicji

„Łowca dusz” – Alex Kava

Maggie O'Dell, rozpracowująca portrety psychologiczne seryjnych morderców, uczestniczy w sekcji zwłok kolegi, może nawet przyjaciela. W ten niezwykły sposób styka się z „kościołem” księdza Everetta (kolejna sekta jakiegoś cwanego popaprańca) oraz ofiarami morderstw, które w intrygujący sposób wiążą się ze spotkaniami modlitewnymi grupy Ojca Everetta.

Sytuacja komplikuje się, gdy wychodzi na jaw, że do sekty należy też matka Maggie O'Dell, alkoholiczka, oraz zawodowy fotograf, który dziwnym trafem zawsze plącze się w pobliżu.

Ostatecznie sprawa znajduje rozwiązanie w sposób wysoce dramatyczny, choć O'Dell obrywa przy tym kolejną kulkę. 

Kryminał niezbyt wysokiego lotu.

środa, 3 sierpnia 2016

"Fantastyczna" rozrywka


"Antologia utworów nominowanych do Nagrody im. Janusza A. Zajdla za rok 2014"



- „Kre(jz)olka” Krystyny Chodorowskiej,

- „Nika” Stefana Dardy,

- „Rowerzysta” jak wyżej,

- „Teleturniej” Doroty Dziedzic-Chojnackiej,

- „Sztuka porozumienia” Anny Kańtoch,

- „Daję życie, biorę śmierć” Marty Krajewskiej. 


„Rowerzysta” urywa się w połowie zdania, „Teleturniej –taki sobie, ale reszta bardzo dobra. Zwłaszcza „Kre(jz)olka”. Tak sobie wyobrażam niedaleką przyszłość, w której potrzebni będą tłumacze codziennego, powszechnego, ulicznego Nospiku (znany z komunikatorów bełkot złożony ze skrótów języka angielskiego i polskiego) na jakikolwiek normalny język.

wtorek, 26 lipca 2016

Szaro-bure opowiadania

„Opowiadania” – Marek Hłasko

Zbiorów opowiadań pod tytułem „Opowiadania” Marka Hłaski znalazłem kilka; mój zestaw, ten akurat, składa się z:

Brat czeka na końcu drogi
Dom mojej matki
Krzyż
Listopad
Pętla
Miesiąc Matki Boskiej
Najświętsze słowa naszego życia
Namiętności
Okna
Ósmy dzień tygodnia
Pamiętasz, Wanda
Pierwszy krok w chmurach
Robotnicy
Śliczna dziewczyna
Żołnierz
W dzień śmierci jego
Finis Perfectus
Kancik, czyli wszystko się zmieniło
Odlatujemy w niebo
Pijany o dwunastej w południe
Lombard złudzeń
Stacja
Targ niewolników

Niektóre z nich znałem, kilka nie, a może tylko nie przypominam ich sobie.


Hłasko – bohater swojego pokolenia (pokolenie ’56 – Stachura, Bursa, Grochowiak, Harasymowicz, Białoszewski), nonkonformista, symbol buntu oraz – rzekomo – bezkompromisowy krytyk szarej peerelowskiej rzeczywistości. Do tego ostatniego mam wątpliwości; w miarę upływu czasu coraz większe. W „Piękny dwudziestoletni” (biografia Hłaski autorstwa Czyżewskiego) znaleźć można stwierdzenie Hłaski: Stąd [wojna, głód] bierze się nędza intelektualna moich opowiadań; ja po prostu nie potrafię wymyślić opowiadania, które nie kończyłoby się śmiercią, katastrofą, samobójstwem czy też więzieniem. Czy Hłasko w swoich opowiadaniach krytykuje znaną mu Polskę? Bo coraz częściej odnoszę wrażenie, że to nie o kraj mu chodzi, ale pewien szczególny typ jego mieszkańców: nieudaczników-marzycieli, depresyjnych frustratów, alkoholików, przestępców. Nie wszystkie opowiadania Hłaski dzieją się w Polsce, w Jerozolimie Hłasko – i jego bohater – też sobie nie radzi, dziaduje i… snuje sny o potędze.

czwartek, 21 lipca 2016

Gigantyczna antologia s-f

„Geniusze fantastyki” – antologia (Anna Kańtoch, Romuald Pawlak i inni...)

Sześćdziesiąt cztery opowiadania dwudziestu ośmiu autorów – podobno. Starałem się liczyć, ale się pogubiłem. Gdyby antologia wydana została w formie papierowej, to liczyłaby zapewne z półtora tysiąca stron. Kosztowałaby pewnie też niemało. Jednak, przynajmniej na razie, jest to e-book wydany nakładem Genius Creations, do pobrania gratis ze strony wydawcy.

Kilka znanych nazwisk, ale też debiutanci. Ci ostatni zapewne usatysfakcjonowani wielce mianem geniuszy, ale czytelnicy mogą być nieco mniej zachwyceni, a nawet oszukani takim postawieniem sprawy.

W antologii, zwłaszcza tak wielkiej, sąsiadują ze sobą opowiadania bardzo różnej jakości, ale to oczywiste, spodziewałem się. Poza tym, rzecz jasna, to także kwestia gustu. Moim niezwykle skromnym zdaniem na miano genialnego nie zasługuje żadne opowiadanie, ale jest kilka całkiem niezłych. 

Za wyjątkowo irytujące uznaję kończenie opowiadania w najciekawszym momencie, a coś takiego zdarza się w „Geniuszach” kilka razy. Możliwości są dwie: albo autor nie był aż tak genialny i nie miał pomysłu na ciąg dalszy, albo to sztuczka marketingowa, polegająca na prezentacji tylko części utworu, by czytelnik poszukał reszty – oczywiście już płatnej. Tak czy inaczej nie podoba mi się to.

Całość – powiedziałbym – przeciętna.

środa, 15 czerwca 2016

Filozofa bajki dla dorosłych


„Bajki różne; Opowieści biblijne; Rozmowy z diabłem” – Leszek Kołakowski

Dostałem e-booka, składankę rozmaitych bajek i rozważań filozofa, Leszka Kołakowskiego. Jedne ciekawe bardzo, inne nieco mniej; kilku nie rozumiem, ze trzy-cztery zachwycające. Podobały mi się zwłaszcza opowieści oparte na Biblii.


13 bajek z królestwa Lailonii dla dużych i małych

- Jak szukaliśmy Lailonii
- Garby
- Opowiadanie o zabawkach dla dzieci
- Piękna twarz
- Jak Gyom został starszym panem
- O sławnym człowieku
- Jak bóg Maior utracił tron
- Czerwona łata
- Wojna z rzeczami
- Jak rozwiązano sprawę długowieczności
- Oburzające dropsy
- Opowieść o największej kłótni
- Opowieść o wielkim wstydzie


Trzy bajki o identyczności

- Bajka syryjska o wróblu i łasiczce
- Bajka koptyjska o wężu logiku
- Bajka perska o sprzedawcy osła


Klucz niebieski albo Opowieści budujące z historii świętej zebrane ku pouczeniu i przestrodze

- Bóg czyli Sprzeczność między motywem i skutkami czynów
- Lud Izraela czyli Skutki bezinteresowności
- Kain czyli Interpretacja zasady każdemu wedle zasług
- Noe czyli Pokusy solidarności
- Sara czyli Konflikt ogólnego i jednostkowego w moralności
- Abraham czyli Smutek wyższych racji
- Ezaw czyli Stosunek filozofii do handlu
- Bóg czyli Względność miłosierdzia
- Balaam czyli Problem winy obiektywnej
- Król Saul czyli Dwa typy konsekwencji życiowej
- Rachab czyli Samotność prawdziwa i udawana
- Job czyli Antynomie cnoty
- Król Herod czyli Nędza moralistów
- Ruth czyli Dialog miłości i chleba
- Jael czyli Bezdroża bohaterstwa
- Salomon czyli Ludzie jak bogowie
- Salome czyli Wszyscy ludzie są śmiertelni


Rozmowy z diabłem

- Wielkie kazanie księdza Bernarda
- Apologia Orfeusza, śpiewaka i błazna, rodem z Tracji, syna królewskiego
- Modlitwa Heloizy, kochanki Piotra Abelarda, kanonika i teologa
- Spostrzeżenie dialektyczne Artura Schopenhauera, metafizyka, mieszczanina gdańskiego
- Stenogram z metafizycznej konferencji prasowej Demona w Warszawie dnia 20 grudnia 1963
- Rozmowa z diabłem doktora Lutra w Wartburgu 1521
- Kuszenie świętego Piotra apostoła
- Demon i płeć


Teksty dołączone przez Autora do obecnego wydania

- Wojna u Lemurów (z "Bajek o identyczności")
- Żona Lota czyli Uroki przeszłości

niedziela, 5 czerwca 2016

Antologia s-f według Allegro


„Legendy polskie” – antologia s-f

Wydany w formie e-booka przez Grupę Allegro zbiorek sześciu opowiadań s-f inspirowanych starymi polskimi legendami. Do tego miernej jakości ilustracje. Sprawia to razem wrażenie jakiegoś eksperymentu albo może wprawek, ćwiczeń w pisaniu. 

Niewątpliwą, i chyba jedyną, zaletą jest to, że za darmo.

środa, 1 czerwca 2016

Kuba i rewolucja wg. Sartre'a


„Huragan nad cukrem” – Jean-Paul Sartre

Wiosną 1960 roku Jean-Paul Sartre, czołowy przedstawiciel egzystencjalizmu ateistycznego, wraz z życiową partnerką, feministką, Simone de Beauvoir, odwiedził Kubę. Z podróży tej powstał cykl literackich reportaży.  Sartre, zwolennik marksizmu, dość długo popierał ZSRR i KPZR, starał się tłumaczyć komunistyczny terror w tym kraju. Był zwolennikiem rewolucji kubańskiej (nadużycia Fidela Castro i jego rodziny zaczął krytykować znacznie później), starał się pogodzić egzystencjalizm z marksizmem. Ślady tych i takich przekonań, ale również ich ewolucji, znaleźć można w tekstach, składających się na „Huragan nad cukrem”.
Niestety, nie jest to literatura porywająca, choć niewykluczone, że w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku taką wydawać się mogła, ze względu na aktualność opisywanych zdarzeń.

wtorek, 31 maja 2016

Tylko dla wielbicieli Holmesa


„Sherlock Holmes. Apokryfy” – Arthur Conan Doyle

Cztery mało znane albo w ogóle nieznane niewielkie opowiadania, napisane w okresie, w którym Arthur Conan Doyle miał już po dziurki w nosie swojego bohatera i planował rozstać się z nim na zawsze. Holmes nie jest w nich przedstawiony jako geniusz dedukcji, nie wszystko mu się udaje, nie wszystkie jego pomysły mają sens, często strzela kulą w płot.

W skład niewielkiego zbioru wchodzą „Kwestia kwesty” (napisana, by wspomóc zbiórkę charytatywną), „Zagadka wielbiciela zegarków” (rozwiązanie proponowane przez Sherlocka jest zupełnie „od czapy”),  „Zaginiony pociąg” (tu podobnie), „Dedukcja Watsona” (Watson próbuje swoich sił w dedukcji i zupełnie mu to nie wychodzi) oraz „Tajemnica współautorów” napisana przez J. M. Barrie. Dodatkowy bonus to tekst Marcelego Szpaka: „Zagadka Mary Jane”, dotyczący tłumaczenia jednego z opowiadań i wyjaśnienia błędów w nim zawartych (Mary jane to w tamtych czasach określenie homoseksualisty), i wreszcie „Człowiek z zegarkami” – lepsze ponoć tłumaczenie.

Pozycja ważna i ciekawa tylko dla miłośników Sherlocka Holmesa – dla innych może okazać się bezwartościowa.

niedziela, 29 maja 2016

Agenci, agencje, wielki biznes


„Służby specjalne. Podwójna przykrywka” – Patryk Vega

Tak więc w pracy tej  można mieć wyjebane, przejebane, ujebane, zajebane, najebane, odjebane i pewnie kilka innych, bo w odmianie tegoż słowa Jarosław Pieczonka jest wyjątkowo sprawny. W snuciu opowieści, które świetnie się czyta, ale z których właściwie niewiele wynika – też. Ale… do rzeczy.

Pan Pieczonka jest byłym funkcjonariuszem kontrwywiadu wojskowego, policji, CBŚ, ABW i czego tam jeszcze. Inwigilował przestępczy półświatek Wybrzeża, jako policjant ochraniał kantory waluciarzy; pracował pod przykryciem dla polskich nowobogackich.

Książka jest pozornie wywiadem/rozmową Patryka Vegi z Jarosławem Pieczonką. Pozornie, bo Pieczonka snuje swoje – mocno ubarwione – opowieści, a Vega zadaje wybitnie inteligentne i niewątpliwie głęboko przemyślane pytania w stylu: To znaczy? Co to jest? Jak? Czemu? Co było dalej? Kiedy to było?

Czy historie opowiedziane w książce są prawdziwe? Oczywiście są podkoloryzowane, ale nie jest wykluczone, że w pewnej mierze są relacją z autentycznych wydarzeń; dopiero pod koniec lektury zorientowałem się, że wprawdzie świetnie się bawiłem, ale rzetelnej wiedzy, czyli konkretnych faktów pozostało mi w pamięci bardzo niewiele. I jedna tylko konkluzja – jeśli tak wygląda praworządność w demokratycznej Polsce, jeśli tak działają policje, tajne służby, prokuratury i sądy, to… za „komuny” aż tak koszmarnie źle u nas nie było…

Ostatni rozdział, dotyczący ochrony statków przed somalijskimi piratami w cieśninie Bab al-Mandab, co ciekawe, wydaje się najbardziej wiarygodny.

Rozrywka całkiem niezła, jeśli czytelnik potraktuje wszystkie te rewelacje ze zdrowym dystansem i pewnym sceptycyzmem.

czwartek, 26 maja 2016

Niwki - spotkanie Przyjaciół


Central European Friends Gathering – Niwki, maj 2016


Nie tak, jak to zwykle bywa w świecie, gdzie spotkania związane są z ostrą wymianą poglądów i atakami na siebie nawzajem, gdzie uczestnicy próbują zakrzyczeć i zagłuszyć swoje słowa... nie poprzez decyzje podejmowane na podstawie większej liczby głosów… wszystkie decyzje powinny być podejmowane w mądrości, miłości i w jedności z Bogiem, w atmosferze szacunku, cierpliwości, jedności, w której ludzie, ustępując jeden drugiemu, wspierają się nawzajem z pokorą w sercu z szacunkiem dla prawdy i sprawiedliwości*.

Może się to wydawać nieprawdopodobne, ale brałem udział w takim spotkaniu i nie, nie mam tu na myśli tzw. wykształconego, dojrzałego sumienia grupy AA. Prawie trzydzieści osób z różnych krajów (między innymi Czech, Belgii, Szwajcarii, Ukrainy, Niemiec, Serbii, Austrii, Polski) miała za zadanie podjąć kilka decyzji w kwestiach personalnych, na przykład wybór przedstawiciela do komitetu mianującego albo zespołu do spraw publikacji, ale też znacznie ważniejszych, bo dotyczących tworzenia nowych struktur, budowy czegoś, co dotąd nie istniało.
Spotkanie, wypowiedzi, cały proces decyzyjny przebiegał tak właśnie, jak w początkowym cytacie, i nikt tu nie głosował – porozumienie było widać, słychać i czuć.

Pierwszy raz w życiu widziałem swego rodzaju „egzamin”, który nie składał się z wystraszonego delikwenta i trzech egzaminatorów, ale z czterech osób, które miały do załatwienia wspólnie ważną sprawę.

Podoba mi się taki świat…




  



--
* Edward Burrough (Brytyjskie Zgromadzenie Roczne, Quaker Faith & Practice, 2.87)

piątek, 13 maja 2016

O przyjaźni pijaka i jezuity


„Bill W. i jego sponsor” – Robert Fitzgerald S.J.

Oryginalny tytuł książki to “The Soul of Sponsorship”, który ja – przy swojej nieznajomości angielskiego – rozumiałbym jako “Dusza sponsoringu”; polską wersję tytułu uważam za nieuprawnioną. I to delikatnie rzecz ujmując. Podobnie jak rzekome zmagania się Billa z decyzją o przystąpieniu do Kościoła katolickiego. Tego typu rojenia Lois Wilson rozwiała dawno temu. Owszem, Billa intrygował katolicyzm (parapsychologią też się interesował, i wieloma innymi sprawami), na przykład fakt, że jeden człowiek może uznać się i ogłosić absolutnie nieomylnym i grozić innym ekskomuniką za negowanie tej doktryny (jest o tym w książce), ale o wstępowaniu do takiego Kościoła mowy nie było.

„Na końcu listu do Clema Lane’a Bill jasno opisał własną misję: »Wierzę, że moim zadaniem jest pomóc alkoholikowi spoza wspólnoty katolickiej…«”*.


Autor, jezuita notabene, relacjonuje w książce znajomość Billa W. i Eda Dowlinga – też jezuity. Czy była to przyjaźń? Nie mnie to oceniać; każdy z nas sam, na własny użytek, definiuje takie pojęcia i określa osoby nim obdarzane.
Czy Ed Dowling S.J. był sponsorem Billa W.? Wydaje mi się, że Bill nigdy nie nazwał w ten sposób Dowlinga – a jakoś nie miał oporów, by używać tego określenia wobec Ebby Thachera, kumpla od kieliszka. Zresztą, gdyby coś takiego miało miejsce, Robert Fitzgerald S.J. fakt ten w stosowny sposób wyeksponowałby, a tego jakoś jednak nie zrobił. 
Jeśli raz czy drugi spytam kogoś, co sądzi o moim wystąpieniu albo tekście, lub poproszę, by zwrócił mi uwagę, gdybym za bardzo się zagalopował, to czy staje się on przez to automatycznie moim sponsorem? Tak wydaje się uważać i taką tezę lansuje Robert Fitzgerald S.J.

Na okładce książki przeczytać można (nie wiem, czyjego autorstwa, a szkoda) stwierdzenie: „Zapisana jest w niej historia przyjaźni jezuity Eda Dowlinga i Billa Wilsona, współzałożycieli wspólnoty Anonimowych Alkoholików”.
Próbę zaliczenia katolickiego księdza, nie alkoholika, do grona założycieli Wspólnoty AA, uważam za bardzo poważne nadużycie.

Dla osób mocno zainteresowanych historią Wspólnoty AA i weteranów książka ma jednak pewną wartość albo może mieć, bo można w niej znaleźć mniej znane fakty, niepublikowane dotąd w oficjalnej literaturze AA, parę drobiazgów, które uzupełniają obraz – jako taką z przyjemnością ją przeczytałem.

Znakomite są, zawarte w niej, dwa eseje Billa W.: „Pokora na dzisiejsze czasy” oraz „Następna granica – trzeźwość emocjonalna”.

Zaintrygowały mnie słowa Billa:
„Wzmocniony przez Łaskę, którą odnajdowałem w modlitwie, odkryłem, że muszę wytężyć każdy gram woli i działania, aby w końcu odciąć się od tych wadliwych zależności emocjonalnych od ludzi, od AA, od wszystkich innych okoliczności”**.





--
* Robert Fitzgerald SJ, “Bill W. I jego sponsor”, przekład Magdalena Bryll, Fronda , 2016, s. 90.
** Tamże, s. 184.