niedziela, 15 września 2024

Kwakrzy: inspiracja i polemika

 „Czekając na Boga” – Zbigniew Kaźmierczak

Jestem prostym człowiekiem, może odrobinę bardziej oczytanym, niż polska średnia krajowa, ale to nadal nie oznacza, bym miał wprawę i kompetencje w zakresie czytania i pełnego zrozumienia tekstów naukowych. Z tego powodu moje rozważania na temat tej książki będą laickie, ale przede wszystkim prywatne – jest to dla mnie kwestia istotna, bo przyznam, że irytuje mnie maniera pracowników dydaktycznych uczelni, którzy w swoich publikacjach, osobiste przekonania prezentują w formie dogmatów (twierdzeń przyjmowanych za pewne i prawdziwe na mocy autorytetu osoby, która je wygłasza) lub budują je na specjalnie wyselekcjonowanych źródłach. Przyjmuję jednak do wiadomości, że w tym środowisku widocznie tak trzeba.

O czym jest książka? Jej podtytuł to: „Rozpad i nowy sens kwakryzmu liberalnego”. A to oznacza, że nie tyle traktuje ona o kwakierstwie (wolę to określenie, bo występuje w Słowniku Języka Polskiego PWN i Wielkim Słowniku Języka Polskiego*, oznaczające doktrynę, zasady i obyczaje kwakrów), co dowodzi, że kwakierstwo liberalne upada lub się rozpada. Ciekawa publikacja, ale raczej nie adresowana do kogoś, kto chciałby się w miarę szybko i w skrócie dowiedzieć, kim są kwakrzy. Choć i takie informacje dałoby się w tej publikacji znaleźć.

Dwie główne tezy „Czekając na Boga”:
a) kwakierstwo liberalne się sypie,
b) uratować wartościowe idee kwakierstwa liberalnego, a jest ich wiele, może jedynie projekt (zapewne autorstwa samego Zbigniewa Kaźmierczaka, ale tego pewien nie jestem) sformułowania/powołania kwakierstwa mistycznego. Jeszcze innym rozwiązaniem mogłoby być kwakierstwo socjologiczne lub anarchiczne (nie chodzi tu oczywiście o chaos, ale o niewielkie lokalne grupy, luźno współpracujące ze sobą, choć niekoniecznie).

W „Czekając na Boga” porusza też autor wiele innych kwestii, choć zwykle pokrewnych: komunitaryzmu egzystencjalnego, przemocowości głównych religii, a już katolicyzmu w szczególności, dualizmów werbalno-empirycznych, niepewności poznawczej itd.
Autor zbudował swoje tezy w oparciu o obserwacje (zapewne były to wieloletnie badania) kwakierstwa brytyjskiego. Uważa też, że w USA może to wyglądać podobnie. Trudno mi o tym cokolwiek powiedzieć – nie wiem, nie byłem, nie znam się. Z moich obserwacji wynika, ale to tylko ciekawostka, że w Polsce oraz Czechach liczebność kwakrów wyraźnie wzrosła w przeciągu ostatnich dwudziestu lat. Oczywiście nie musi to oznaczać, że autor nie ma racji, przewidując rozpad kwakierstwa liberalnego w Wielkiej Brytanii.

Książka napisana dobrą polszczyzną, z polotem, sprawia wrażenie wiarygodnej – w tym sensie, że zawiera autentyczne przekonania autora – w to akurat wierzę. Czyta się w miarę gładko, a obawiałem się, że z powodu niedostatków mojej edukacji, lektura może się okazać drogą przez mękę. Nietłumaczone wstawki z łaciny problemu nie stanowią żadnego, wszak każdy cywilizowany Polak łaciną posługuje się biegle; zawsze też można skorzystać z jakiegoś translatora.

Wyjątkową wartość „Czekając na Boga” stanowi, moim skromnym zdaniem, inspiracja i polemika. Inspiracja słowami autora i polemika z samym sobą, a konkretnie z własnymi przekonaniami. Mogłyby to być próby odnalezienia odpowiedzi na pytania typu: a co ja o tym sądzę, jakie jest moje stanowisko w tej kwestii, skąd ono pochodzi, czy nadal jest aktualne? Rzecz jasna można też polemizować z przekonaniami autora. Zaprezentuję przykład.

„Obok chrześcijan kwakrami stali się również żydzi, muzułmanie, hinduiści czy buddyści – wszyscy nie wyrzekając się w nowym wyznaniu swojej poprzedniej tożsamości. Jest nieuniknione, że organizacja światopoglądowa, która dopuściła do swojego grona i uznała za wyrażające jakoś jej charakter nieomal wszystkie możliwe, sprzeczne światopoglądy przestaje eo ipso istnieć, gdyż nie posiada już ideowego rdzenia, jedności i tożsamości” [1].

Moje rozważania. Czy jest możliwe, że kwakrzy dysponują jednak nadal „ideowym rdzeniem”, który stanowi wartość duchową znacznie wyższego rzędu niż różnice, które autorowi wydają się nie do pogodzenia? A czy nie prościej byłoby, zamiast forsować zmiany w kwakierstwie liberalnym, związać się z kwakrami ewangelikalnymi lub tradycjonalnymi (ortodoksyjnymi), u których wymienione problemy nie występują?

„Drugi błąd kwakryzmu liberalnego jest bardziej natury teologicznej: było nim odrzucenie obecnej we wcześniejszym kwakryzmie i we wszystkich religiach idei diabła. Decyzja ta prowadziła do stopniowego odrzucania teizmu, gdyż na gruncie teizmu, jeżeli nie przypiszemy zła w świecie aktywnościom diabła, to musimy przypisać je pozytywnej woli Boga” [2].

Moje rozważania. „Pozytywnej woli Boga”? A może jednak sprawczej woli? Nie mam pojęcia czy kwakrzy liberalni na świecie odrzucili ideę diabła, ale założę na ten moment teoretycznie, że tak. Więc zastanawiam się, czy może być tak, że Bóg kwakrom wystarczy? Zwłaszcza w świetle biblijnego stwierdzenia „Ja tworzę światło i stwarzam ciemności, sprawiam pomyślność i stwarzam niedolę. Ja, Pan, czynię to wszystko” [3]?

Za odmianę wartościowych inspiracji uważam skojarzenia. Na przykład przyszedł mi na myśl trzmiel i pochodzące sprzed stu lat naciągane przekonanie (Antoine Magnan), że zgodnie z zasadami aerodynamiki trzmiel latać nie może, ale trzmiel ma to głęboko w… odwłoku i lata sobie w najlepsze. Inne skojarzenie to Rumi (perski mistyk) i jego stwierdzenie, że miłujący Boga nie mają religii, tylko samego Boga. I mnóstwo innych, bo – jak już wspomniałem – to wartościowa i inspirująca lektura.

Ostatecznie wydaje mi się, że kwakrzy liberalni będą istnieli i działali tak długo, jak Bóg będzie ich potrzebował oraz będą ludzie gotowi odpowiedzieć na Jego wezwanie.




---
[1] Zbigniew Kaźmierczak, „Czekając na Boga”, Wydawnictwo Naukowe Semper, 2024, s. 11.
[2] Tamże, s. 15.
[3] Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Biblia Tysiąclecia, wyd. Pallotinum, Księga Izajasza 45,7.
* https://wsjp.pl/haslo/podglad/71430/kwakierstwo i https://sjp.pwn.pl/sjp/kwakierstwo;2476890.html - dostęp 15 września 2024.


środa, 11 września 2024

Grecja - nagie plaże i demony

 „Przebudzenie” – Jack Ketchum

Głównym bohaterem powieści jest zamożny biznesmen, Jordan Thayer Chase, który czasem miewa niezrozumiałe ezoteryczne doświadczenia i przeżycia, związane z zabytkami historycznymi. Nieomalże równie ważną osobą dramatu jest Lelia Narkisos, kobieta piękna, ale… bardzo niebezpieczna oraz Dodgson, turysta zadomowiony w Grecji, romansujący z Lelią, a może to raczej ona z nim. Wszyscy oni, jak i kilkoro innych osób, pełnią rolę narratorów w tej powieści.

„Zdarzało mu się to wcześniej, choć nigdy aż tak.
Zwiedzał jakieś miejsce, a ono nieoczekiwanie sięgało ku niemu. Zawsze było to miejsce starożytne. Odbierał to jako dotyk starożytności, jakby żywej. Głęboko go to poruszało. Był świadom towarzyszącemu temu niebezpieczeństwu. Był świadom zmian, które w nim zachodziły – zwykle na lepsze. Tym razem odbyło się to inaczej” [1].

Tym razem metafizyczny impuls kazał Jordanowi wybrać się do Grecji. W firmie bąknął coś o konieczności dogrania pewnych spraw w Mykenach, co można było zrobić równie dobrze przez telefon, i wsiadł w pierwszy samolot. Na miejscu odwiedził historyczny grobowiec, w którym doświadczył rozmaitych wizji, głównie jednak związanych ze straszną wersją przyszłości.

Od pierwszego rozdziału wiadomo, że Lelia Narkisos to ktoś zły, może nawet demonicznie zły, natomiast nie wiadomo dokładnie, na czym miałoby to polegać i o co jej chodzi. Trwa to, niestety, trochę za długo. Dużo jest w powieści seksu i brutalnych zachowań; czytelnik wyczuwa narastające zagrożenie.

Dodgson zerwał z Lelią po jej kolejnym szalonym wyskoku. Wraz z kilkoma turystami przenosi się na inną wyspę, odwiedza różne miasta i miasteczka. Lelia Narkisos podąża za nim. A potrafi ona tworzyć niezwykle realistyczne iluzje oraz sterować zachowaniem zwierząt.

Mniej więcej w połowie książki pojawia się fragment treści, w którym lawinowo przybywa drugorzędnych bohaterów i narratorów oraz opisów zdarzeń, które wydają się nie mieć istotnego, a nawet żadnego, związku z głównym wątkiem. Większość z nich pod koniec powieści splata się jakoś, ale… fragment ten wydawał mi się ewidentnie za długi, bo obejmuje on ze dwadzieścia procent powieści, i nużący. Zakończenie lepsze, bo zaczyna się wyjaśniać, o co chodzi, ale sądzę, że jednocześnie mało przekonujące.

Jack Ketchum odwiedził kiedyś Grecję i „Przebudzenie” jest wynikiem jego spotkania z grecką kulturą, zabytkami, historią. Jest to jedna z wcześniejszych jego powieści, kiedy to warsztatu pisarskiego nie miał opanowanego jeszcze tak perfekcyjnie. Ostatecznie – powieść, horror niezły, ale znam wiele lepszych.





---
[1] Jack Ketchum, „Przebudzenie”, tłumacz: Robert J. Szmidt, wydawnictwo: Skarpa Warszawska, 2024, 16.



Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

niedziela, 1 września 2024

O kryminalistach w sutannach

 „Kryminalna historia Watykanu” – Arkadiusz Stempin, Artur Nowak

Stempin - polski historyk i politolog, doktor habilitowany, profesor nadzwyczajny Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie. Nowak - prawnik, publicysta i pisarz, który w młodości był ofiarą dwóch księży pedofilów; był jednym z głównych bohaterów filmu Tomasza i Marka Sekielskich o wykorzystywaniu seksualnym dzieci przez księży katolickich.

W pewnym momencie podczas lektury zacząłem się zastanawiać, dla kogo Arkadiusz Stempin i Artur Nowak napisali swoją książkę? Dla mnie? Takich i podobnych pozycji przeczytałem wiele i większość przytaczanych faktów znam. Owszem, nie wszystkie, ale te wcześniej nieznane, niczego w sumie nie zmieniają. Za pierwszym razem to może i tak, ale za którymś kolejnym nie potrafię się już ekscytować zbrodniami papieży, ich orgiami seksualnymi, gwałceniem dzieci płci obojga, stosunkami seksualnymi za zwierzętami, obdarowywaniem krewnych, w tym własnych dzieci, wysokimi stanowiskami kościelnymi i to właśnie jeszcze w dzieciństwie, pychą, żądzą władzy itd. Nie jest dla mnie niczym nowym, że Watykan wspierał Adolfa Hitlera (wcześniej także Mussoliniego) zarówno przed wybuchem drugiej wojny światowej, jak i po jej zakończeniu. Że pomagał ukrywać się i unikać sprawiedliwego sądu zbrodniarzom hitlerowskim. Wiem, jak nazywał się biskup, który pomógł uciec do Ameryki Południowej Josephowi Mengele, lekarzowi, oficerowi SS, znanemu ze swojej służby w obozie Auschwitz-Birkenau jako „Anioł Śmierci”. Wiedziałem, że Watykan, a zwłaszcza papież Pius XII (ten od dogmatu o Wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny), wiedział na bieżąco o masowych mordach Żydów i Polaków w obozach koncentracyjnych, ale nie zrobił w tej sprawie kompletnie nic. Ale nie wiedziałem, jak bardzo Adolf Hitler pogardzał Kościołem i jego funkcjonariuszami – w książce cytowany jest fragment listu Hitlera na ten temat, więc wątpliwości być nie może. Piusa XII, do którego przylgnął przydomek „papież Hitlera”, Kościół katolicki beatyfikował w 2007 roku.

„Trzy lata po konferencji w Poczdamie jednemu z największych przestępców nazistowskich udaje się w 1948 roku zbiec z aresztu w austriackim Linzu. To Franz Stangl, komendant obozów w Sobiborze i Treblince. Odpowiada za śmierć setek tysięcy Żydów. Stangl ucieka na piechotę przez Graz, Merano, do Florencji, aż 300 kilometrów na południe do Rzymu, a dokładnie do Watykanu. Tam uciekiniera przejmuje biskup Alois Hudal i wyposaża w fałszywe dokumenty. Z nimi Strangl ucieka do Syrii. Tu dociera jego rodzina. Wspólnie, w 1951 roku, emigrują do Brazylii. /…/ Strangl to jeden z tysięcy nazistowskich przestępców, którym z pomocą Watykanu udało się zbiec do Ameryki Południowej”*.

Każdy, kto jest zainteresowany prawdą, faktami, rzeczywistością tej organizacji, wiedział albo bardzo łatwo mógł ją poznać także wcześniej, bo – jak wspomniałem – o plugastwie i zbrodniach Kk publikacji jest mnóstwo. Natomiast ci, którym wygodniej jest nie wiedzieć albo niewiedzę udawać, po tę książkę nie sięgną tak czy owak. Więc wracam do postawionego już pytania, kto miałby być adresatem tej książki i przyznam, że po prostu nie wiem. To oczywiście nie znaczy, żeby książka była zła – wręcz przeciwnie! Przystępna, napisana ze swadą i polotem, momentami nawet z odrobiną humoru; czyta się ją gładko i szybko. Może chodzi o to, że młodsi czytelnicy chętniej sięgną po nowość, zamiast prehistorycznego starocia sprzed dekady?




---
* Arkadiusz Stempin, Artur Nowak, „Kryminalna historia Watykanu”, Agora, 2024, e-book.

środa, 28 sierpnia 2024

PRL z szesnastej perspektywy

 „Utopia nad Wisłą” – Antoni Dudek, Zdzisław Zblewski

Jest to wznowienie książki wydanej po raz pierwszy w 2008 r. Według autorów nie potrzeba w niej było zmieniać nic albo prawie nic – może jakieś daty, jakąś literowkę.
Popełniłem pewien błąd, bo zanim wybrałem książkę, nie zainteresowałem się bardziej autorami. Gdy już miałem ją w ręce dowiedziałem się, że Zdzisław Zblewski jest doktorem, historykiem, a Antoniemu Dudkowi dnia 30 grudnia 2009 prezydent Lech Kaczyński nadał tytuł profesora nauk humanistycznych. Ja wiem, że powinno być inaczej, że prezydenci powinni nadawać tytuły profesorskie wybitnym naukowcom, bez względu na ich przekonania polityczne, ale nie czarujmy się, to jest Polska. Gdyby ktoś otrzymał tytuł profesorski z rąk Bolesława Bieruta, to też by to o czymś świadczyło. Zresztą panowie we wstępie rozwiewają wszelkie wątpliwości na temat naukowego obiektywizmu, pisząc: „…nie ukrywamy jednak, że nasza ogólna ocena bilansu Polski Ludowej pozostaje zdecydowanie krytyczna” {1]. Więc to tyle na temat bezstronności i wiarygodności panów historyków, naukowców, autorów.

Czy prezentowane przez nich wydarzenia są zgodne z rzeczywistością? Och! Jestem prawie pewien, że tak – to już nie te czasy, kiedy Rosjanie i polscy komuniści bezczelnie fałszowali wybory (rok 1947). Obecnie gra idzie o to, które fakty się eksponuje, a które – rzecz jasna tylko ze względu na ogrom materiału – jakoś się nie zmieściły. Przecież w żadnej publikacji naprawdę nie da się zmieścić wszystkiego.
Trochę, może nawet więcej niż trochę, irytowały mnie sformułowania typu „szacuje się” – kto szacuje, na jakiej podstawie, gdzie są publikowane wyniki tych szacunków? Natomiast określenia „prawdopodobne rzeczywiste” właściwie nie rozumiem, bo albo rzeczywiste, albo tylko prawdopodobne. Ale ja się pewnie nie znam, może w historii takie spekulacje są na porządku dziennym.

Dowiedziałem się z książki bardzo dużo. Zwykle były to detale, bo podstawy historii jakieś tam wyniosłem ze szkoły i późniejszych lektur, ale nie zawsze. Nie wiedziałem wcześniej o nieprawdopodobnej liczbie strajków w Polsce w latach 1945-48. W żadnej innej publikacji nie znalazłem informacji, że było ich średnio 25 miesięcznie.

Choć nazw, nazwisk, dat, jest w książce mnóstwo, czyta się ją dość szybko – chyba, że ktoś chciałby to wszystko zapamiętać, bo wtedy byłaby to lektura na wiele lat. Tak, zapewne jest to praca tendencyjna i stronnicza, ale i z takich można się czasem dowiedzieć czegoś ciekawego, bo fakty pozostają faktami bez względu na ich dobór i interpretacje.

Może niepotrzebnie, ale dodam, że nie pokusiłbym się o jakiś ogólny bilans PRL, nawet tego fragmentu, który znam. Było różnie w różnych okresach, było bardzo różnie w różnych dziedzinach, ot i wszystko.




---
[1] Antoni Dudek, Zdzisław Zblewski, „Utopia nad Wisłą”, Wydawnictwo Naukowe PWN, 2024, e-book.

niedziela, 25 sierpnia 2024

Sisterhood wkracza do akcji

 „Weekendowi wojownicy” – Fern Michaels

Bajecznie bogata właścicielka firmy cukierniczej, Myra Rutlege, opiekowała się Nikki po śmierci jej rodziców, więc Barbara, córka Myry, i Nikki Quinn wychowywały się i kochały jak siostry. W dniu sześćdziesiątych urodzin Myry Barbara zginęła w wypadku samochodowym; była w ciąży. Policjant zawiadomił Myrę, że jakiś świadek podobno widział oznaczenia korpusu dyplomatycznego na samochodzie, więc kierowca, który spowodował wypadek, nie odpowie za swój czyn. Swoją drogą dziwna ta Ameryka. Plakietka CD na aucie oznacza, że można bezkarnie zabijać ludzi na ulicach, a decyzje w takich sprawach, wydaje zwykły posterunkowy.

Myra Rutlege, Nikki Quinn, a z czasem także kilka innych kobiet, w sumie siedem, postanawiają utworzyć zakonspirowany Zakon Sióstr. Ich celem ma być naprawianie krzywd kobiet, które nie doczekały się sprawiedliwego zakończenia.

– Założymy klub – powiedziała Myra. – Z pewnością znasz wiele kobiet, które zawiódł wymiar sprawiedliwości. Zaprosimy je, żeby do nas dołączyły, a potem zrobimy, co trzeba.
Nikki wstała i uniosła ręce.
– Chcesz, żebyśmy dokonywały samosądów!
– Tak, moja droga. Dziękuję. Nie potrafiłam znaleźć odpowiedniego słowa [1].

Ciekawostką w tym układzie jest fakt, że Nikki Quinn jest poważaną prawniczką.

Na pierwszy ogień, drogą losowania, kobiety biorą trzech bandziorów, którzy zgwałcili Kathryn Lucas. To motocykliści należący do klubu Weekendowych Wojowników. Wszyscy trzej to wyższa klasa średnia lub lepiej, dobrze zarabiający, podpory lokalnego kościoła, szanowani obywatele. W każdym z przypadków, tak uzgodniły spiskowczynie, to ofiara decyduje, co ma się stać sprawcy. Kathryn Lucas zażądała kastracji i wysłania gwałcicielom ich jąder w formalinie.

Książka ewidentnie dla kobiet. Co nie znaczy, żeby było w tym coś złego. Po prostu tak jest napisana, że czytelnikom mogłoby wielu elementów zabraknąć. Myra dysponuje nieograniczonymi funduszami – i to wszystko, czytelniczkom wystarczy. Zatrudnia osobistego ochroniarza i osobistego… hmmm… przyjaciela, byłego agenta MI6 (wywiad brytyjski); w sprawie zaopiekowania się nim, gdy został zdemaskowany, dzwoniła do Myry angielska królowa, osobiście. No i wystarczy, wszystko jasne. Charles, mimo upływu lat, jest najlepszym na świecie specjalistą od informatyki, komputerów, szyfrów i zabezpieczeń; fantastycznie gotuje i jest sprawnym kelnerem, jest najlepszym… itd. Proste, nie? Po co więcej?
Kiedy Nikki zaczęła się spotykać i rozmawiać z duchem Barbary – odrobinę się zniesmaczyłem. Pierwszo lub drugoplanowe bohaterki psychologicznie płaskie, jak karton. Momentami wydawało mi się, że to kukiełki wygłaszające bombastyczne kwestie i odgrywające określone role. Ale za to rozmowy z duchem i mnóstwo uczuć. No... OK.

Domyśliłem się, że skoro „Weekendowi wojownicy” dotyczą tylko pierwszej sprawy podjętej przez grupę kobiet, to z czasem pojawią się kolejne tomy, a w nich relacje z realizacji następnych projektów, kolejnych aktów zemsty skrzywdzonych pań. Mnie jednak, najprawdopodobniej, pisarstwa Michaels już wystarczy.




---
[1] Fern Michaels, „Weekendowi wojownicy”, przekład Anna Bergiel, Skarpa Warszawska, 2024, s. 5.





Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

sobota, 10 sierpnia 2024

Opowiadania weterana AA

 „Historia, Kroki i Duchowość Anonimowych Alkoholików” – Sandy Beach

Nie wiem, czy Sandy Beach to imię i nazwisko autora czy może jego pseudonim (piaszczysta plaża?), ale wolałbym, żeby to drugie, bo wtedy byłby to członek AA zachowujący zasadę anonimowości, a nie ktoś, kto na te zasady się wypina. Sandy Beach latami wygłaszał odczyty, prelekcje czy wykłady na temat Kroków AA i Wspólnoty w ogóle. Wreszcie te jego wystąpienia zostały nagrane przez jego sponsora i zarazem protegowanego (dziwne pomysły mają ci Amerykanie), Chrisa B. Z tychże nagrań powstała dopiero ta książeczka.

„A oto, co możemy znaleźć na ich temat w 12/12” [1].

Konia z rzędem temu, kto rozumie, co możemy znaleźć w 12x12 „na ich temat”. W polskim tekście, poprawnie napisanym, po korekcie i redakcji, a korekta i redakcja były rzekomo obecne w tym przypadku, pojawiłby się dwukropek, a po nim wyliczenie tych rzeczy, które można znaleźć w 12x12. Natomiast kolejne zdanie to: „Powtórzę: jestem absolutnym fanem korzystania z obu tych książek równocześnie” i najwyraźniej dotyczy ono czegoś innego.

Bill, jako pacjent szpitala, opowiada doktorowi Silkworthowi o swoim doświadczeniu (ciepły wiatr, oślepiające słońce itd.). Doktor wtedy… „Powiedział do Billa: na twoim miejscu uwierzyłbym w to i poszedłbym za tym widzeniem. Bill zdecydował się na szpital, a po wyjściu zaraz postanowił znaleźć Ebby’ego. Wiedział, że ma go szukać w Grupie Oksfordzkiej. Billowi zdarzyło się kilka razy upić na tych spotkaniach, ale teraz był trzeźwy” [2].

Zaraz, zaraz… będąc w szpitalu Bill W. zdecydował się na szpital? Ups! Po wyjściu za szpitala szukał Ebby’ego Teachera w Grupie Oksfordzkiej i podczas ich spotkań pił? Wydaje mi się, choć racji mieć nie muszę, że było to trochę inaczej, a jedynie ten zapis jest mocno problematyczny i dokonany przez kogoś, kto bardzo słabo zna język polski. Niestety, w książce takich wątpliwości można znaleźć wiele. Także zwyczajnych błędów.

Odnoszę wrażenie, że Sandy Beach był znakomitym, pełnym humoru gawędziarzem, ale najpierw zapisano jego wykłady z nagrania, a następnie przełożono na język polski, a to spowodowało, że pewne elementy jego humoru gdzieś się w tym procesie zagubiły, a szkoda. Nadal jednak w relacji Sandy’ego bywają widoczne zabawne momenty.

„Jestem już od dawna na tym świecie i znam wiele historii, i zamierzam opowiedzieć je wszystkie w tych dwunastu rozdziałach. Tutaj przeczytasz o Krokach, o moich przemyśleniach na temat ich duchowego znaczenia. Przeczytasz także o AA i o wszystkich naszych wzlotach i upadkach” [3].

Autor zastrzega się jednocześnie, że to nie jest warsztat Kroków, a jego książka nie może zastąpić pracy ze sponsorem.

Podczas lektury trzeba być niezwykle uważnym, bo czasem opowiadania Sandy’ego są zgodne z faktami opisanymi w trzech historycznych książkach AA, ale czasem zupełnie nie. „Historia, Kroki i Duchowość Anonimowych Alkoholików” to są jego osobiste przekonania i interpretacje, a nie rzetelne opracowanie historii Wspólnoty. Podobnie jest z Krokami i ich rozumieniem przez autora. Adekwatnym tytułem byłoby zatem: „12 Kroków i historia AA” według Sandy’ego.

„Ktoś zadzwonił do jego żony. Odebrała Boba i tak wrócił do domu. To był 10 czerwca. Narodziny AA obchodzone są właśnie w dniu, w którym Bob, po wpadce, leżał na deskach stacji kolejowej” [4].

Z literatury AA znam zupełnie inną wersję. I tu pojawia się pytanie, która z tych wersji jest prawdziwa? Takie wątpliwości rodzą się podczas lektury mnóstwo razy. Mnie fantasmagorie autora krzywdy nie zrobią, ale nie wiem, jak będzie z innymi czytelnikami, przekonanymi, że wszystko, co opowiadają amerykańscy weterani jest prawdą absolutną.

Mocno irytująca wydaje mi się hipokryzja autora, znana mi już zresztą z okolic Krakowa, a polegająca na wygłoszeniu na początku komunikatu: jeśli twój sponsor mówi coś innego niż ja, to trzymaj się sponsora – bardzo pięknie, bardzo asekuracyjnie, ale… chwilę później, na kolejnych stronach można znaleźć twierdzenie, że jeśli nie robisz tego tak jak ja, jeśli nie osiągasz określonych przeze mnie efektów, to widocznie robisz to źle. Była kiedyś popularna anegdota: możesz jeździć Fordem dowolnego koloru, pod warunkiem, że będzie to kolor czarny. Tyle, że w przypadku alkoholizmu, postawienie sprawy w ten sposób (jeśli nie robisz tego tak jak ja, to robisz to źle i wkrótce zdechniesz marnie) nie wydaje mi się zabawne i przypomina raczej sekciarskie zastraszanie.

Znalazłem w książce znakomite stwierdzenie -"Jung na pytanie kogoś, jaki jest główny cel religii, odpowiedział: Uniemożliwienie ludziom bezpośredniego kontaktu z samym Bogiem" [5].

Zapewne warte uwagi są pomysły autora na realizację poszczególnych Kroków, bo zawsze dobrze jest poznać jak to rozumieją i realizują inni. Zgadzać się z nimi można, ale nie trzeba, ale już samo poznanie innych technik, sposobów i metod, może być przydatne i rozwijające.
Książkę dostałem w prezencie i dlatego przeczytałem – sam bym jej sobie nie kupił, a już na pewno nie za okładkową cenę, bo tyle warta ona nie jest, nawet dla mnie, a ja lubię takie ciekawostki.

Sandy B. alias Richard J. "Sandy" Beach, zmarł w niedzielę 28 września 2014 roku na spotkaniu AA podczas czytania Kroku Pierwszego z „Dwunastu Kroków i Dwunastu Tradycji”. Sandy przestał pić 7 grudnia 1964 roku i od tego czasu głęboko i trwale wierzył w duchową moc Anonimowych Alkoholików. Był natchnionym mówcą AA, głoszącym swoje przekonania i poglądy na całym świecie. https://storiesofrecovery.org/SandyB.htm

Inne ciekawe cytaty.
„Myślenie musi więc być wyeliminowane. W jego miejsce powinny wejść modlitwa i medytacja” [6].

„Sztuczka z Krokami polega na wykonaniu ich z przekonaniem. Wielu z nas nazywa to tak: Podjęcie działań w obszarze, w który nie wierzymy. Ja też w nie nie wierzyłem, ale wiedziałem, że jeśli ich nie przerobię, mój sponsor może mnie „uszkodzić” [7].



---
[1] Sandy Beach, „Historia, Kroki i Duchowość Anonimowych Alkoholików”, przekład Aga Pugacewicz, 2024, s. 10.
[2] Tamże, s. 21.
[3] Tamże, s. 9.
[4] Tamże, s. 40.
[5] Tamże, s. 35.
[6] Tamże, s. 208.
[7] Tamże, s. 214.


niedziela, 4 sierpnia 2024

TEN konflikt wczoraj i dzisiaj

 „Powstań i zabij pierwszy” – Ronen Bergman

Pochodzenie tytułu: Jeśli ktoś przychodzi, żeby cię zabić, powstań i zabij go pierwszy – Talmud Babiloński, Traktat Senhedryn, 72, 1 [1].

Zaczyna się od tysięcy kłód jakie Izrael (rząd, służby specjalne, urzędy, instytucje) rzucał pod nogi autorowi, znanemu izraelskiemu dziennikarzowi, gdy stało się wiadome, że planuje napisać tę książkę. Do osób, z którymi mógłby chcieć rozmawiać, wysyłano oficjalne ostrzeżenia. Tych ważniejszych osobiście odwiedzali wysokiego szczebla urzędnicy. Kiedy już czytelnik zaczyna się zastanawiać, jakim cudem w takim razie ta pozycja powstała i ukazała się drukiem, Ronen Bergman chwali się, kilka stron dalej, jak to przeprowadził tysiące wywiadów i zgromadził tysiące dokumentów. Ups! Widać Bergman jest lepszy od całego wywiadu Izraela, uznawanego notabene za najlepszy na świecie. A może chciał się pochwalić (sam pisze w książce, że każdy chce się pochwalić swoimi dokonaniami) i mocno przerysował rzekome przeszkody i utrudnienia?

Ta książka dotyczy głównie zamachów i selektywnych eliminacji przeprowadzonych przez Mossad (i inne organizacje związane z izraelskim rządem) zarówno w czasach pokoju, jak i w trakcie wojny [2].

„Powstań i zabij pierwszy” to reporterska opowieść o historii Izraela (państwa) oraz działań, jakie musieli podejmować Izraelczycy, żeby przetrwać. Państwa arabskie, spiskowały, zawierały sojusze militarne i planowały wojnę z Izraelem, zanim ten w ogóle powstał – to akurat fakt znany od dziesiątków lat. Jednak kluczem jest zapewne słowo „musieli”. Naprawdę musieli, a może tylko tak im się wydawało, czy po prostu było to korzystne? Musieli zlikwidować terrorystów z „Czarnego Września”, którzy dokonali zamachu na izraelskich sportowców podczas Igrzysk Olimpijskich w Monachium? Pomordowanych sportowców nie przywróciło to do życia, ale może korzystne było wysłać w świat wiadomość, że każdy, kto próbuje zabijać Izraelczyków, sam zostanie zabity? Skuteczna zemsta znakomicie zmniejsza zapał do organizowania kolejnych zamachów i zbrodni.

Wiele razy w książce pojawia się określenie „eliminacja selektywna”. Podczas rzezi Béziers opat Arnaud, wobec wątpliwości krzyżowców co do zabijania kobiet, dzieci i katolików odparł rzekomo: „Zabijcie wszystkich! Bóg rozpozna swoich”. Następnie namiestnik apostolski, opat Arnaud zdał papieżowi listownie następującą relację: „Dzisiaj Wasza Świątobliwość, dwadzieścia tysięcy mieszkańców wydano mieczowi, niezależnie od posady, wieku czy płci". To nie była eliminacja selektywna. Selektywna to wyeliminowanie, zwykle zabicie, ale nie zawsze, kogoś szczególnie ważnego, odpowiedzialnego, wysokiej rangi dowódcy, ważnego polityka, przywódcy jakiejś organizacji, na przykład islamskich terrorystów, sprawcę ludobójstwa itp.

Podczas intifady Al-Aksa (druga intifada Palestyńczyków przeciwko izraelskim władzom; pierwsza została nazwana intifadą kamieni) Izrael wykonał podobno około 800 takich akcji. Prawie wszystkie stanowiły część działań przeciwko terrorystycznej i zbrodniczej organizacji Hamas w strefie Gazy. Za czasów prezydentury Baracka Obamy amerykańskie tajne służby zrealizowały jedynie 353 takie selektywne eliminacje. No, proszę, nie tacy źli ci Amerykanie. Ale poważnie – w tym momencie pojawia się kolejna wątpliwość: czy to znaczy, że te polityczne i inne skrytobójstwa są powszechnie znane? No, raczej nie. Skąd o nich tak dokładnie wie Ronen Bergman? Skąd wie, że było ich właśnie tyle i dokładnie tyle? Gdyby Bergman napisał, że tyle zostało ujawnionych, w ten lub inny sposób, z tych lub innych powodów, to brzmiałoby to zdecydowanie bardziej wiarygodnie, niż twierdzenie, że było ich dokładnie 353.

Działania służb specjalnych Izraela skierowane są nie tylko przeciwko wrogim państwom, ale także organizacjom terrorystycznym. Ronen Bergman opisuje akcje zakończone sukcesem oraz te, które się nie powiodły przez złe decyzje, kiepską organizację, niewłaściwe przygotowanie, a było takich, zwłaszcza w początkowej fazie tworzenia się państwa, całkiem sporo, może nawet znacznie więcej niż tych udanych.

17 marca 1954 roku banda dwunastu arabskich terrorystów zaczaiła się na cywilny autobus jadący z Elijatu do Tel Awiwu na Przełęczy Skorpiona, na krętej drodze w sercu pustyni Nagew. Strzelając z bliska, zabili jedenastu pasażerów. Dziewięcioletni chłopiec, Chaim Furstenberg, ukrył się pod siedzeniem, po czym wstał, kiedy terroryści wyszli z autobusu i zapytał: »Poszli już sobie?«. Terroryści usłyszeli go, wrócili i strzelili mu w głowę. Przeżył, ale był sparaliżowany aż do śmierci trzydzieści dwa lata później. Arabowie okaleczyli ciała zabitych i napluli na nie [3].

Żydzi w odwecie… nie, nie spalili dwóch wiosek, nie wymordowali ich mieszkańców, nie zabili wszystkich dwunastu arabskich zbrodniarzy… Zastrzelili dowódcę oddziału. Okropni są ci Żydzi, prawda?
Można byłoby powiedzieć, że to było dawno temu, ale tego typu wydarzenia nie skończyły się; czasem jest ich mniej, czasem więcej. Przeciwnikami Izraela jest 21 państw arabskich (słownie: dwadzieścia jeden). Państwa te odkryły fantastyczny model walki z Izraelem – to nie Egipt, Syria czy Palestyna zaatakowały Izraelczyków i wymordowały cywilów, kobiety, dzieci. To zawsze robią organizacje terrorystyczne typu Hezbollah, Hamas czy Fatah. Kraje arabskie oficjalnie potępiają terrorystów i… skrycie finansują i wspierają.

Poza dwoma wątpliwościami, które wspomniałem na początku, książka sprawia wrażenie opracowania niezwykle rzetelnego, a to jest ważne dla czytelników, którym partyjna propaganda nie myli się z rzetelną wiedzą i faktami. Autor podejmuje też trudny temat ocen moralnych działań odwetowych i selektywnych eliminacji, także tych podejmowanych prewencyjnie; prezentuje fakty, nie przekonuje. Zapewne dlatego pozycja ta jest tak dobra.



---
[1] Bergman Ronen, „Powstań i zabij pierwszy”, przekład Piotr Grzegorzewski i Jerzy Wołk-Łaniewski, wyd. Sonia Draga, 2019, e-book.
[2] Tamże.
[3] Tamże.


środa, 31 lipca 2024

Nie jest łatwo być Baskiem

 „Patria” – Fernando Aramburu

Na początek niewielka zagadka. Joxe Mari, Ikatzo, Gorka, Bittori, Txato, Arantxa – które imiona są kobiece, które męskie, które zwierzęce*?

Interesują mnie Baskowie. Może nie aż tak, żebym specjalnie poszukiwał informacji na ich temat, ale gdy się na nie natknę, to czytam z ciekawością i zapamiętuję. Na przykład to, że Baskowie nie są ani Hiszpanami, ani Francuzami, choć mają obywatelstwo jednego z tych krajów. Uznawani są za protonaród, to jest naród bez państwa. Język baskijski nie ma kompletnie nic wspólnego z francuskim czy hiszpańskim i w ogóle nie jest to język indoeuropejski. Trwają badania socjologiczne nad fenomenem cuadrilli – młodzi Baskowie tworzą czteroosobowe grupy bardzo bliskich przyjaciół i związek ten trwa zwykle do końca życia. Wreszcie stowarzyszenia gastronomiczne – miejsca, gdzie ludzie się spotykają, wspólnie gotują i jedzą. Oczywiście, to tylko ciekawostki.

Nigdy nie słyszałam, Ikatzo maitia, żeby wypowiadali się na tematy polityczne. Oczywiście Arantxa z abertzale miała tyle, ile należało, a może nawet mniej. Ich najmłodszy syn, eee, ten był niewinny jak baranek. Naprawdę nie sądzę, żeby wychowywali dzieci w nienawiści. Znajomi, cuadrilla, złe towarzystwo, zaszczepili w tym łajdaku nienawiść do doktryny, przez którą zniszczył życie nie wiadomo ilu rodzinom. Pewnie jeszcze czuł się z tego powodu bohaterem [1].

„Patria” nie dotyczy polityki czy jakichś problemów globalnych tego zakątka świata. Powieść jest historią dwóch bardzo zwyczajnych rodzin baskijskich i obejmuje około czterdzieści lat, począwszy od połowy lat osiemdziesiątych. Członek pierwszej rodziny został zamordowany przez organizację separatystyczną i terrorystyczną ETA (bask. Euskadi Ta Askatasuna – Baskonia i Wolność). Członek drugiej był aktywnym działaczem i zwolennikiem ETA.

Wydaje mi się, że jest spora szansa, że wielu czytelników domyśli się, że patria to po hiszpańsku ojczyzna, ale że maitia to po baskijsku moja miłość, to już raczej nie. Tak przechodzę do słabego elementu powieści. Wystarczająco trudne do rozpoznania i zapamiętania są baskijskie imiona, ale nijak nietłumaczone zwroty, pojęcia i określenia, to już jest poważny mankament, który czasem utrudnia zrozumienie sensu fragmentu tekstu. Coś takiego zniechęcać może do lektury bardzo dobrej, poza tym, powieści. Owszem, na końcu książki znaleźć można niewielki słowniczek wyrazów baskijskich, ale przerywanie co trochę lektury, by znaleźć odpowiednie słowo w słowniku upchanym gdzieś między treścią powieści, a przypisami, nie jest wygodne. Wszystko byłoby w porządku, gdyby te wyjaśnienia znalazły się na dole strony.

Fernando Aramburu napisał bardzo dobrą powieść społeczno-obyczajową z, oczywistymi w tej sytuacji, elementami psychologii związków i relacji. Niesamowite jest na przykład spojrzenie na tych, którzy najpierw kogoś skrzywdzili, a następnie znienawidzili swoje ofiary i ich rodziny, bo przypominają im, że byli oprawcami, katami, latami nie pozwalają zapomnieć, jacy byli, co zrobili. Jest w powieści o przyjaźni, która zmieniała się w nienawiść, o strachu, wywoływanym celowo przez polityczną manipulację, o indoktrynacji, o reakcji ludzi na coraz większy terror, wreszcie, odrobinę naiwnie, o wybaczeniu.

Razem z Patxem ćwiczyli składanie i rozkładanie broni. Nauczyli się przygotowywać śmiertelne zasadzki i samochody pułapki. Czego jeszcze? Na przykład budowania mechanizmów z opóźnionym zapłonem. Potem robili próby, odpalając detonatory w metalowej beczce wypełnionej piaskiem. Nabyli wszelką potrzebną wiedzę na temat schowków i skrzynek pocztowych, a także otwierania zamków w drzwiach samochodów. Instruktor powtarzał, że należy zachować środki ostrożności. Bądźcie gotowi, uważajcie i tak dalej. Wytłumaczył im, jak się zachować w razie zatrzymania. Ćwiczenia ze strzelania ograniczyły się do jednego popołudnia i przy użyciu tylko jednego pistoletu, bo policja francuska była czujna [2].

We wrześniu 2010 roku ETA ogłosiła bezterminowe zawieszenie broni, ale dopiero w 2018 roku przeprosiła formalnie ofiary zamachów i ogłosiła zakończenie działalności politycznej. Ciekawe, czy krewni ofiar zamordowanych przez organizację terrorystyczną podczas zamachów, czują się po tym usatysfakcjonowani…





---
[1] Fernando Aramburu, „Patria”, przekład Karolina Jaszecka, wyd. Sonia Draga, 2018, e-book.
[2] Tamże.
* Joxe Mari, Gorka i Txato to mężczyźni, Bittori i Arantxa to kobiety, Ikatzo – kotka.


niedziela, 28 lipca 2024

Prawda objawiona Argentynie

 „Droga do samozależności” – Jorge Bucay

Temat uwolnienia lub ograniczenia szkodliwych zależności interesuje mnie od ponad ćwierćwiecza. To pierwszy powód, dla którego sięgnąłem po tę książkę. Drugim było to, że znam dwie inne publikacje tego autora. Nie uważam ich za najlepsze na świecie, ale znalazłem w nich treści bardzo przydatne. Na przykład w „Pozwól, że opowiem ci…” odkryłem stwierdzenie: …na początek konieczne jest usunięcie pułapki, którą zastawiono na nas, kiedy byliśmy jeszcze bardzo mali. Tą pułapką jest głęboko zakorzeniona w nas idea będąca częścią naszej dosadnej kultury i samo przez się zrozumiałej: docenia się tylko to, co się osiąga wysiłkiem. Amerykanie powiedzieliby na to bull-shit. Każdy może stwierdzić zgodnie z własnym odbiorem rzeczywistości, że to nieprawda, a jednak budujemy swoje życie tak, jakby to była prawda niepodważalna [1]. Bardzo mi pomogło w życiu*.

O tym, że całkowita niezależność od innych i reszty świata jest kompletnie nierealna, zorientowałem się w pierwszej klasie podstawówki, zapoznając się niechętnie z wierszem Tuwima „Wszyscy dla wszystkich”:
Murarz domy buduje,
Krawiec szyje ubrania,
Ale gdzieżby co uszył,
Gdyby nie miał mieszkania?
A i murarz by przecie
Na robotę nie ruszył,
Gdyby krawiec mu spodni
I fartucha nie uszył itd.

Jednak fakt, że pełna niezależność nie istnieje, nie oznacza jeszcze, że każda zależność jest szkodliwa, zniewalająca i groźna, bo większość jest po prostu oczywista. Owszem, istnieją wynaturzone, patologiczne formy zależności i z ich istnienia dobrze byłoby zdać sobie sprawę, a następnie, jeśli to tylko możliwe, pozbyć się ich lub znacząco ograniczyć ich destrukcyjny wpływ na własne życie.

Zanim książka trafiła w moje ręce zastanawiałem się nad jej cudacznym tytułem. W języku polskim nie istnieje słowo „samozależność”. „El camino de la autodependencia” (oryginalny tytuł) oznacza – moim skromnym zdaniem – drogę do samodzielności, niezależności lub ewentualnie samowystarczalności. Na jakiej podstawie i skąd tłumaczka wytrzasnęła tę „samozależność”? Miałem nadzieję dowiedzieć się z książki. Tak się nie stało.

Drogi, podczas których nauczymy się, jak osiągnąć wyznaczony cel. Są to: Pierwsza, czyli droga zrozumienia, że należy wziąć odpowiedzialność za własne życie. Nazwałem ją: drogą do samozależności [2].

Wyglądało więc początkowo na to, że ta dziwna „samozależność", to jest po prostu odpowiedzialność za własne życie, ale wkrótce okazało się, że nie jest to takie oczywiste i nie do końca o to chodzi.

Książka zbudowana jest z sześciu głównych rozdziałów, a każdy z nich z wielu anegdot, esejów, opowiastek, historyjek, opisów jakichś sytuacji, zdarzeń, przemyśleń, wniosków i doświadczeń; to typowe dla tego autora. W większości z nich pojawia się ta nieszczęsna „samozależność”, ale raz znaczy to, co w drugim cytacie, innym razem coś odmiennego, za trzecim… w sumie nie wiadomo, co.

Wolno, rzecz jasna, wymyślać nowe pojęcia, zwłaszcza jeśli w języku polskim nie istnieje żaden stosowny odpowiednik – tu jednak mam wątpliwości, czy naprawdę nie istnieje. Oczywiście trzeba to robić według pewnych reguł. Tak było i w tym przypadku. Być może przez analogię do, na przykład, samoświadomości. Samoświadomość to znajomość (wiedza, zrozumienie, rozpoznanie) własnych ograniczeń, słabych i mocnych stron, umiejętności i ich braków, wad i zalet. Czym w takim razie miałaby być „samozależność” ? No cóż… to zależy w jakim rozdziale. W pewnym momencie wydawało mi się, że rozumiem. W samozależności chodzi zapewne o to, bym to ja sam decydował, od kogo i czego jestem zależny. Jest to oczywista bzdura i po chwili śmiałem się ze swojego pomysłu do rozpuku. Nie znam realiów życia w Argentynie, ale jakoś nie wierzę, że w tym kraju można samemu decydować, czy zależnym się jest od systemu podatkowego, wymiaru sprawiedliwości, umów społecznych. Szybko też odrzuciłem pomysł, że Jorge Bucay, argentyński psychiatra i psychoterapeuta, proponuje jakieś techniki i metody, by się uzależnić od samego siebie, czyli od swoich własnych przekonań (czy aby na pewno własnych, bo może mamusi albo katechety?) czy nierealistycznych oczekiwań.

Moja propozycja to: Porzucić wszystko, co czyni nas zależnymi [3].

Ale jak to? Mam porzucić też samego siebie? Bo chyba nie da się „samozależności” rozumieć inaczej, jak zależności od samego siebie? A może chodzi o jedzenie, wodę i powietrze? A skoro zależność jest zła, to co – w języku polskim  jest jej odwrotnością, jej przeciwieństwem? Moim zdaniem NIEZALEŻNOŚĆ, a nie cudaczna „samozależność”.

Czasem z autorem się zgadzam, czasem na jakiś temat mam zupełnie inne zdanie, wynikające z odmiennych doświadczeń i przeżyć. Choćby to:

Na zewnątrz szukam na przykład aprobaty. Wszyscy jej łakniemy. Kiedy miałem pięć lat, jedyną osobą, która mogła ją zapewnić, była moja matka. Nikt inny [4].

Przyjmuję do wiadomości, że Jorge Bucay tak miał. Przykre to i smutne. Kiedy miałem pięć lat, aprobatę uzyskiwałem od rodziców, babci, dziadka, czterech ciotek, trzech wujków, kilku kolegów z przedszkola, paru z podwórka (brat był jeszcze za mały).
Dla równowagi przykład, z którym zgadzam się w pełni albo prawie. Bucay twierdzi, że nasze (ludzi w średnim wieku) doświadczenia i mądrość życiowa są nowemu pokoleniu, i następnym, kompletnie nieprzydatne. Czasem tylko zbędne, innym razem wręcz szkodliwe. Doświadczenia prapradziadka przydawały się pradziadkowi, doświadczenia pradziadka przydawały się dziadkowi – tak to trwało setki lat wstecz. Warto było słuchać starych ludzi, bo dysponowali ogromną praktyczną wiedzą i mądrością życiową. W drugiej połowie XX wieku zaczęło się to zmieniać. I to coraz szybciej. Dziadek udzielił mi w dzieciństwie rady: spodnie zamawiaj tylko z najlepszego sukna, bo to tańsze po kilkunastu latach się przeciera. Co niby miałbym zrobić z tą mądrością teraz? Jak dzisiaj miałbym wykorzystać nauki właściwego przycinania knotów lamp naftowych, żeby jasno świeciły, ale nie dymiły? Najważniejsze jednak jest to, że nie chodzi tylko o techniki i technologie – charakter relacji międzyludzkich też się zmienia.

Ludzi zależnych od innych Bucay dzieli na głupców (imbécil) intelektualnych, głupców emocjonalnych oraz głupców moralnych i już sama ta kwalifikacja wydaje się ciekawa, warta zastanowienia.

Żeby być samozależnym, muszę myśleć o sobie jak o centrum tego wszystkiego, co dzieje się wokół mnie [5].

Może i tak, nie znam Argentyńczyków, ich mentalności i moralności. W środowisku, w którym się wychowałem i żyję, tak skrajny egocentryzm (także egoizm, który Bucay również wychwala) jest czymś odrażającym, stanowi obrzydliwą wadę charakteru albo jakieś zaburzenie psychiczne. Choć możliwe, że taka postawa po prostu się opłaca.

Starałem się tu pokazać, że książka ma głównie wartość polemiczną. Jorge Bucay zachęca lub prowokuje czytelnika do zajęcia stanowiska w każdym poruszanym temacie. Nie jest najważniejsze, czy mam doświadczenia i przekonania podobne do niego, czy zgadzam się z jego oceną spraw, zdarzeń i postaw – ważne, bym odkrył swoje, uporządkował, zweryfikował, zorientował się, czy naprawdę są moje i… czy nadal aktualne.

Wydaje mi się, że mogłaby to być momentami nawet wartościowa lektura, gdyby nie ta cała „samozależność”. Jak wcześniej wspomniałem, przeczytałem wcześniej dwie książki tego autora. Nie miałem najmniejszych problemów z udziwnionym językiem, ale… tamte tłumaczyła Ilona Ziętek-Segura, a nie Bernadeta Krysztofiak.

Bywało, że w „Drodze do samozależności” drażniły mnie stare, znane mi od trzydziestu lat kawały czy dowcipy, które Bucay stara się zaprezentować, jako jakieś wielkie prawdy jemu objawione, ale też i inne, podobnie naiwne i infantylne treści. Na szczęście nie jest ich jakoś strasznie dużo, może ze dwadzieścia procent. W tym widzę podobieństwo do Paulo Coelho.

Gdybym był właścicielem wydawnictwa i chciał zarobić pieniądze, zamiast pomagać zaistnieć pani tłumaczce, która teraz może być z siebie dumna, bo wymyśliła nowe pojęcie (prawie jak prof. Kotarbiński, autor określenia „spolegliwy”), wydałbym tę książkę pod tytułem „Droga do niezależności”. Z takim wyrazem w tytule i w treści pewna część zawartości, może nawet większa, mogłaby mieć pewien sens.

Co jeszcze mógłbym dodać? Eeee… ładna twarda okładka.





---
[1] Jorge Bucay, „Pozwól, że Ci opowiem... bajki, które nauczyły mnie, jak żyć”, przekład Ilona Ziętek-Segura, wyd. Zysk i s-ka, 2004, s. 36.
[2] Jorge Bucay, „Droga do samozależności”, przekład Bernadeta Krysztofiak, Zysk i S-ka, 2024, s. 8.
[3] Tamże, s. 31.
[4] Tamże, s. 55.
[5] Tamże, s. 59.
* https://autopamflet.blogspot.com/2008/07/profity-bez-wysikow_12.html






Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

sobota, 20 lipca 2024

Polacy, Niemcy, polityka, uran

 „Nemezis” – Maciej Siembieda

Zaczyna się od akcji komandosów Otto Skorzenego (czytaj: Skożenego), którym udało się w brawurowej akcji odbić Mussoliniego, którego rodacy mieli widocznie serdecznie dosyć, podobnie jak i faszyzmu i wymuszonej przyjaźni z hitlerowcami. W akcji tej brał udział Bruno Janoschek (brat Herberta), specjalista od rzucania nożami. Ale to tylko wstęp, tekst na zachętę, bo prawdziwa historia zaczyna się wcześniej – kilka lat przed wybuchem drugiej wojny światowej, i początkowo dzieje się w Niemczech, w mieście Oppeln.

Głównym bohaterem powieści jest Bruno Janoschek. Do pewnego momentu także jego brat, Hubert. Bracia Janoschek urodzili się i wychowali w Oppeln. In matka była Polką, ojciec Czechem (poddanym monarchii austro-węgierskiej). Stary Janoschek brał udział w pierwszej wojnie, dzielnie walczył w okopach u boku niejakiego Adolfa Hitlera. Z czasem miał żałować, że nie wbił mu bagnetu w plecy, na co okazji było podobno wiele.

Po starciu z Flinkiem, bandziorem z Zaodrza, to jest szemranej dzielnicy Opola, któremu uszkodził nogę i wydał policji, Bruno Janoschek musiał uciekać z miasta. Przystał do objazdowego cyrku, gdzie Don Alvaro (Cygan udający Hiszpana) przez prawie trzy lata uczył go rzucać nożem. Kiedy cyrk występował w Berlinie, Don Alvaro został zatrzymany przez gestapo. Właściciel cyrku próbował na jego miejsce zatrudnić Bruna Janoschka, ale nic z tego nie wyszło – młody człowiek nie był wystarczająco dobry. Znacznie później, jakoś tak, nagle, się stał.
Przed ucieczką z rodzinnego miast Bruno zakochał się, z wzajemnością, w Grecie; w czasie wymuszonej rozłąki pisywali do siebie płomienne listy. Po trzech latach Bruno uznał, że już może wrócić do Oppeln bez większego ryzyka, ale gdy zjawił się w rodzinnym domu okazało się, że za kilka dni będzie ślub Grety z jego bratem, Hubertem. Greta i Hubert coś próbują mętnie wyjaśnić Brunowi, ale kręcą i mataczą tak nieudolnie, że najmniej uważny czytelnik poznałby, ze coś tu nie trzyma się kupy. Jednak na wyjaśnienie, co, jak i dlaczego tak naprawdę wtedy się stało, trzeba czekać prawie do końca książki.

Rozczarowany, zawiedziony, oszukany i zdradzony Bruno odnajduje się w jednostce komandosów pod dowództwem Otto Skorzenego; jest członkiem SS i nazistą forowanym przez przełożonych różnego szczebla. Bierze udział w operacji uwolnienia Mussoliniego oraz innych zdarzeniach historycznych; spotyka w kolejnych latach (powieść kończy się ok. roku 1990) wielu znanych polityków i działaczy różnych organizacji, często tajnych, z bardzo różnych, często egzotycznych krajów.

W drugiej połowie książki pojawiło się połączenie „Nemezis” z wcześniejszą powieścią Siembiedy, „Katharsis”. Na scenę wkroczył Jan Tosidowski (dawniej Tosidos); Maciej Siembieda wraca też do tematu uranu wydobywanego i ukrytego na Dolnym Śląsku, by wreszcie w miarę spójnie zakończyć obie te historie. Choć to zakończenie wcale nie jest takie pewne – w zapowiedziach widziałem, że z cyklu greckiego, ukazać ma się też powieść „Kairos”.

Momentami mocno naciągana, wręcz naiwna powieść przygodowo-sensacyjno-historyczno-wojenna. 448 stron i to jest przynajmniej o trzydzieści procent za dużo, bo trafiają się dłużyzny, a konkretnie opisy spraw i zdarzeń bez żadnego związku z fabułą. Siembieda nadal nie nauczył się konstruować postaci dla swojej powieści. Nie wiadomo kompletnie, jak wyglądali (wyjątkiem są postacie historyczne, na przykład wiadomo, że Skorzeny był wielkim chłopem i miał bliznę), jakimi ludźmi byli. Można o tym sądzić w zasadzie tylko po ich wyborach i decyzjach życiowych, ale i tu nie zawsze jest spójnie i jednoznacznie. Jedno, co u Siembiedy podziwiam i cenię, to wyobraźnia.

poniedziałek, 15 lipca 2024

Nie wszystko jest czarno-białe

 „Powstanie Warszawskie w 100 przedmiotach” – Teresa Kowalik, Przemysław Słowiński

Pierwszy raz usłyszałem o Powstaniu Warszawskim na lekcji historii pod koniec podstawówki. No, było powstanie, nie udało się, zginęło wielu ludzi, Warszawa została zburzona. Dość lakoniczna informacja bez żadnych ocen moralnych czy innych komentarzy. W sumie nic wyjątkowego, bo w polskiej historii wiele mamy powstań, zwykle przegranych, więc jedno mniej lub więcej… Bardziej interesowały mnie wtedy obozy koncentracyjne. Po jakimś czasie pojawił się temat Katynia (to już szkoła ponadpodstawowa), o którym jedni mówili to, drudzy co innego, ale większość – nic, bo wyraźnie mieli to w nosie. Znów minęło kilka lat, obejrzałem film „Kanał”, przeczytałem książkę „Kolumbowie rocznik 20”, ze trzy razy oglądałem serial nakręcony na jego podstawie i w taki sposób wróciła sprawa Powstania Warszawskiego. Powróciła jako temat nie do końca jasny, wątpliwy po prostu. Intrygujące nie było samo powstanie, ale fakt, że różni ludzie oceniali je w tak bardzo różny sposób. Grzesiuk w „Pięć lat kacetu” pisał na przykład, że jak do obozu przywieziono transport powstańców, to starzy więźniowie nazywali ich bandytami. To co jest? Bohaterowie czy bandyci? Bardzo problematyczne były też fragmenty „Pamiętników z powstania warszawskiego” Mirona Białoszewskiego (bohaterowie z AK zmuszali ludność cywilną do budowania barykad pod ostrzałem). A jeszcze później, i to już będzie koniec mojego wstępu, zorientowałem się, że polska władza (taka lub inna) stale manipuluje historią dla swoich pokrętnych potrzeb. To oznaczało, że opinię o wielu problematycznych wydarzeniach historycznych muszę wyrobić sobie sam. Nie miałem z tym wielkiego kłopotu, bo – w odróżnieniu od wielu kolegów szkolnych, pochodzących z podmiejskich wiosek – nie upierałem się, że w historii wszystko musi być czarno-białe, bo inaczej to ja się pogubię, nie rozumiem i głowa mnie boli.

Przedmioty, zwłaszcza z dawnych czasów, ale jednak nie będące antykami, interesują mnie średnio. Po „Powstanie Warszawskie w 100 przedmiotach” sięgnąłem z dwóch powodów: po pierwsze w opisach przedmiotów miałem nadzieję znaleźć więcej faktów na temat Powstania, niż w propagandowych opracowaniach popularno-naukowych; to coś jak szukanie rodzynek w serniku, po drugie postanowiłem potraktować tę książkę, jak coś w rodzaju quizu, sprawdzianu, i przekonać się, czy wiem co to jest… albo czym było… albo wreszcie do czego służyło… to lub tamto. Oba te cele zrealizowałem, choć drugiego jednak nie w takim wymiarze, jak miałem nadzieję; może spodziewałem się trochę innych przedmiotów?

„Wbrew utartemu przekonaniu polski obóz niepodległościowy, a także sami żołnierze AK nie byli jednomyślni w sprawie decyzji o wybuchu powstania. Decyzja zapadła 31 lipca 1944 r. w wąskim gronie pięciu osób. Podjęli ją generałowie: Tadeusz Bór-Komorowski, Tadeusz Pełczyński i Leopold Okulicki, oraz pułkownicy: Rzepecki i Chróściel. Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych gen. Kazimierz Sosnkowski, gen. Władysław Anders, gen. August Emil Fieldorf „Nil” kategorycznie sprzeciwiali się decyzji o wybuchu walk”*.

Odpowiednim kompetencyjnie człowiekiem, który mógł wydać decyzję o powstaniu, był oczywiście gen. Sosnkowski, ale był on temu szaleństwu przeciwny, a w takim razie Bór-Komorowski (ten, który radził powstańcom rzucać kamieniami w Niemców, bo uzbrojona była bardzo niewielka część żołnierzy AK) po prostu go… zdymisjonował. Co jeszcze ciekawsze, Bór-Komorowski powiedział, że zdaje sobie w pełni sprawę, że ta jego decyzja jest hańbiąca, ale czuł się zobowiązany ją podjąć. Ups!

Książka wzbogacona zdjęciami opisywanych przedmiotów; szkoda tylko, że nie znalazło się tych zdjęć w publikacji znacznie więcej. Obecność w zbiorze niektórych przedmiotów, nieco mnie zaskoczyła. Na przykład rozkaz numer 19 – jakoś nie wpadłoby mi do głowy traktować go jako przedmiot, choć treść niewątpliwie była ważna. Zaskoczyła mnie znaczna liczba przedmiotów bardziej religijnych niż powstańczych, ale może tak trzeba było. W każdym razie zdecydowana większość opisywanych historii – sam przedmiot jest tutaj tytułem rozdziału i jakby punktem wyjściowym – jest ciekawa i wartościowa. „Powstanie Warszawskie w 100 przedmiotach” to specyficzne kompendium wiedzy o Powstaniu.

Trudno jest w stu hasłach zawrzeć pełną historię Powstania Warszawskiego, natomiast w niezwykle przystępnej formie publikacja ta pomaga czytelnikowi dowiedzieć się naprawdę dużo, a wiedza ta zdecydowanie różni się od partyjnej propagandy (dowolnej partii). Ostatecznie to czytelnik musi w jakimś momencie wybrać, czy chce wiedzieć, czy wierzyć.

„Powstanie Warszawskie dla ludności cywilnej było ogromnym nieszczęściem. O bohaterskich powstańcach pamięta się i składa się im hołd. Jednak fakt, że podczas tej krwawej bitwy Niemcy dokonali największej zbrodni na polskich cywilach, nie zapisał się w polskiej świadomości. Zbrodnia ta nie doczekała się poważnych badań, mimo że jej ofiarom należą się prawda i pamięć”**.

Pięciu panów oficerów podjęło decyzję (dobrze wiedząc, że Europa jest już podzielona i że alianci nie pomogą) i w związku z nią stolica państwa została kompletnie zniszczona i straciło życie od 100 do 200 tysięcy cywili. Oczywiście, zabijali ich Niemcy, ale…

Kilka przykładowych przedmiotów opisanych w książce: worek na jęczmień, beret obrońcy Elektrowni Powiśle, radiostacja Błyskawica, stuła kapłańska, kapliczka podwórkowa, trumna, malowidło „Jezu ufam Tobie”, Chrystus dźwigający krzyż, broszurka „Akt żalu doskonałego”, sutanna, gaśnica, ołówek, bilet kolejowy…

Po lekturze moja ocena tego wydarzenia nie zmieniła się, natomiast odkryłem kilka faktów, o których wcześniej nie wiedziałem albo nie w pełni i choćby z tego powodu warto było.








---
* Teresa Kowalik, Przemysław Słowiński, „Powstanie Warszawskie w 100 przedmiotach”, Fronda, 2024, s. 9.
** Tamże, s. 57.









Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

poniedziałek, 8 lipca 2024

W poszukiwaniu sensu życia

 „Kiedy ptaki powrócą” – Fernando Aramburu

Toni, pięćdziesięcioczteroletni nauczyciel filozofii w liceum, który nie lubi uczyć, a hiszpański system szkolnictwa uważa za beznadziejny, postanawia, że dokładnie za rok popełni samobójstwo. Ten rok daje sobie, żeby w pełni przekonać siebie (także czytelnika), że to właśnie chce zrobić. W jakimś sensie wyjaśnia też powody swojej decyzji. Może też podświadomie czeka na jakieś zdarzenie, które mogłoby wpłynąć na zmianę jego postanowienia.

Nie lubię życia. Może sobie być piękne, jak twierdzą niektórzy piosenkarze i poeci, ale ja go nie lubię. Dajcie spokój z tymi zachwytami nad zachodzącym słońcem, muzyką i tygrysimi prążkami. Do diabła z tą całą scenografią. Życie wydaje mi się podłym, źle obmyślonym i jeszcze gorzej wykonanym wynalazkiem. Chciałbym, żeby Bóg istniał, bo mógłbym wtedy zażądać od niego wyjaśnień. Wygarnąć mu prosto w twarz, kim jest – partaczem [1].

Ponad siedemset stron relacji, dzień po dniu, o zwyczajnych, życiowych wydarzeniach, z dygresjami, dotyczącymi wspomnień z odległego dzieciństwa i dorastania. Równie problematycznego i beznadziejnego, jak i dzień dzisiejszy.

Prawdę mówiąc już w dzieciństwie planowałem zostać w przyszłości ojcem, żeby bić swoje dzieci. Od najmłodszych lat to jako preferencyjną metodę wychowawczą. Później nie potrafiłem nawet podnieść głosu na Nikitę i dlatego nasz syn jest taki, jaki jest [2].

Sfrustrowany, przygnębiony, rozczarowany, zawiedziony, często poirytowany Toni, nie jest jedyną taką postacią w opisywanym świecie. Właściwie wszyscy drugoplanowi bohaterowie Fernanda Arumburu są w jakiś sposób przegrani, beznadziejni; są ludźmi ze skazą – taką lub inną. Problematyczny syn Nikita, z którym Toni nie potrafi się dogadać i którego nie rozumie, Kulas, najlepszy przyjaciel, którego chyba nawet nie lubi, znienawidzony brat, Amalia, była żona, od której nie jest w stanie emocjonalnie się odciąć, toksyczni rodzice, a więc i wysoce problematyczne wychowanie, teściowie… To cały, albo prawie cały, świat Toniego. Poznając kolejne dni jego życia, przeżywając wraz z nim jego dorastanie, czytelnik zastanawia się, czemu Toni jeszcze nie palnął sobie w łeb i to znacznie wcześniej. Odpowiedź wydaje się prosta: suczka Pepa, którą Toni naprawdę kocha i którą się przejmuje. Zapewne bardziej niż umierającą matką.

Podczas lektury dość trudny był moment, w którym zrozumiałem, że to nie Toni jest jakimś wielkim nieudacznikiem i pechowcem, nie – Toni jest mniej więcej w porządku, jest normalny i przeciętny, to samo życie jest tak właśnie skonstruowane. To jest nie tyle powieść o Tonim, co właśnie o życiu. I pewien jestem, że każdy czytelnik po czterdziestce, znajdzie w książce jakiś element, może nawet więcej niż jeden, który dotyczy jego samego. W przekonaniu braci, że w dzieciństwie to ten drugi był przez rodziców faworyzowany, rozpoznałem coś dziwnie znajomego. Wynoszenie z domu różnych przedmiotów, porzucanie ich lub rozdawanie, jako forma rozstawania się, też wydaje mi się nieobce, bo pamiętam podobne zachowania konkretnej osoby z mojej rodziny.

Znakomity warsztat, „Kiedy ptaki powrócą” świetnie się czyta, w czym pomagają perełki specyficznego humoru autora. Dodatkowym atutem mogą być fragmenty trudnej historii Hiszpanii. Polecałbym wszystkim, którzy cenią dobrą literaturę i pisarstwo przez duże P. Nie polecałbym osobom z depresją.






---
[1] Fernando Aramburu, „Kiedy ptaki powrócą”, przekład Karolina Jaszecka, wyd. Sonia Draga, 2024, s. 13.
[2] Tamże, s. 15-16.

wtorek, 2 lipca 2024

Modne, niekoniecznie dobre

 „Przeciw empatii” – Paul Bloom

Zapewne to odrobinę dziecinne, ale nadal sprawia mi frajdę sytuacja, w której okazuje się, że głosząc jakieś tam obrazoburcze teorie i przekonania, po prostu miałem rację. Kiedy w PRL czekało się na telefon wiele lat, prorokowałem, że jeszcze będą chodzić po domach i proponować założenie telefonu od ręki. Doczekałem się. Kiedy Polacy cmokali z zachwytu nad bezstresowym wychowaniem, pozwalałem sobie krytykować ten pomysł. W latach, w których tysiące ludzi zapisywało się na różne terapie lub warsztaty, gdzie uczyli się asertywności, postrzeganej jako cudowne rozwiązanie i lekarstwo na wszelkie niedobory w relacjach międzyludzkich, pozwalałem sobie wskazywać elementy egoizmu i egocentryzmu takiej postawy, dowodzić, że nie jest taka jednoznaczna, że czasem bywa dobrym pomysłem, ale wcale nie zawsze. Wreszcie przyszła kolej na empatię i jej bezrefleksyjne wychwalanie bez jakiejkolwiek próby rzetelnej oceny.

Łatwo pojąć, dlaczego tak wielu ludzi uważa empatię za potężną siłę, działającą na rzecz dobra i przemiany moralnej. Łatwo pojąć, dlaczego tak wielu ludzi sądzi, iż jedyny problem z empatią polega na tym, że jest jej w nas za mało. Też w to wierzyłem. I już nie wierzę. Empatia ma swoje zalety. Może być potężnym źródłem przyjemności związanej ze sztuką, wyobraźnią i sportem, może być też cennym aspektem związków intymnych. Ale na ogół jest złym doradcą moralnym. Uzasadnia głupie oceny i często motywuje nas do obojętności i okrucieństwa. Może prowadzić do irracjonalnych i niewłaściwych decyzji politycznych, niszczyć niektóre ważne relacje, na przykład między lekarzem a pacjentem, może sprawić, że będziemy gorszymi przyjaciółmi, rodzicami, mężami i żonami*.

Paul Bloom, profesor psychologii na Yale University, sformułował takie wnioski dysponując aparatem naukowo-badawczym, po latach badań. Ja, ze swoimi laickimi pomysłami, mam tylko wyczucie czy instynkt oraz długie lata obserwacji życia, postaw, zachowań, zarówno własnych, jak i dziesiątków osób, może setek, z którymi się stykam.
Z wnioskami profesora Blooma mogę się zgadzać lub nie, ale jeśli nie, to obliguje mnie to do znalezienia odpowiedzi na pytanie, na przykład takie oto: a na jakiej podstawie uważam, że on nie ma racji? Odpowiedź: bo taka jest moda albo, bo wszyscy wiedzą, nie jest punktowana. Podobnie jak przekonanie, że milion much lecących do gówna nie może się mylić – ono musi być pyszne.

W „Przeciw empatii” szukałem argumentów, rzetelnych naukowych podstaw do swoich wcześniejszych przeczuć i je tam znalazłem. Uważam, że to bardzo wartościowa pozycja popularno-naukowa, napisana przystępnym językiem, a więc i zrozumiała dla wielu czytelników, choć zapewne nie dla wszystkich.

Na koniec jeszcze cytat z „Roku 1984” Orwella: Należenie do mniejszości, nawet jednoosobowej, nie czyni nikogo szaleńcem. Istnieje prawda i istnieje fałsz, lecz dopóki ktoś upiera się przy prawdzie, nawet wbrew całemu światu, pozostaje normalny. Normalność nie jest kwestią statystyki.





---
* Paul Bloom, „Przeciw empatii”, tłumacz: Marek Chojnacki, wyd. Teofrast, 2017, s. 12.


niedziela, 30 czerwca 2024

Byliśmy i będziemy sterowani

 „Psychologia manipulacji” – Joel E. Dimsdale

Manipulacja (łac. Manipulatio) to manewr, fortel, podstęp, technika, polegająca na wykorzystywaniu jakichś okoliczności, naginaniu lub przeinaczaniu faktów w celu udowodnienia swoich racji lub wpływania na cudze poglądy i zachowania. Manipulować można treścią i sposobem przekazywania informacji, ale też poprzez wywoływanie określonych stanów psychicznych lub przekonań u osoby, będącej przedmiotem czy też celem manipulacji. Na przykład zastraszanie poprzez samo tylko okazywanie narzędzi tortur (zalecane przez katolickich inkwizytorów i nie tylko).

„Jako psychiatra powinienem być jedną z ostatnich osób, które wierzą, że świat działa racjonalnie. Wiem więcej niż inni. Rozumiem, że liderzy są jak ten Flecista z Hameln, ale w XX wieku ewidentnie pojawiło się coś nowego. Wciąż nie wiem, jak nazwać to zjawisko, Pranie mózgu (brainwashing), perswazja represyjna, mroczna perswazja, kontrola umysłu, manipulowanie umysłem – wszystkie te terminy opisują techniki, które sprawiają, że jednostki stają się wręcz szokująco podatne na indoktrynację” [1].

Nawet nie w tym rzecz, że osoby znaczące w danej społeczności, a nawet przywódcy państw i narodów, ludzie obdarzeni autorytetem, głoszą oficjalnie i publicznie brednie (np. dowolne szczepienia wywołują autyzm, globalne ocieplenie to mit i sto innych), ale zadziwiający, a nawet szokujący jest fakt, że obywatele im wierzą. Przynajmniej wielu.
Sławomir Mrożek napisał kiedyś podobno, że większość jest głupia, a im większa większość, tym głupsza, jeśli jednak nie jest to tylko zgrabne, złośliwe i cyniczne powiedzonko, jeśli taka jest prawda, to takie na przykład wyniki wyborów w Polsce przestają być kompletnie niepojętym kuriozum. Albo inny przykład. Unia Europejska wydała dyrektywę, zakazującą sprowadzania na europejskie rynki bananów o podejrzanie nienaturalnym kolorze i kształcie, które to dziwności mogą świadczyć o poddawaniu ich niedopuszczalnym zabiegom genetycznym. Proste? No, proste… Wielu Polaków jednak wierzy, że ta durna Unia każe prostować banany na drzewach. I to mimo pełnej dostępności unijnych dyrektyw. Ale w Polsce prawda i fakty zwykle nie mają zbyt dobrych notowań – partyjna propaganda jest tu bardziej ceniona i wiarygodna.

„Niektórzy mogą poczuć się urażeni, że połączyłem pranie mózgu, tortury i nawracanie religijne w jednym rozdziale. Moją intencją było jednak tylko wskazanie na wspólne dziedzictwo i pokrywające się interesy. Muszę jednak przyznać, że psychiatrzy i psychologowie mają wyjątkową styczność z ciemną stroną wierzeń religijnych” [2].

Nie jestem pewien, że autor kogokolwiek uspokoił prezentując te „pokrywające się interesy”, ale to już inna sprawa.

Początkowo mocno dziwiło mnie, że profesor Dimsdale uznaje, że zaczęło się od badań Pawłowa – natychmiast gotów byłbym oponować i dowodzić, że ludzie manipulowali prawdopodobnie od samego początku ich istnienia. Wtedy jednak zorientowałem się, że źle zrozumiałem tytuł i w książce chodzi o psychologię manipulacji, a nie o manipulacje psychologiczne. Od razu też stało się jasne, czemu autor poświęca tyle uwagi torturom najróżniejszego typu – to dopiero one (i ból) wpływały na psychikę osoby im poddawanej.

Oficjalna, naukowa, wspierana przez państwo, psychologia manipulacji, zaczęła się od eksperymentów Pawłowa na psach, a zaraz potem na ludziach. Dalej były groteskowe i absurdalne pokazowe procesy w Rosji Radzieckiej (oskarżeni przyznawali się do kompletnych bzdur, a skoro się przyznawali, to byli za swoje zbrodnie zabijani, choć wiedzieli, że tak się to skończy). Następna była wojna w Korei. Część amerykańskich jeńców wojennych podejmowało realną współpracę z Koreańczykami, choć bardziej z Chińczykami, stojącymi za tymi wszystkimi działaniami. Pewna grupa odmówiła nawet powrotu do USA, gdy już taka możliwość zaistniała. Jak ich przekonano, co im zrobiono? Odpowiedzi na takie i inne pytania zawarte są w książce, rzecz jasna.
Inne punkty zwrotne tej historii, to przypadek Patricii Hearst i syndrom sztokholmski, sprawa sekty Wrota Niebios i masowe samobójstwa wyznawców, wieloletnie badania prowadzone przez rozmaite agencje, instytuty oraz konkretnych badaczy, w USA, ale nie tylko, nad LSD i innymi substancjami psychoaktywnymi, i wreszcie wiek XXI – neuronauka i media społecznościowe. Czyli: od przypalania gorącym żelazem w klasztornych lochach do farm internetowych trolli.

Sposobami, technikami, metodami manipulowania psychiką człowieka interesuję się od dawna. Intrygują mnie głównie te przypadki, w których ulegamy manipulacji, mimo wiedzy i świadomości, że jesteśmy jej celem czy obiektem. Przykład najprostszy z możliwych: wszyscy wiedzą, że 99,99 to jest tak naprawdę 100,00, a mimo to ten sam produkt za 99,99 sprzedaje się wielokrotnie lepiej, niż wtedy, kiedy kosztuje równe 100,00. Inny, równie banalny – każdy prezent oceniasz wyżej, niż na to zasługuje, to jest reguła wzajemności.

Przystępnie i ciekawie napisana książka popularno-naukowa. Bardzo dobra pozycja, zwłaszcza dla wszystkich tych, którzy nie dysponują szerszą wiedzą na ten temat. Może wolałbym, żeby Joel E. Dimsdale bardziej skupił się na współczesności niż, nawet nie tak dawnej, historii, ale to zapewne tylko moja prywatna zachcianka lub potrzeba. Polecam!



--
[1] Joel E. Dimsdale, „Psychologia manipulacji”, przekład Marcin Kowalczyk, wyd. RM, 2024, s. 7-8.
[2] Tamże, s. 28.








Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


czwartek, 27 czerwca 2024

Polacy, Grecy, polityka i uran

 „Katharsis” – Maciej Siembieda

Ta powieść to głównie wydarzenia. Jakieś rysy charakterologiczne postaci – prawie nieobecne. Opisy miejsc – mocno ograniczone. Zorientowałem się po kilku rozdziałach, kiedy okazało się, że nie wiem, jakim człowiekiem był Sacharyna albo Janis, syn Kostasa, albo jego żona lub matka, że – na podstawie książki Siembiedy – nijak nie umiem sobie wyobrazić kilku opisywanych miast, na przykład Wrocławia. Nie, żeby te elementy były jakoś szczególnie niezbędne, ale ich nieobecność daje się jednak zauważyć.

W młodości stykałem się z Grekami w Wałbrzychu i okolicach. Starsi ode mnie o około pokolenie byli osieroconymi dziećmi ewakuowanymi w czasie wojny z Grecji do Polski. Nie wpadło mi wtedy do głowy pytać, o jaką wojnę chodziło. Nie wiedziałem, że zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej w Grecji wybuchła wojna domowa. Zwolennicy króla walczyli latami z komunistyczną partyzantką. Nie wiedziałem, że na wyspie Wolin, utworzony został specjalny tajny szpital dla rannych greckich partyzantów-komunistów. O szpitalu tym miał nie wiedzieć przede wszystkim… Stalin. Dlaczego? Odpowiedź znaleźć można w powieści.

„Katharsis” to opowieść o jednym z takich właśnie partyzantów i jego rodzinie. Obejmuje ona okres ponad sześćdziesięciu lat. Zaczyna się jeszcze w Grecji, kiedy na oczach własnej żony i dzieci zastrzelony został ksiądz. Jego syn, Kostas Tosidos, późniejszy Konstanty Tosidowski, był jednym z leczonych na wyspie Wolin partyzantów. Wydawało się, że w Polsce znalazł drugą ojczyznę, ale sytuacja się pokomplikowała i wylądował w kopalni uranu, gdzieś w okolicach Lądka Zdroju. Jako specjalista od wysadzania i materiałów wybuchowych był tam bardzo przydatny, ale praca w takim środowisku, bez żadnych zabezpieczeń, oznaczała w sumie szybką śmierć.

Janis, syn Tosidowskiego, marzył (do czasu) o karierze bokserskiej, ale wyszło inaczej. Został za to cenionym milicjantem, z dobrymi układami w UB i całkiem niezłymi, choć raczej wymuszonymi okolicznościami, znajomościami we wrocławskim półświatku.

Trzecim bohaterem powieści jest Sacharyna – przemytnik znany w Gdyni jako król czarnego rynku. Szmuglował nie tylko sacharynę (była w Polsce zakazana ze względu na konieczność chronienia polskiego przemysłu cukrowniczego), ale też opium. Losy Sacharyny po wojnie potoczyły się zaiste cudacznie, ale zdradzać za dużo nie mogę.

Bohaterem czwartym jest Zulus, wychowanek czy podopieczny Sacharyny – jego losy, jak wszystkich u Siembiedy, pokomplikowały się zaskakująco. Pod koniec lektury przypomniało mi się powiedzenie „jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to opowiedz mu o swoich planach” – mogłoby być mottem wszystkich czterech bohaterów.

Tajni agenci, zwyczajni bandyci, przemytnicy, ukrywający się naziści, Grecy, a właściwie Polacy greckiego pochodzenia, komuniści i oportuniści, polityka lokalna i ta wieka, może nawet globalna… Wszystko to, i wiele więcej, u Siembiedy.

Na zakończenie autor wyjaśnia, jakie elementy tej jego powieści oparte zostały na faktach (okazało się ich wyjątkowo dużo; w paru przypadkach byłem naprawdę mocno zaskoczony), a które narodziły się tylko w jego wyobraźni.

Maciej Siembieda królem polskich kryminałów nie zostanie, jego pisarstwo ma jednak pewne mankamenty, ale powieść na tyle ciekawa, że chętnie sięgnę po jego drugą książkę.

wtorek, 18 czerwca 2024

Psychopaci na swoim miejscu

 „Psychopaci” – Stephen B. Seager

Osobowość dyssocjalna = socjopatia, ale jeśli dodać do tego zaburzenia psychotyczne, to mamy do czynienia z psychopatią. Socjopatą był Jack Nicholson w „Locie nad kukułczym gniazdem”. Takich rzeczy dowiedziałem się z książki. I wielu innych ciekawostek.

Bohaterem i narratorem opowiadania jest psychiatra, Stephen Seager, który właśnie rozpoczął pracę w kalifornijskim szpitalu psychiatrycznym Gorman State, nazywanym Gomorą. Seager nie był w tym momencie nowicjuszem bezpośrednio po studiach, bynajmniej, wcześniej pracował w różnych szpitalach psychiatrycznych, także podobnego typu. To ważne.

Początkowo doktor/narrator Seager irytował mnie i to solidnie. Przeszkolono go na temat procedur bezpieczeństwa wymaganych i koniecznych w Gorman State, na przykład absolutnie niezbędne noszenie specjalnego sygnalizatora przy pasku. Gomora jest szpitalem, w szpitalach pracuje personel medyczny, to nie więzienie, nie ma tam strażników, mimo, że na oddziale C, gdzie Seager miał pracować, pacjenci byli skrajnie niebezpieczni. Doktor beztrosko zapomina sygnalizatora w swoim gabinecie, czego wynikiem jest dziesięć szwów na głowie. Następnym razem sygnalizator wprawdzie ma, ale… nie pamięta, na którym biodrze. Taki to z niego specjalista.

W „Psychopatach” jest mniej psychopatów, niż miałem nadzieję. Owszem, obecne, ale bardzo skromne wydają mi się informacje na temat konkretnych czynów popełnionych przez pacjentów szpitala, a dokładnie to oddziału C, ich stanu psychicznego, postępów w leczeniu, rokowań terapii. Głównym bohaterem jest doktor Stephen B. Seager, jego przeżycia, stany psychiczne, przemyślenia, motywy, wnioski, plany, uczucia i odczucia.
Bardzo ciekawa wydała mi się kwestia powodów, dla których ludzie pracują w takim właśnie szpitalu. Seager zapytał o to pielęgniarkę, która wróciła po półrocznej nieobecności (pacjent uszkodził jej bark). Odpowiedziała ona, że z powodów religijnych i… jak się wątek dobrze zaczął, tak szybko się skończył. W każdym razie w Gorman State nie płacą aż tak dobrze, żeby codzienne ryzykowanie zdrowiem i życiem, można było uznać za główny powód. Zresztą… personelu wiecznie brakuje, a pracujący są nieustannie przepracowani.
Inna dziwna sprawa - mordercy, zwyrodnialcy, kanibale, agresywni i bardzo niebezpieczni psychopaci, przebywają razem na wspólnej sali, mają otwarte w ciągu dnia swoje sale, poruszają się swobodnie po oddziale C. Rodzi to pewne wątpliwości, co do realnego zagrożenia z ich strony. Zapewne nieuzasadnione, ale...

Książka nie jest zła, ale mogłaby być znacznie lepsza i znacznie bardziej na temat.