sobota, 19 października 2024

Dzień za dniem ze zwłokami

 „Co wiedzą umarli” – Barbara Butcher

Wydawało mi się, a sądziłem tylko po tytule, że będzie to coś w stylu „Trupiej farmy” Billa Bassa i Jona Jeffersona, „Stulecia detektywów” albo „Godziny detektywów” Jürgena Thorwalda, czyli popularno-naukowa pozycja na temat medycyny sądowej. Miałem rację w pewnym stopniu, częściowo. Zaczyna się, jakby na zachętę, od historii o mściwym wisielcu, badaniu miejsca zdarzenia i oględzinach zwłok , ale następne rozdziały dotyczą już samej autorki. „Co wiedzą umarli” to osobista, a nawet intymna, autobiograficzna historia medyczki sądowej, natomiast w drugiej kolejności jej specyficznej pracy dla Nowojorskiego Urzędu Naczelnego Konsultanta Medycy Sądowej. Ale nie jest wykluczone, że inni czytelnicy będą to widzieli odwrotnie, upierał się nie będę.
Jakie zadania realizuje w praktyce śledczy lekarsko-sądowy? W sporym uproszczeniu można powiedzieć, że policja szuka odpowiedzi na pytanie „kto?”. Anatomopatolog na pytanie „co?”, a śledczy lekarsko-sądowy na pytanie „jak to się stało, jak do tego doszło?”.

„Jakieś cztery lata wcześniej sięgnęłam dna. Byłam alkoholiczką, mieszkałam w zapyziałej kawalerce, pracowałam na czarno w pasmanterii przy Madison Avenue. Miałam poczucie, że na nic więcej nie zasługuję”*.

Jakimś cudem Barbarze udało się przerwać zaklęty krąg picia, ćpania, destrukcyjnych związków i innych, problematycznych pomysłów na życie. Pokończyła szkoły i kursy, zdobyła dobrą pracę i…

„Byłam zadowolona ze swojego domu i pracy, dlatego zaczęłam wierzyć, że mam coś do zaproponowania światu. Zabrzmi to patetycznie, ale miałam poczucie, że staję się dobrym obywatelem. Byłam szczęśliwa, spełniona i zakochana we wspaniałej kobiecie. Nałóg nie odchodzi jednak sam z siebie i po kilku latach znowu wstąpił we mnie diabeł. Zadurzyłam się w niewłaściwej osobie, zaczęłam ostro pić i zerwałam z moją cudowną, inteligentną i lojalną partnerką, z którą byłam od siedmiu lat. Szukałam mocnych wrażeń i nie mogłam narzekać na ich brak. Narkotyki, alkohol, mnóstwo seksu. Okłamywałam ludzi, na których mi zależało, manipulowałam nimi i ich zaniedbywałam. Zdradzałam kolejne partnerki. Lubiłam być we wszystkim dobra, co obejmowało również nałogi. Wszystko zniszczyłam”*.

Barbara Butcher kolejny raz wygrzebała się z piekła nałogu. Tym razem z wydatną pomocą Anonimowych Alkoholików i 12 Kroków AA. Znów porobiła stosowne kursy i szkolenia, i zaczęła pracę jako medyczka sądowa. Tak zaangażowana w pracy, że wyglądało to na obsesję, przez 22 lata kariery zrobiła badania ponad 5500 ciał.
Nie mam wątpliwości, że fiksacja na tej szczególnej pracy kompensowała jej brak chlania i ćpania. Pracoholizm wydaje się mniej destrukcyjny niż narkomania. Pod warunkiem, że ma się swoją pracę…

Dobra powieść biograficzna. Trupy i ich badanie nie tak odrażające, jak można by się spodziewać. Te akurat elementy, choć same w sobie wymagające pewnej odporności, autorka przedstawiała dość łagodnie. Znam mistrzów polskiej sensacji i królowe polskiego kryminału, które z powodu braku talentu, znacznie sprawniej epatują czytelników obrzydliwościami.





--- 
* Barbara Butcher, „Co wiedzą umarli”, przekład Tomasz Bieroń, Wydawnictwo Literackie, 2024, e-book, Konwersja: eLitera s.c.


czwartek, 17 października 2024

Księża katoliccy wersja polska

 „Plebania” – Artur Nowak

W przypadku takich publikacji prawie zawsze najpierw sprawdzam, kim jest autor. Artur Nowak, adwokat i publicysta, pisze o sobie:
Poznałem luksusowych escortów oraz pięknych chłopców oferujących nobliwym prałatom i infułatom masaże z opcją happy end, rozmawiałem z kierowcami wożącymi ich na nocne eskapady, w trakcie których przeobrażają się w bestie, dilerów sprzedających towar na seksparty, wreszcie wysłuchałem nieprawdopodobnych historii o sztabach złota i wartych miliony fortunach, które zgromadzili ci „boży ludzie"*.

W książce „Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie” Frédérica Martela wyczytałem, że katolickich księży pederastów** (homoseksualnej orientacji) jest w Watykanie z 80 procent. Powiedzmy, że mamy niewielkie miasteczko w środku Polski. Kościół, plebania, siedmiu księży. Pięciu z nich to pederaści aktywni. Dwaj pozostali to pederaści nieaktywni ze względu na wiek. Jak to wygląda procentowo?

Jeśli ktoś czytał „Sodomę”, to uprzedzam, że ”Plebania” jest znacznie bardziej szokująca. Może dlatego, że to u nas, trzy ulice dalej, w sąsiedniej wsi, a nie gdzieś tam, daleko, w innym kraju? A może dlatego, że autor „Plebanii” nie ogranicza się do tematu prawie powszechnego homoseksualizmu księży w Polsce, ale prezentuje przykłady pedofilii, zoofilii, narkomani i sprzedaży narkotyków, przestępstwa, np. obrabowanie kilku sąsiednich parafii.
Jeszcze nie tak dawno Polskę bulwersowała sprawa homoseksualnej orgii na plebanii w Dąbrowie Górniczej – rozmówcy Artura Nowaka śmieją się w kułak, bo według nich, takich imprez po plebaniach jest mnóstwo. Dąbrowa wyszła na jaw tylko dlatego, bo męski striptizer dostał chyba zawału czy czegoś takiego, a proboszcz i inni uczestnicy zabawy próbowali uniemożliwić udzielenie mu pomocy przez zespół ratunkowy karetki pogotowia.

W „Plebanii”, w kolejnych rozdziałach, autor porusza tematy:
- Chłopcy księży,
- Kobiety księży,
- Dzieci księży,
- Mamona,
- Patola zwana zgorszeniem,
- Samotność i agresja,
- Buta i formacja,
- Książki, z których korzystałem i które polecam.

Rozdziały (może poza spisem polecanych lektur) zbudowane są z rozmów z księżmi katolickimi, psychologami, lekarzami, szoferami, rozmów osobistych lub telefonicznych; część rozmówców Artura Nowaka nie odważyła się ujawnić nazwiska. Każdy rozdział kończy bardzo obszerny i wiarygodny wykaz źródeł. I to mnie zaskoczyło.

Dużo informacji do książki dostaję od pewnego masażysty, którego stałymi klientami są między innymi księża. Nie specjalizuje się w ich obsłudze. Po prostu lubią go odwiedzać. Jest ich kilkudziesięciu.
[...]
Przyznaje, że lubi masować proboszczów.
– Oni zostawiają najwięcej, właśnie z tych tac. To, że płacą w niskich nominałach, czyli dziesięcio-, dwudziesto-, maksymalnie pięćdziesięciozłotówkami, nie znaczy, że płacą mało. Jak dobrze rozkręcisz takiego proboszcza podczas masażu, to na koniec on z tej walizeczki potrafi wyciągnąć dla ciebie taką kwotę, że made my week!, chciałoby się powiedzieć. Wykonywałem masaże, za które dostawałem tysiące. I to od proboszczów zawsze. Cztery tysiące, pięć tysięcy za dwugodzinny masaż. I to wszystko było z tacy*.

Nie było specjalnie zaskakujące, że kleryk został w czasie zajęć rzucony na glebę przez policję, skuty i wyprowadzony – znaleziono u niego materiały zawierające sceny seksu zwierząt i dzieci. Szokujące było coś innego: kleryk ten był typowany, żeby iść na praktyki do przedszkola.

Zapytałem kiedyś proboszcza z Wrocławia o to, czy nie uważa, że płacenie akuratnie tacą za masaże erotyczne nie do końca jest OK, a on mi wtedy odpowiedział – i obiektywnie przyznaję mu rację – że pieniądze z tacy nie są po to, aby przeznaczać je na działalność eucharystyczną czy ewangeliczną. Są po to, żeby załatać dach na plebanii, zatankować samochód, kupić żywność albo skorzystać z moich usług. Rzucając coś na tacę, płacisz na utrzymanie swojej parafii, a na to składa się wiele elementów. Jeśli proboszcz czy wikariusz w twojej parafii jeździ wygodnym samochodem, przekłada się to na jego dobre samopoczucie i odprawia dla ciebie lepszą mszę. Jeśli śpi w wygodnym łóżku, jest bardziej wypoczęty. To działa tak samo. A jak pójdzie na masaż, dobrze się zabawi, spuści z krzyża, to nazajutrz jest zupełnie innym człowiekiem*.

Nie pierwszy to już raz zetknąłem się z informacją, że orientacja heteroseksualna uniemożliwia albo przynajmniej bardzo utrudnia kościelną karierę. Żeby takową robić, trzeba mieć wysoko postawionego „opiekuna”, a jeśli kleryk lub młody ksiądz nie jest homo, to i czym mógłby się odwdzięczyć za protekcję?








---
* Artur Nowak, „Plebania”, wyd. Prószyński i S-ka, 2024, e-book. 

piątek, 11 października 2024

Rozterki kubańskiego gliny

 „Gorączka w Hawanie” – Leonardo Padura Fuentes

Przeczytałem, w Dużym Formacie bodajże, artykuł o autorze. Ciekawy, nie powiem, ale nie na tyle, żebym – bez zachęty w postaci prezentu – sięgnął po jego książki. Bez oporów zabieram się za różne powieści amerykańskie, brytyjskie, francuskie, niemieckie, ale albańskie, rumuńskie, kubańskie, malezyjskie, libijskie, już niekoniecznie. Miewam pewne trudności z zapamiętywaniem nazwisk, nazw geograficznych, ulic, miejscowości i wielu innych realiów. Owszem, jakoś w końcu jestem sobie w stanie poradzić, ale odbywa się to kosztem fabuły. Mniej doceniam warsztat pisarski autora i jego koncepcję, bo muszę kombinować, szukać, doczytywać. Zapewne domyśliłbym się, że Museo de la Revolución, to Muzeum Rewolucji, ale Malecón, Viñales. Camagüey? Miasto? Ulica? Rzeka, a może dzielnica lub nazwisko? Może jedno z nazwisk, bo – jak zapewne powszechnie wiadomo – Kubańczycy (i Hiszpanie) mają zawsze dwa nazwiska, pierwsze po ojcu, drugie po matce. Imion miewają zwykle więcej niż dwa, a zdrobnienia, którymi często się posługują, potrafią być mocno nieoczywiste. W języku polskim też się to zdarza, ale raczej rzadko. Obcokrajowcy często mają problem ze zrozumieniem i zapamiętaniem, że Gośka, to Małgorzata. Ale… mniejsza z tym.
Zacząłem od „Gorączki w Hawanie” – ze względu na czerwoną okładkę (koloru niebieskiego i fioletowego, a takie są kolejne tomy, nie lubię) i okazało się, że trafiłem w ten sposób na pierwszy tom cyklu Mario Conde. I bardzo dobrze.

Rzecz dzieje się w socjalistycznej lub komunistycznej Kubie, głównie w Hawanie, w roku 1989, choć zdarzają się retrospekcje sięgające dwadzieścia lat wstecz, a nawet do czasów prapradziadka głównego bohatera, którym jest policjant, trzydziestoczteroletni porucznik, Mario Conde. Jego partnerem jest sierżant Manuel Palacios.

Pierwszego stycznia, po sylwestrowej imprezie u poważnego urzędnika, może ministra, zaginął Rafael Morin Rodriguez, dyrektor w Ministerstwie Przemysłu; po prostu zniknął bez śladu. Conde i Palacios niechętnie podejmują rutynowe dochodzenie. Conde nie pali się do tego zadania, bo z zaginionym łączą go pewne więzi – chodzili do jednej szkoły, a Rafael Morin Rodriguez, szkolny prymus, ożenił się z piękną Tamarą, klasową koleżanką porucznika, w której podkochiwał się Conde; wydaje się, że mimo upływu lat to uczucie nie wygasło. W każdym razie policjant zazdrościł i wyraźnie nadal zazdrości zaginionemu właściwie wszystkiego, kariery, pieniędzy, stanowiska, żony, samochodu, domu…

Leonardo Padura (urodzony w 1955) posługuje się specyficznym warsztatem. Nawet nie w tym rzecz, że zmienia w powieści tryby narracji… po prostu ma swój wyjątkowy styl.

I wreszcie kawa wyszła z kuchni. W trzech filiżankach, na szklanej tacy, do tego dwie szklanki wody, a wszystko to niosła kobieta, dzień dobry, powiedziała, wchodząc do salonu. Ona też zbliżała się do pięćdziesiątki, ale jakby szybciej, bo było to po niej bardzo wyraźnie: wokół jej oczu wytworzył się wachlarz agresywnych zmarszczek, a skóra na szyi była obwisła, miękka. Była to kobieta zmęczona i bez choćby najmniejszego błysku krzepy i sprawności, dostrzegalnych u jej męża [1].

Przystępując do lektury wiedziałem już sporo o autorze, ale nic o jego dziełach, co okazało się niezwykle korzystne. Jestem przekonany, że czytelnik, który jakoś się do książki nastawi, będzie miał wobec powieści Padury jakiekolwiek oczekiwania, będzie po lekturze zawiedziony. W informacji wydawcy, że jest to kubański kryminał, w pełni prawdziwe jest to, że kubański. Owszem, w „Gorączce w Hawanie” obecne jest policyjne dochodzenia, ale równie ważne wydały mi się przynajmniej dwa inne elementy: egzystencjalne rozważania Maria Conde (dwa nieudane związki, wątpliwości co do wybranego zawodu, niezrealizowane ambicje literackie) oraz codzienne życie na Kubie, a zwłaszcza w Hawanie, na przełomie lat 1989-1990. Kartki na żywność, czyny społeczne czy niedzielna kolejka do piekarni to może w dzisiejszych czasach egzotyka, ale to tylko drobiazgi w społeczno-obyczajowej części książki.

Raczej nie mógłbym z czystym sumieniem polecać tej powieści każdemu – wydaje mi się, że to lektura dla wyrobionych czytelników, zdolnych rozpoznać dobre pisarstwo. Dodam, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby kiedyś Leonardo de la Caridad Padura Fuentes otrzymał Nagrodę Nobla. Może nie za „Gorączkę w Hawanie”, ale za całokształt twórczości.




---
[1] Leonardo Padura Fuentes, „Gorączka w Hawanie”, przekład Tomasz Pindel, Znak, 2009, s. 113.

poniedziałek, 7 października 2024

Dobra, ale słabsza od innych

 „Strażnik” – Lee Child, Andrew Child

Główny bohater: Jack Reacher, były żandarm wojskowy, wędrujący po Stanach właściwie bez celu, ale wiecznie pakujący się w jakieś kłopoty. Nieprawdopodobnie pewny siebie i skuteczny – rozprawienie się z sześcioma zaprawionymi w bójkach zakapiorami to dla niego bułka z masłem.

Na początku dowiedziałem się, że Jack Reacher nie ma żadnego dokumentu ze zdjęciem. W trakcie lektury okazało się, że kilka razy legitymował się policji paszportem. To teraz jedno z dwojga – albo amerykańskie paszporty pozbawione są zdjęć posiadacza, albo spółka Lee i Andrew Child (bracia) bardzo obniżyła poziom, tworzy szybko, byle jak, stawiając na ilość kosztem jakości, używając kopiuj/wklej. Stawiam na to drugie.

Tym razem Reacher mierzy się z rosyjskimi szpiegami i neonazistami jednocześnie, co uważam za mocno naciągane. Tym niemniej powieść czyta się bardzo szybko, jest wciągająca i porywająca. Znacznie lepsza od produktów królowych polskiego kryminału i mistrzów polskiej sensacji. „Strażnik” jest gorszą pozycją w dorobku Lee Childa, ale tak w ogóle, to dobra powieść sensacyjna i rozrywkowa.

Książkę wzbogacono o wywiad z braćmi Child, w którym wyjaśniają, jak do tego doszło, że zaczęli pracować razem.

wtorek, 1 października 2024

Mocno naciągana kontynuacja

 „Wymiana” – John Grisham

Ta powieść jest niby kontynuacją „Firmy”, czasem stykałem się nawet z tytułem „Firma 2”. Do czytania ze zrozumieniem „Wymiany” znajomość „Firmy” nie jest niezbędna, bo autor zadbał, na samym początku, o potrzeby czytelników, którzy „Firmy” nie czytali lub nie pamiętają, wprowadzając (mniej lub bardziej zgrabnie) coś w rodzaju streszczenia.

Mitch McDeere skończył prestiżowe studia prawnicze, więc dostał propozycję pracy w renomowanej kancelarii w Memphis. Firma okazała się trefna i to bardzo. Mitch ujawnił ich przekręty, powiązania z mafią i przestępstwa, i w konsekwencji musiał z żoną uciekać w środku nocy. Na szczęście nie zapomniał przy tej okazji zabrać przestępcom wielkiej sumy pieniędzy – ukrywanie się (Kajmany, wielomiesięczne rejsy, Europa) wymaga bowiem sporych nakładów. Po jakichś czterech latach Mitch McDeere po prostu wstępuje do londyńskiego oddziału Scully&Pershing, jednej z największych firm prawniczych na świecie; pyta o pracę dla prawnika i ją dostaje. Przez pewien czas pracuje w Anglii, a kiedy w Memphis się uspokoiło (źli ludzie zostali skazani lub nie żyją), państwo McDeere wrócili do Ameryki. Kilkanaście lat po dramatycznej ucieczce z Memphis Mitch McDeere jest starszym wspólnikiem w nowojorskim oddziale Scully&Pershing, zarabia mnóstwo pieniędzy, mieszka z żoną i dziećmi na Manhattanie.

Obecnie. Turecka firma budowlana Lennak postawiła na zlecenie Mu’ammara al-Kaddafiego, właściwie to szalonego dyktatora Libii, wielki most pośrodku pustyni wart miliard dolarów. Przedsięwzięcie było absurdalne od początku, ale skoro klient chce i płaci… I właśnie z tym płaceniem okazał się kłopot – kiedy most był gotowy, reżim odmówił wypłacenia ostatniej transzy należności, to jest ok. 400 milionów.
Turecki Lennak od lat reprezentował włoski oddział kancelarii Scully&Pershing, a dokładnie jej szef, Luca Sandroni, który dowiedział się niedawno, że jest poważnie chory na raka, a właściwie umierający. W tej sytuacji Luca poprosił, by do sprawy Lennaka oddelegowany został z Nowego Jorku, Mitch McDeere. Miał także inną prośbę, a mianowicie, żeby do zespołu prawników, którzy mieli reprezentować Lennak przed międzynarodowym arbitrażem, Mitch dokooptował córkę Luki, Giovannę Sandroni, zdolną prawniczkę z Londynu.
Mitch i Giovanna polecieli do Trypolisu i wybierali się – kompletnie nie wiadomo, po co – oglądać most na pustyni. Jednak Mitch czymś się zatruł poprzedniego dnia i wylądował w szpitalu, więc Giovanna pojechała sama, to znaczy w towarzystwie lokalnych ochroniarzy i zastępców kierowców. Oznaczało to sześć godzin jazdy przez pustynne wertepy. Ciężarówka, którą podróżowali została napadnięta, Giovanna porwana, pozostałych wymordowano. Za życie Giovanny porywacze wyznaczyli wielką cenę.
W tym momencie historia właściwie dopiero się zaczyna.

Całkiem niezła powieść, dobrze napisana, ale mimo to lekturą czuję się nieco rozczarowany i zawiedziony. Oczekiwałem thrillera prawniczego. „Kontynuacja Firmy”, „Firma 2” - głosiły reklamy i zapowiedzi, więc miałem nadzieję właśnie na thriller prawniczy. „Wymiana” jest jednak przeciętną powieścią sensacyjną. Prawa czy sądowych batalii jest w książce tyle, ile opowiedziałem we wstępie. Cała reszta to wątek porwania, gorączkowego zbierania okupów, wyścig z czasem, miotanie się Mitcha po całym świecie. Takie rzeczy znaleźć można w tysiącach powieści sensacyjnych. W „Wymianie” jedyną wartością przyciągającą czytelnika jest Mitch McDeere, bohater „Firmy”.

Przyszły mi do głowy dwie wątpliwości. Może oczekiwałem za dużo, może nadzieje na thriller PRAWNICZY po prostu sobie uroiłem? Więc sprawdziłem w różnych mediach i nie ma wątpliwości, że książka jest reklamowana jako połączenie thrillera prawniczego z powieścią sensacyjną. Druga jest już mocno ryzykowna, ale… może Grisham napisał ten prawniczy początek, a ktoś zupełnie inny całą resztę, to jest tą średniej jakości powieść sensacyjną?

Ostatecznie „Wymiana” wcale nie jest zła, ale uważam, że od pisarza klasy Johna Grishama nie tylko można, ale powinno się oczekiwać więcej.

sobota, 21 września 2024

Nie chcą już być inteligentami

 „Inteligenckość zaprzeczona. Etos i tożsamość młodych inteligenckich elit” – Piotr Kulas

Piotr Kulas – polski socjolog i historyk idei, doktor habilitowany nauk społecznych, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, badacz inteligencji – tym razem przeprowadził i zaprezentował stadium najnowszych (XXI wiek) przemian polskiej inteligencji. Temu zagadnieniu poświęcił autor dwie główne części książki. Wyraźnie odmienny jest Epilog, w którym Kulas sięga do źródeł inteligencji, warunków jej kształtowania się w Polsce, poczynając od XVIII wieku. Publikacja jest wynikiem dwóch lat badań terenowych, głównie rozmów z przedstawicielami elit naukowych i kulturalnych, co często na jedno wychodzi. Rozmówcy Piotra Kulasa pozostają anonimowi zgodnie ze wskazaniami metodologicznymi nauk społecznych.

Sam autor najlepiej odpowie na pytanie, o czym jest książka i jakie miały być jej cele.

„Głównym celem tej książki jest analiza tożsamości oraz etosu młodych ludzi należących do inteligencji, podejmujących działania w sferze publicznej. Szczególnie interesowało mnie to, w jaki sposób reprezentanci tej grupy społecznej postrzegają swoją rolę, zadania i funkcje jako osób obecnych w sferze publicznej.
/…/
Ze względu na ograniczony budżet oraz czas określony ramami projektu zdecydowałem się skoncentrować badania na młodych inteligenckich elitach; najmłodszy rozmówca w chwili przeprowadzania wywiadu miał 29 lat, a najstarszy 38. Zdecydowana większość osób miała około 35 lat. Osoby, z którymi rozmawiałem, są nierzadko liderami swoich środowisk – to młodzi intelektualiści, pracownicy akademii, działacze organizacji trzeciego sektora, często znacząco obecni w sferze publicznej; niewątpliwie większość z nich wyróżnia się w swoich środowiskach” [1].

Jedne stanowiska, przekonania, postawy, doświadczenia, wyjątkowo ciekawe inne nieco mniej, jak to często bywa w różnego typu zbiorach. Całość wartościowa na pewno dla osób zainteresowanych tematem socjologii, etosu, inteligencji. Język, na szczęście, nie hermetycznie naukowy, powinien być zrozumiały dla prawie każdego.
Ciekawość budzić może tytuł publikacji. Autor zwrócił w ten sposób uwagę na szczególną postawę młodej polskiej inteligencji, której przedstawiciele (nie wszyscy, rzecz jasna) dość często z pojęciem „inteligencja” się nie identyfikują, używając w tym celu argumentów typowych dla inteligencji i przez inteligencję zrozumiałych.



---
[1] Piotr Kulas, Inteligenckość zaprzeczona Wydawnictwo Naukowe Scholar, 2017, Warszawa, s. 20-21.

czwartek, 19 września 2024

Nasza inteligencja i inteligenci

 „Rozmowy o inteligencji” – Piotr Kulas

Wywiady albo raczej rozmowy na temat inteligencji. Piotr Kulas rozmawia z intelektualistami, to jest z Agatą Bielik-Robson (filozofia), Zbigniewem Bokszańskim (socjologia), Henrykiem Domańskim (nauki humanistyczne), Dariuszem Gawinem (historia idei, filozofia), Joanną Kurczewską (socjologia), Andrzejem Mencwelem (historia i antropologia literatury), Pawłem Śpiewakiem (socjologia), Andrzejem Walickim (filozofia, historia idei), Andrzejem Waśkiewiczem (socjologia) oraz Tomaszem Zaryckim (socjologia, nauki społeczne). Piotr Kulas – polski socjolog i historyk idei, doktor habilitowany nauk społecznych, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, badacz inteligencji – wydaje się znakomicie do tych rozmów przygotowany, wie, w czym specjalizują się jego rozmówcy, zna ich publikacje, dorobek naukowy, a nawet ważniejsze elementy drogi życiowej.

W publikacji tej nieco mniej uwagi poświęca się inteligencji rozumianej jako zdolność uczenia się oraz wykorzystywania posiadanej wiedzy i umiejętności w sytuacjach nowych, a zdecydowanie więcej inteligencji, którą Słownik Języka Polskiego PWN określa jako ogół ludzi wykształconych i wykonujących zawodowo pracę umysłową. Powiedziałbym od razu, że mocno się z tą definicją nie zgadzam, bo licencjat i praca w biurze z nikogo nie czynią automatycznie inteligenta. W każdym razie tak sądzę.

Piotr Kulas zdaje sobie sprawę, że pojęcie inteligencji nie jest jednoznaczne. Widać to też wyraźnie w wypowiedziach jego rozmówców.

„W publikowanych tu rozmowach kategoria inteligencji jest wieloznaczna. Starałem się nie narzucać jednego sposobu jej rozumienia, ale zależało mi, aby w wywiadach obecny był wątek inteligencji etosowej. Rozmowy rozwijały się wokół kilku stałych zagadnień: oceny młodych środowisk, współczesnej roli inteligencji i intelektualistów, napięć pomiędzy klasą średnią a inteligencją, oceny inteligencji w czasie transformacji, jak również sensowności i potrzeby przekazywania „inteligenckich” wzorów” [1].

Kto należy do inteligencji, a kto jednak nie? Jakie mogłyby być kryteria? To okazuje się też nie takie proste, zwłaszcza w dłuższych okresach historii najnowszej. Nie ulega wątpliwości, że w dwudziestoleciu międzywojennym funkcjonowała w Polsce znacząca i liczna inteligencja, a jak to było w czasach PRL lub obecnie?

„Tym, co wyklucza wielu młodych ludzi, którzy potencjalnie mogli by być opisani jako inteligenci, jest brak inteligenckiej genealogii. Podkreślają oni, że chociaż znają języki obce, piszą książki, są akademikami, to jednocześnie nie mając inteligenckich przodków, nie mogą być uznani za inteligentów. Innymi słowy, pochodzenie z inteligenckiej rodziny, z inteligenckiego domu, który jest na dodatek w określony sposób wyposażony, chodzenie do pewnego typu szkół – to wszystko składałoby się na współczesny obraz inteligencji i równocześnie potwierdzało inteligencką tożsamość.
/…/
Bo trzeba pętaka wziąć za rękę i po raz pierwszy zaprowadzić go do filharmonii, znaleźć czas, żeby dziecku pokazać, co w obrazie takim czy innym jest ważne czy istotne. Poza tym dzieci, jak pan zapewne wie z własnego doświadczenia, są w części produktem ubocznym życia, które prowadzą rodzice” [2].

Kim w końcu jest obecnie inteligent? Czy inteligencja jest jednorodna i jednomyślna?

„...każdy inteligent to nieustanne tworzenie własnego świata społecznego, to ustawiczne wybory. Inteligent zawsze ma problemy z wyborem, życia i idei. Także polski inteligent. W tym wyborze istotną ramę ograniczającą stanowi nie tylko swoje, ale i cudze państwo. Niekiedy może to budzić rozpacz, a niekiedy zniecierpliwienie” [3].

„Czym charakteryzuje się inteligent? Tłumaczę to studentom – potencjalnie przyszłym inteligentom? – tak: inteligent jest to ktoś, kto mając do dyspozycji trzy tysiące zło tych, pojedzie raczej na wycieczkę do Florencji, niż̇ kupi duży telewizor LCD” [4].

Choć motywem zbioru rozmów jest inteligencja, to jednak pojawiają się w nich też tematy poboczne; opinie, przekonania, przeżycia.

„Kiedy słyszę, jak strasznie było za komuny, to myślę, że to jest część kombatanckich opowieści” [5].

Bardzo wartościowa pozycja. Zwłaszcza dla tych czytelników, którym nadal marzy się prosty, czarno-biały obraz świata i życia.




---
[1] Piotr Kulas, „Rozmowy o inteligencji”, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa, 2016, s. 11.
[2] Tamże, s. 15-18.
[3] Tamże, s. 90.
[4] Tamże, s. 211.
[5] Tamże, s. 29.

niedziela, 15 września 2024

Kwakrzy: inspiracja i polemika

 „Czekając na Boga” – Zbigniew Kaźmierczak

Jestem prostym człowiekiem, może odrobinę bardziej oczytanym, niż polska średnia krajowa, ale to nadal nie oznacza, bym miał wprawę i kompetencje w zakresie czytania i pełnego zrozumienia tekstów naukowych. Z tego powodu moje rozważania na temat tej książki będą laickie, ale przede wszystkim prywatne – jest to dla mnie kwestia istotna, bo przyznam, że irytuje mnie maniera pracowników dydaktycznych uczelni, którzy w swoich publikacjach, osobiste przekonania prezentują w formie dogmatów (twierdzeń przyjmowanych za pewne i prawdziwe na mocy autorytetu osoby, która je wygłasza) lub budują je na specjalnie wyselekcjonowanych źródłach. Przyjmuję jednak do wiadomości, że w tym środowisku widocznie tak trzeba.

O czym jest książka? Jej podtytuł to: „Rozpad i nowy sens kwakryzmu liberalnego”. A to oznacza, że nie tyle traktuje ona o kwakierstwie (wolę to określenie, bo występuje w Słowniku Języka Polskiego PWN i Wielkim Słowniku Języka Polskiego*, oznaczające doktrynę, zasady i obyczaje kwakrów), co dowodzi, że kwakierstwo liberalne upada lub się rozpada. Ciekawa publikacja, ale raczej nie adresowana do kogoś, kto chciałby się w miarę szybko i w skrócie dowiedzieć, kim są kwakrzy. Choć i takie informacje dałoby się w tej publikacji znaleźć.

Dwie główne tezy „Czekając na Boga”:
a) kwakierstwo liberalne się sypie,
b) uratować wartościowe idee kwakierstwa liberalnego, a jest ich wiele, może jedynie projekt (zapewne autorstwa samego Zbigniewa Kaźmierczaka, ale tego pewien nie jestem) sformułowania/powołania kwakierstwa mistycznego. Jeszcze innym rozwiązaniem mogłoby być kwakierstwo socjologiczne lub anarchiczne (nie chodzi tu oczywiście o chaos, ale o niewielkie lokalne grupy, luźno współpracujące ze sobą, choć niekoniecznie).

W „Czekając na Boga” porusza też autor wiele innych kwestii, choć zwykle pokrewnych: komunitaryzmu egzystencjalnego, przemocowości głównych religii, a już katolicyzmu w szczególności, dualizmów werbalno-empirycznych, niepewności poznawczej itd.
Autor zbudował swoje tezy w oparciu o obserwacje (zapewne były to wieloletnie badania) kwakierstwa brytyjskiego. Uważa też, że w USA może to wyglądać podobnie. Trudno mi o tym cokolwiek powiedzieć – nie wiem, nie byłem, nie znam się. Z moich obserwacji wynika, ale to tylko ciekawostka, że w Polsce oraz Czechach liczebność kwakrów wyraźnie wzrosła w przeciągu ostatnich dwudziestu lat. Oczywiście nie musi to oznaczać, że autor nie ma racji, przewidując rozpad kwakierstwa liberalnego w Wielkiej Brytanii.

Książka napisana dobrą polszczyzną, z polotem, sprawia wrażenie wiarygodnej – w tym sensie, że zawiera autentyczne przekonania autora – w to akurat wierzę. Czyta się w miarę gładko, a obawiałem się, że z powodu niedostatków mojej edukacji, lektura może się okazać drogą przez mękę. Nietłumaczone wstawki z łaciny problemu nie stanowią żadnego, wszak każdy cywilizowany Polak łaciną posługuje się biegle; zawsze też można skorzystać z jakiegoś translatora.

Wyjątkową wartość „Czekając na Boga” stanowi, moim skromnym zdaniem, inspiracja i polemika. Inspiracja słowami autora i polemika z samym sobą, a konkretnie z własnymi przekonaniami. Mogłyby to być próby odnalezienia odpowiedzi na pytania typu: a co ja o tym sądzę, jakie jest moje stanowisko w tej kwestii, skąd ono pochodzi, czy nadal jest aktualne? Rzecz jasna można też polemizować z przekonaniami autora. Zaprezentuję przykład.

„Obok chrześcijan kwakrami stali się również żydzi, muzułmanie, hinduiści czy buddyści – wszyscy nie wyrzekając się w nowym wyznaniu swojej poprzedniej tożsamości. Jest nieuniknione, że organizacja światopoglądowa, która dopuściła do swojego grona i uznała za wyrażające jakoś jej charakter nieomal wszystkie możliwe, sprzeczne światopoglądy przestaje eo ipso istnieć, gdyż nie posiada już ideowego rdzenia, jedności i tożsamości” [1].

Moje rozważania. Czy jest możliwe, że kwakrzy dysponują jednak nadal „ideowym rdzeniem”, który stanowi wartość duchową znacznie wyższego rzędu niż intelektualne różnice, które autorowi wydają się nie do pogodzenia? A czy nie prościej byłoby, zamiast forsować zmiany w kwakierstwie liberalnym, związać się z kwakrami ewangelikalnymi lub tradycjonalnymi (ortodoksyjnymi), u których wymienione problemy nie występują?

„Drugi błąd kwakryzmu liberalnego jest bardziej natury teologicznej: było nim odrzucenie obecnej we wcześniejszym kwakryzmie i we wszystkich religiach idei diabła. Decyzja ta prowadziła do stopniowego odrzucania teizmu, gdyż na gruncie teizmu, jeżeli nie przypiszemy zła w świecie aktywnościom diabła, to musimy przypisać je pozytywnej woli Boga” [2].

Moje rozważania. „Pozytywnej woli Boga”? A może jednak sprawczej woli? Nie mam pojęcia czy kwakrzy liberalni na świecie odrzucili ideę diabła, ale założę na ten moment teoretycznie, że tak. Więc zastanawiam się, czy może być tak, że Bóg kwakrom wystarczy? Zwłaszcza w świetle biblijnego stwierdzenia „Ja tworzę światło i stwarzam ciemności, sprawiam pomyślność i stwarzam niedolę. Ja, Pan, czynię to wszystko” [3]?

Za odmianę wartościowych inspiracji uważam skojarzenia. Na przykład przyszedł mi na myśl trzmiel i pochodzące sprzed stu lat naciągane przekonanie (Antoine Magnan), że zgodnie z zasadami aerodynamiki trzmiel latać nie może, ale trzmiel ma to głęboko w… odwłoku i lata sobie w najlepsze. Inne skojarzenie to Rumi (perski mistyk) i jego stwierdzenie, że miłujący Boga nie mają religii, tylko samego Boga. I mnóstwo innych, bo – jak już wspomniałem – to wartościowa i inspirująca lektura.

Ostatecznie wydaje mi się, że kwakrzy liberalni będą istnieli i działali tak długo, jak Bóg będzie ich potrzebował oraz będą ludzie gotowi odpowiedzieć na Jego wezwanie.




---
[1] Zbigniew Kaźmierczak, „Czekając na Boga”, Wydawnictwo Naukowe Semper, 2024, s. 11.
[2] Tamże, s. 15.
[3] Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Biblia Tysiąclecia, wyd. Pallotinum, Księga Izajasza 45,7.
* https://wsjp.pl/haslo/podglad/71430/kwakierstwo i https://sjp.pwn.pl/sjp/kwakierstwo;2476890.html - dostęp 15 września 2024.


środa, 11 września 2024

Grecja - nagie plaże i demony

 „Przebudzenie” – Jack Ketchum

Głównym bohaterem powieści jest zamożny biznesmen, Jordan Thayer Chase, który czasem miewa niezrozumiałe ezoteryczne doświadczenia i przeżycia, związane z zabytkami historycznymi. Nieomalże równie ważną osobą dramatu jest Lelia Narkisos, kobieta piękna, ale… bardzo niebezpieczna oraz Dodgson, turysta zadomowiony w Grecji, romansujący z Lelią, a może to raczej ona z nim. Wszyscy oni, jak i kilkoro innych osób, pełnią rolę narratorów w tej powieści.

„Zdarzało mu się to wcześniej, choć nigdy aż tak.
Zwiedzał jakieś miejsce, a ono nieoczekiwanie sięgało ku niemu. Zawsze było to miejsce starożytne. Odbierał to jako dotyk starożytności, jakby żywej. Głęboko go to poruszało. Był świadom towarzyszącemu temu niebezpieczeństwu. Był świadom zmian, które w nim zachodziły – zwykle na lepsze. Tym razem odbyło się to inaczej” [1].

Tym razem metafizyczny impuls kazał Jordanowi wybrać się do Grecji. W firmie bąknął coś o konieczności dogrania pewnych spraw w Mykenach, co można było zrobić równie dobrze przez telefon, i wsiadł w pierwszy samolot. Na miejscu odwiedził historyczny grobowiec, w którym doświadczył rozmaitych wizji, głównie jednak związanych ze straszną wersją przyszłości.

Od pierwszego rozdziału wiadomo, że Lelia Narkisos to ktoś zły, może nawet demonicznie zły, natomiast nie wiadomo dokładnie, na czym miałoby to polegać i o co jej chodzi. Trwa to, niestety, trochę za długo. Dużo jest w powieści seksu i brutalnych zachowań; czytelnik wyczuwa narastające zagrożenie.

Dodgson zerwał z Lelią po jej kolejnym szalonym wyskoku. Wraz z kilkoma turystami przenosi się na inną wyspę, odwiedza różne miasta i miasteczka. Lelia Narkisos podąża za nim. A potrafi ona tworzyć niezwykle realistyczne iluzje oraz sterować zachowaniem zwierząt.

Mniej więcej w połowie książki pojawia się fragment treści, w którym lawinowo przybywa drugorzędnych bohaterów i narratorów oraz opisów zdarzeń, które wydają się nie mieć istotnego, a nawet żadnego, związku z głównym wątkiem. Większość z nich pod koniec powieści splata się jakoś, ale… fragment ten wydawał mi się ewidentnie za długi, bo obejmuje on ze dwadzieścia procent powieści, i nużący. Zakończenie lepsze, bo zaczyna się wyjaśniać, o co chodzi, ale sądzę, że jednocześnie mało przekonujące.

Jack Ketchum odwiedził kiedyś Grecję i „Przebudzenie” jest wynikiem jego spotkania z grecką kulturą, zabytkami, historią. Jest to jedna z wcześniejszych jego powieści, kiedy to warsztatu pisarskiego nie miał opanowanego jeszcze tak perfekcyjnie. Ostatecznie – powieść, horror niezły, ale znam wiele lepszych.





---
[1] Jack Ketchum, „Przebudzenie”, tłumacz: Robert J. Szmidt, wydawnictwo: Skarpa Warszawska, 2024, 16.



Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

niedziela, 1 września 2024

O kryminalistach w sutannach

 „Kryminalna historia Watykanu” – Arkadiusz Stempin, Artur Nowak

Stempin - polski historyk i politolog, doktor habilitowany, profesor nadzwyczajny Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie. Nowak - prawnik, publicysta i pisarz, który w młodości był ofiarą dwóch księży pedofilów; był jednym z głównych bohaterów filmu Tomasza i Marka Sekielskich o wykorzystywaniu seksualnym dzieci przez księży katolickich.

W pewnym momencie podczas lektury zacząłem się zastanawiać, dla kogo Arkadiusz Stempin i Artur Nowak napisali swoją książkę? Dla mnie? Takich i podobnych pozycji przeczytałem wiele i większość przytaczanych faktów znam. Owszem, nie wszystkie, ale te wcześniej nieznane, niczego w sumie nie zmieniają. Za pierwszym razem to może i tak, ale za którymś kolejnym nie potrafię się już ekscytować zbrodniami papieży, ich orgiami seksualnymi, gwałceniem dzieci płci obojga, stosunkami seksualnymi za zwierzętami, obdarowywaniem krewnych, w tym własnych dzieci, wysokimi stanowiskami kościelnymi i to właśnie jeszcze w dzieciństwie, pychą, żądzą władzy itd. Nie jest dla mnie niczym nowym, że Watykan wspierał Adolfa Hitlera (wcześniej także Mussoliniego) zarówno przed wybuchem drugiej wojny światowej, jak i po jej zakończeniu. Że pomagał ukrywać się i unikać sprawiedliwego sądu zbrodniarzom hitlerowskim. Wiem, jak nazywał się biskup, który pomógł uciec do Ameryki Południowej Josephowi Mengele, lekarzowi, oficerowi SS, znanemu ze swojej służby w obozie Auschwitz-Birkenau jako „Anioł Śmierci”. Wiedziałem, że Watykan, a zwłaszcza papież Pius XII (ten od dogmatu o Wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny), wiedział na bieżąco o masowych mordach Żydów i Polaków w obozach koncentracyjnych, ale nie zrobił w tej sprawie kompletnie nic. Ale nie wiedziałem, jak bardzo Adolf Hitler pogardzał Kościołem i jego funkcjonariuszami – w książce cytowany jest fragment listu Hitlera na ten temat, więc wątpliwości być nie może. Piusa XII, do którego przylgnął przydomek „papież Hitlera”, Kościół katolicki beatyfikował w 2007 roku.

„Trzy lata po konferencji w Poczdamie jednemu z największych przestępców nazistowskich udaje się w 1948 roku zbiec z aresztu w austriackim Linzu. To Franz Stangl, komendant obozów w Sobiborze i Treblince. Odpowiada za śmierć setek tysięcy Żydów. Stangl ucieka na piechotę przez Graz, Merano, do Florencji, aż 300 kilometrów na południe do Rzymu, a dokładnie do Watykanu. Tam uciekiniera przejmuje biskup Alois Hudal i wyposaża w fałszywe dokumenty. Z nimi Strangl ucieka do Syrii. Tu dociera jego rodzina. Wspólnie, w 1951 roku, emigrują do Brazylii. /…/ Strangl to jeden z tysięcy nazistowskich przestępców, którym z pomocą Watykanu udało się zbiec do Ameryki Południowej”*.

Każdy, kto jest zainteresowany prawdą, faktami, rzeczywistością tej organizacji, wiedział albo bardzo łatwo mógł ją poznać także wcześniej, bo – jak wspomniałem – o plugastwie i zbrodniach Kk publikacji jest mnóstwo. Natomiast ci, którym wygodniej jest nie wiedzieć albo niewiedzę udawać, po tę książkę nie sięgną tak czy owak. Więc wracam do postawionego już pytania, kto miałby być adresatem tej książki i przyznam, że po prostu nie wiem. To oczywiście nie znaczy, żeby książka była zła – wręcz przeciwnie! Przystępna, napisana ze swadą i polotem, momentami nawet z odrobiną humoru; czyta się ją gładko i szybko. Może chodzi o to, że młodsi czytelnicy chętniej sięgną po nowość, zamiast prehistorycznego starocia sprzed dekady?




---
* Arkadiusz Stempin, Artur Nowak, „Kryminalna historia Watykanu”, Agora, 2024, e-book.

środa, 28 sierpnia 2024

PRL z szesnastej perspektywy

 „Utopia nad Wisłą” – Antoni Dudek, Zdzisław Zblewski

Jest to wznowienie książki wydanej po raz pierwszy w 2008 r. Według autorów nie potrzeba w niej było zmieniać nic albo prawie nic – może jakieś daty, jakąś literowkę.
Popełniłem pewien błąd, bo zanim wybrałem książkę, nie zainteresowałem się bardziej autorami. Gdy już miałem ją w ręce dowiedziałem się, że Zdzisław Zblewski jest doktorem, historykiem, a Antoniemu Dudkowi dnia 30 grudnia 2009 prezydent Lech Kaczyński nadał tytuł profesora nauk humanistycznych. Ja wiem, że powinno być inaczej, że prezydenci powinni nadawać tytuły profesorskie wybitnym naukowcom, bez względu na ich przekonania polityczne, ale nie czarujmy się, to jest Polska. Gdyby ktoś otrzymał tytuł profesorski z rąk Bolesława Bieruta, to też by to o czymś świadczyło. Zresztą panowie we wstępie rozwiewają wszelkie wątpliwości na temat naukowego obiektywizmu, pisząc: „…nie ukrywamy jednak, że nasza ogólna ocena bilansu Polski Ludowej pozostaje zdecydowanie krytyczna” {1]. Więc to tyle na temat bezstronności i wiarygodności panów historyków, naukowców, autorów.

Czy prezentowane przez nich wydarzenia są zgodne z rzeczywistością? Och! Jestem prawie pewien, że tak – to już nie te czasy, kiedy Rosjanie i polscy komuniści bezczelnie fałszowali wybory (rok 1947). Obecnie gra idzie o to, które fakty się eksponuje, a które – rzecz jasna tylko ze względu na ogrom materiału – jakoś się nie zmieściły. Przecież w żadnej publikacji naprawdę nie da się zmieścić wszystkiego.
Trochę, może nawet więcej niż trochę, irytowały mnie sformułowania typu „szacuje się” – kto szacuje, na jakiej podstawie, gdzie są publikowane wyniki tych szacunków? Natomiast określenia „prawdopodobne rzeczywiste” właściwie nie rozumiem, bo albo rzeczywiste, albo tylko prawdopodobne. Ale ja się pewnie nie znam, może w historii takie spekulacje są na porządku dziennym.

Dowiedziałem się z książki bardzo dużo. Zwykle były to detale, bo podstawy historii jakieś tam wyniosłem ze szkoły i późniejszych lektur, ale nie zawsze. Nie wiedziałem wcześniej o nieprawdopodobnej liczbie strajków w Polsce w latach 1945-48. W żadnej innej publikacji nie znalazłem informacji, że było ich średnio 25 miesięcznie.

Choć nazw, nazwisk, dat, jest w książce mnóstwo, czyta się ją dość szybko – chyba, że ktoś chciałby to wszystko zapamiętać, bo wtedy byłaby to lektura na wiele lat. Tak, zapewne jest to praca tendencyjna i stronnicza, ale i z takich można się czasem dowiedzieć czegoś ciekawego, bo fakty pozostają faktami bez względu na ich dobór i interpretacje.

Może niepotrzebnie, ale dodam, że nie pokusiłbym się o jakiś ogólny bilans PRL, nawet tego fragmentu, który znam. Było różnie w różnych okresach, było bardzo różnie w różnych dziedzinach, ot i wszystko.




---
[1] Antoni Dudek, Zdzisław Zblewski, „Utopia nad Wisłą”, Wydawnictwo Naukowe PWN, 2024, e-book.

niedziela, 25 sierpnia 2024

Sisterhood wkracza do akcji

 „Weekendowi wojownicy” – Fern Michaels

Bajecznie bogata właścicielka firmy cukierniczej, Myra Rutlege, opiekowała się Nikki po śmierci jej rodziców, więc Barbara, córka Myry, i Nikki Quinn wychowywały się i kochały jak siostry. W dniu sześćdziesiątych urodzin Myry Barbara zginęła w wypadku samochodowym; była w ciąży. Policjant zawiadomił Myrę, że jakiś świadek podobno widział oznaczenia korpusu dyplomatycznego na samochodzie, więc kierowca, który spowodował wypadek, nie odpowie za swój czyn. Swoją drogą dziwna ta Ameryka. Plakietka CD na aucie oznacza, że można bezkarnie zabijać ludzi na ulicach, a decyzje w takich sprawach, wydaje zwykły posterunkowy.

Myra Rutlege, Nikki Quinn, a z czasem także kilka innych kobiet, w sumie siedem, postanawiają utworzyć zakonspirowany Zakon Sióstr. Ich celem ma być naprawianie krzywd kobiet, które nie doczekały się sprawiedliwego zakończenia.

– Założymy klub – powiedziała Myra. – Z pewnością znasz wiele kobiet, które zawiódł wymiar sprawiedliwości. Zaprosimy je, żeby do nas dołączyły, a potem zrobimy, co trzeba.
Nikki wstała i uniosła ręce.
– Chcesz, żebyśmy dokonywały samosądów!
– Tak, moja droga. Dziękuję. Nie potrafiłam znaleźć odpowiedniego słowa [1].

Ciekawostką w tym układzie jest fakt, że Nikki Quinn jest poważaną prawniczką.

Na pierwszy ogień, drogą losowania, kobiety biorą trzech bandziorów, którzy zgwałcili Kathryn Lucas. To motocykliści należący do klubu Weekendowych Wojowników. Wszyscy trzej to wyższa klasa średnia lub lepiej, dobrze zarabiający, podpory lokalnego kościoła, szanowani obywatele. W każdym z przypadków, tak uzgodniły spiskowczynie, to ofiara decyduje, co ma się stać sprawcy. Kathryn Lucas zażądała kastracji i wysłania gwałcicielom ich jąder w formalinie.

Książka ewidentnie dla kobiet. Co nie znaczy, żeby było w tym coś złego. Po prostu tak jest napisana, że czytelnikom mogłoby wielu elementów zabraknąć. Myra dysponuje nieograniczonymi funduszami – i to wszystko, czytelniczkom wystarczy. Zatrudnia osobistego ochroniarza i osobistego… hmmm… przyjaciela, byłego agenta MI6 (wywiad brytyjski); w sprawie zaopiekowania się nim, gdy został zdemaskowany, dzwoniła do Myry angielska królowa, osobiście. No i wystarczy, wszystko jasne. Charles, mimo upływu lat, jest najlepszym na świecie specjalistą od informatyki, komputerów, szyfrów i zabezpieczeń; fantastycznie gotuje i jest sprawnym kelnerem, jest najlepszym… itd. Proste, nie? Po co więcej?
Kiedy Nikki zaczęła się spotykać i rozmawiać z duchem Barbary – odrobinę się zniesmaczyłem. Pierwszo lub drugoplanowe bohaterki psychologicznie płaskie, jak karton. Momentami wydawało mi się, że to kukiełki wygłaszające bombastyczne kwestie i odgrywające określone role. Ale za to rozmowy z duchem i mnóstwo uczuć. No... OK.

Domyśliłem się, że skoro „Weekendowi wojownicy” dotyczą tylko pierwszej sprawy podjętej przez grupę kobiet, to z czasem pojawią się kolejne tomy, a w nich relacje z realizacji następnych projektów, kolejnych aktów zemsty skrzywdzonych pań. Mnie jednak, najprawdopodobniej, pisarstwa Michaels już wystarczy.




---
[1] Fern Michaels, „Weekendowi wojownicy”, przekład Anna Bergiel, Skarpa Warszawska, 2024, s. 5.





Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

sobota, 10 sierpnia 2024

Opowiadania weterana AA

 „Historia, Kroki i Duchowość Anonimowych Alkoholików” – Sandy Beach

Nie wiem, czy Sandy Beach to imię i nazwisko autora czy może jego pseudonim (piaszczysta plaża?), ale wolałbym, żeby to drugie, bo wtedy byłby to członek AA zachowujący zasadę anonimowości, a nie ktoś, kto na te zasady się wypina. Sandy Beach latami wygłaszał odczyty, prelekcje czy wykłady na temat Kroków AA i Wspólnoty w ogóle. Wreszcie te jego wystąpienia zostały nagrane przez jego sponsora i zarazem protegowanego (dziwne pomysły mają ci Amerykanie), Chrisa B. Z tychże nagrań powstała dopiero ta książeczka.

„A oto, co możemy znaleźć na ich temat w 12/12” [1].

Konia z rzędem temu, kto rozumie, co możemy znaleźć w 12x12 „na ich temat”. W polskim tekście, poprawnie napisanym, po korekcie i redakcji, a korekta i redakcja były rzekomo obecne w tym przypadku, pojawiłby się dwukropek, a po nim wyliczenie tych rzeczy, które można znaleźć w 12x12. Natomiast kolejne zdanie to: „Powtórzę: jestem absolutnym fanem korzystania z obu tych książek równocześnie” i najwyraźniej dotyczy ono czegoś innego.

Bill, jako pacjent szpitala, opowiada doktorowi Silkworthowi o swoim doświadczeniu (ciepły wiatr, oślepiające słońce itd.). Doktor wtedy… „Powiedział do Billa: na twoim miejscu uwierzyłbym w to i poszedłbym za tym widzeniem. Bill zdecydował się na szpital, a po wyjściu zaraz postanowił znaleźć Ebby’ego. Wiedział, że ma go szukać w Grupie Oksfordzkiej. Billowi zdarzyło się kilka razy upić na tych spotkaniach, ale teraz był trzeźwy” [2].

Zaraz, zaraz… będąc w szpitalu Bill W. zdecydował się na szpital? Ups! Po wyjściu za szpitala szukał Ebby’ego Teachera w Grupie Oksfordzkiej i podczas ich spotkań pił? Wydaje mi się, choć racji mieć nie muszę, że było to trochę inaczej, a jedynie ten zapis jest mocno problematyczny i dokonany przez kogoś, kto bardzo słabo zna język polski. Niestety, w książce takich wątpliwości można znaleźć wiele. Także zwyczajnych błędów.

Odnoszę wrażenie, że Sandy Beach był znakomitym, pełnym humoru gawędziarzem, ale najpierw zapisano jego wykłady z nagrania, a następnie przełożono na język polski, a to spowodowało, że pewne elementy jego humoru gdzieś się w tym procesie zagubiły, a szkoda. Nadal jednak w relacji Sandy’ego bywają widoczne zabawne momenty.

„Jestem już od dawna na tym świecie i znam wiele historii, i zamierzam opowiedzieć je wszystkie w tych dwunastu rozdziałach. Tutaj przeczytasz o Krokach, o moich przemyśleniach na temat ich duchowego znaczenia. Przeczytasz także o AA i o wszystkich naszych wzlotach i upadkach” [3].

Autor zastrzega się jednocześnie, że to nie jest warsztat Kroków, a jego książka nie może zastąpić pracy ze sponsorem.

Podczas lektury trzeba być niezwykle uważnym, bo czasem opowiadania Sandy’ego są zgodne z faktami opisanymi w trzech historycznych książkach AA, ale czasem zupełnie nie. „Historia, Kroki i Duchowość Anonimowych Alkoholików” to są jego osobiste przekonania i interpretacje, a nie rzetelne opracowanie historii Wspólnoty. Podobnie jest z Krokami i ich rozumieniem przez autora. Adekwatnym tytułem byłoby zatem: „12 Kroków i historia AA” według Sandy’ego.

„Ktoś zadzwonił do jego żony. Odebrała Boba i tak wrócił do domu. To był 10 czerwca. Narodziny AA obchodzone są właśnie w dniu, w którym Bob, po wpadce, leżał na deskach stacji kolejowej” [4].

Z literatury AA znam zupełnie inną wersję. I tu pojawia się pytanie, która z tych wersji jest prawdziwa? Takie wątpliwości rodzą się podczas lektury mnóstwo razy. Mnie fantasmagorie autora krzywdy nie zrobią, ale nie wiem, jak będzie z innymi czytelnikami, przekonanymi, że wszystko, co opowiadają amerykańscy weterani jest prawdą absolutną.

Mocno irytująca wydaje mi się hipokryzja autora, znana mi już zresztą z okolic Krakowa, a polegająca na wygłoszeniu na początku komunikatu: jeśli twój sponsor mówi coś innego niż ja, to trzymaj się sponsora – bardzo pięknie, bardzo asekuracyjnie, ale… chwilę później, na kolejnych stronach można znaleźć twierdzenie, że jeśli nie robisz tego tak jak ja, jeśli nie osiągasz określonych przeze mnie efektów, to widocznie robisz to źle. Była kiedyś popularna anegdota: możesz jeździć Fordem dowolnego koloru, pod warunkiem, że będzie to kolor czarny. Tyle, że w przypadku alkoholizmu, postawienie sprawy w ten sposób (jeśli nie robisz tego tak jak ja, to robisz to źle i wkrótce zdechniesz marnie) nie wydaje mi się zabawne i przypomina raczej sekciarskie zastraszanie.

Znalazłem w książce znakomite stwierdzenie -"Jung na pytanie kogoś, jaki jest główny cel religii, odpowiedział: Uniemożliwienie ludziom bezpośredniego kontaktu z samym Bogiem" [5].

Zapewne warte uwagi są pomysły autora na realizację poszczególnych Kroków, bo zawsze dobrze jest poznać jak to rozumieją i realizują inni. Zgadzać się z nimi można, ale nie trzeba, ale już samo poznanie innych technik, sposobów i metod, może być przydatne i rozwijające.
Książkę dostałem w prezencie i dlatego przeczytałem – sam bym jej sobie nie kupił, a już na pewno nie za okładkową cenę, bo tyle warta ona nie jest, nawet dla mnie, a ja lubię takie ciekawostki.

Sandy B. alias Richard J. "Sandy" Beach, zmarł w niedzielę 28 września 2014 roku na spotkaniu AA podczas czytania Kroku Pierwszego z „Dwunastu Kroków i Dwunastu Tradycji”. Sandy przestał pić 7 grudnia 1964 roku i od tego czasu głęboko i trwale wierzył w duchową moc Anonimowych Alkoholików. Był natchnionym mówcą AA, głoszącym swoje przekonania i poglądy na całym świecie. https://storiesofrecovery.org/SandyB.htm

Inne ciekawe cytaty.
„Myślenie musi więc być wyeliminowane. W jego miejsce powinny wejść modlitwa i medytacja” [6].

„Sztuczka z Krokami polega na wykonaniu ich z przekonaniem. Wielu z nas nazywa to tak: Podjęcie działań w obszarze, w który nie wierzymy. Ja też w nie nie wierzyłem, ale wiedziałem, że jeśli ich nie przerobię, mój sponsor może mnie „uszkodzić” [7].



---
[1] Sandy Beach, „Historia, Kroki i Duchowość Anonimowych Alkoholików”, przekład Aga Pugacewicz, 2024, s. 10.
[2] Tamże, s. 21.
[3] Tamże, s. 9.
[4] Tamże, s. 40.
[5] Tamże, s. 35.
[6] Tamże, s. 208.
[7] Tamże, s. 214.


niedziela, 4 sierpnia 2024

TEN konflikt wczoraj i dzisiaj

 „Powstań i zabij pierwszy” – Ronen Bergman

Pochodzenie tytułu: Jeśli ktoś przychodzi, żeby cię zabić, powstań i zabij go pierwszy – Talmud Babiloński, Traktat Senhedryn, 72, 1 [1].

Zaczyna się od tysięcy kłód jakie Izrael (rząd, służby specjalne, urzędy, instytucje) rzucał pod nogi autorowi, znanemu izraelskiemu dziennikarzowi, gdy stało się wiadome, że planuje napisać tę książkę. Do osób, z którymi mógłby chcieć rozmawiać, wysyłano oficjalne ostrzeżenia. Tych ważniejszych osobiście odwiedzali wysokiego szczebla urzędnicy. Kiedy już czytelnik zaczyna się zastanawiać, jakim cudem w takim razie ta pozycja powstała i ukazała się drukiem, Ronen Bergman chwali się, kilka stron dalej, jak to przeprowadził tysiące wywiadów i zgromadził tysiące dokumentów. Ups! Widać Bergman jest lepszy od całego wywiadu Izraela, uznawanego notabene za najlepszy na świecie. A może chciał się pochwalić (sam pisze w książce, że każdy chce się pochwalić swoimi dokonaniami) i mocno przerysował rzekome przeszkody i utrudnienia?

Ta książka dotyczy głównie zamachów i selektywnych eliminacji przeprowadzonych przez Mossad (i inne organizacje związane z izraelskim rządem) zarówno w czasach pokoju, jak i w trakcie wojny [2].

„Powstań i zabij pierwszy” to reporterska opowieść o historii Izraela (państwa) oraz działań, jakie musieli podejmować Izraelczycy, żeby przetrwać. Państwa arabskie, spiskowały, zawierały sojusze militarne i planowały wojnę z Izraelem, zanim ten w ogóle powstał – to akurat fakt znany od dziesiątków lat. Jednak kluczem jest zapewne słowo „musieli”. Naprawdę musieli, a może tylko tak im się wydawało, czy po prostu było to korzystne? Musieli zlikwidować terrorystów z „Czarnego Września”, którzy dokonali zamachu na izraelskich sportowców podczas Igrzysk Olimpijskich w Monachium? Pomordowanych sportowców nie przywróciło to do życia, ale może korzystne było wysłać w świat wiadomość, że każdy, kto próbuje zabijać Izraelczyków, sam zostanie zabity? Skuteczna zemsta znakomicie zmniejsza zapał do organizowania kolejnych zamachów i zbrodni.

Wiele razy w książce pojawia się określenie „eliminacja selektywna”. Podczas rzezi Béziers opat Arnaud, wobec wątpliwości krzyżowców co do zabijania kobiet, dzieci i katolików odparł rzekomo: „Zabijcie wszystkich! Bóg rozpozna swoich”. Następnie namiestnik apostolski, opat Arnaud zdał papieżowi listownie następującą relację: „Dzisiaj Wasza Świątobliwość, dwadzieścia tysięcy mieszkańców wydano mieczowi, niezależnie od posady, wieku czy płci". To nie była eliminacja selektywna. Selektywna to wyeliminowanie, zwykle zabicie, ale nie zawsze, kogoś szczególnie ważnego, odpowiedzialnego, wysokiej rangi dowódcy, ważnego polityka, przywódcy jakiejś organizacji, na przykład islamskich terrorystów, sprawcę ludobójstwa itp.

Podczas intifady Al-Aksa (druga intifada Palestyńczyków przeciwko izraelskim władzom; pierwsza została nazwana intifadą kamieni) Izrael wykonał podobno około 800 takich akcji. Prawie wszystkie stanowiły część działań przeciwko terrorystycznej i zbrodniczej organizacji Hamas w strefie Gazy. Za czasów prezydentury Baracka Obamy amerykańskie tajne służby zrealizowały jedynie 353 takie selektywne eliminacje. No, proszę, nie tacy źli ci Amerykanie. Ale poważnie – w tym momencie pojawia się kolejna wątpliwość: czy to znaczy, że te polityczne i inne skrytobójstwa są powszechnie znane? No, raczej nie. Skąd o nich tak dokładnie wie Ronen Bergman? Skąd wie, że było ich właśnie tyle i dokładnie tyle? Gdyby Bergman napisał, że tyle zostało ujawnionych, w ten lub inny sposób, z tych lub innych powodów, to brzmiałoby to zdecydowanie bardziej wiarygodnie, niż twierdzenie, że było ich dokładnie 353.

Działania służb specjalnych Izraela skierowane są nie tylko przeciwko wrogim państwom, ale także organizacjom terrorystycznym. Ronen Bergman opisuje akcje zakończone sukcesem oraz te, które się nie powiodły przez złe decyzje, kiepską organizację, niewłaściwe przygotowanie, a było takich, zwłaszcza w początkowej fazie tworzenia się państwa, całkiem sporo, może nawet znacznie więcej niż tych udanych.

17 marca 1954 roku banda dwunastu arabskich terrorystów zaczaiła się na cywilny autobus jadący z Elijatu do Tel Awiwu na Przełęczy Skorpiona, na krętej drodze w sercu pustyni Nagew. Strzelając z bliska, zabili jedenastu pasażerów. Dziewięcioletni chłopiec, Chaim Furstenberg, ukrył się pod siedzeniem, po czym wstał, kiedy terroryści wyszli z autobusu i zapytał: »Poszli już sobie?«. Terroryści usłyszeli go, wrócili i strzelili mu w głowę. Przeżył, ale był sparaliżowany aż do śmierci trzydzieści dwa lata później. Arabowie okaleczyli ciała zabitych i napluli na nie [3].

Żydzi w odwecie… nie, nie spalili dwóch wiosek, nie wymordowali ich mieszkańców, nie zabili wszystkich dwunastu arabskich zbrodniarzy… Zastrzelili dowódcę oddziału. Okropni są ci Żydzi, prawda?
Można byłoby powiedzieć, że to było dawno temu, ale tego typu wydarzenia nie skończyły się; czasem jest ich mniej, czasem więcej. Przeciwnikami Izraela jest 21 państw arabskich (słownie: dwadzieścia jeden). Państwa te odkryły fantastyczny model walki z Izraelem – to nie Egipt, Syria czy Palestyna zaatakowały Izraelczyków i wymordowały cywilów, kobiety, dzieci. To zawsze robią organizacje terrorystyczne typu Hezbollah, Hamas czy Fatah. Kraje arabskie oficjalnie potępiają terrorystów i… skrycie finansują i wspierają.

Poza dwoma wątpliwościami, które wspomniałem na początku, książka sprawia wrażenie opracowania niezwykle rzetelnego, a to jest ważne dla czytelników, którym partyjna propaganda nie myli się z rzetelną wiedzą i faktami. Autor podejmuje też trudny temat ocen moralnych działań odwetowych i selektywnych eliminacji, także tych podejmowanych prewencyjnie; prezentuje fakty, nie przekonuje. Zapewne dlatego pozycja ta jest tak dobra.



---
[1] Bergman Ronen, „Powstań i zabij pierwszy”, przekład Piotr Grzegorzewski i Jerzy Wołk-Łaniewski, wyd. Sonia Draga, 2019, e-book.
[2] Tamże.
[3] Tamże.


środa, 31 lipca 2024

Nie jest łatwo być Baskiem

 „Patria” – Fernando Aramburu

Na początek niewielka zagadka. Joxe Mari, Ikatzo, Gorka, Bittori, Txato, Arantxa – które imiona są kobiece, które męskie, które zwierzęce*?

Interesują mnie Baskowie. Może nie aż tak, żebym specjalnie poszukiwał informacji na ich temat, ale gdy się na nie natknę, to czytam z ciekawością i zapamiętuję. Na przykład to, że Baskowie nie są ani Hiszpanami, ani Francuzami, choć mają obywatelstwo jednego z tych krajów. Uznawani są za protonaród, to jest naród bez państwa. Język baskijski nie ma kompletnie nic wspólnego z francuskim czy hiszpańskim i w ogóle nie jest to język indoeuropejski. Trwają badania socjologiczne nad fenomenem cuadrilli – młodzi Baskowie tworzą czteroosobowe grupy bardzo bliskich przyjaciół i związek ten trwa zwykle do końca życia. Wreszcie stowarzyszenia gastronomiczne – miejsca, gdzie ludzie się spotykają, wspólnie gotują i jedzą. Oczywiście, to tylko ciekawostki.

Nigdy nie słyszałam, Ikatzo maitia, żeby wypowiadali się na tematy polityczne. Oczywiście Arantxa z abertzale miała tyle, ile należało, a może nawet mniej. Ich najmłodszy syn, eee, ten był niewinny jak baranek. Naprawdę nie sądzę, żeby wychowywali dzieci w nienawiści. Znajomi, cuadrilla, złe towarzystwo, zaszczepili w tym łajdaku nienawiść do doktryny, przez którą zniszczył życie nie wiadomo ilu rodzinom. Pewnie jeszcze czuł się z tego powodu bohaterem [1].

„Patria” nie dotyczy polityki czy jakichś problemów globalnych tego zakątka świata. Powieść jest historią dwóch bardzo zwyczajnych rodzin baskijskich i obejmuje około czterdzieści lat, począwszy od połowy lat osiemdziesiątych. Członek pierwszej rodziny został zamordowany przez organizację separatystyczną i terrorystyczną ETA (bask. Euskadi Ta Askatasuna – Baskonia i Wolność). Członek drugiej był aktywnym działaczem i zwolennikiem ETA.

Wydaje mi się, że jest spora szansa, że wielu czytelników domyśli się, że patria to po hiszpańsku ojczyzna, ale że maitia to po baskijsku moja miłość, to już raczej nie. Tak przechodzę do słabego elementu powieści. Wystarczająco trudne do rozpoznania i zapamiętania są baskijskie imiona, ale nijak nietłumaczone zwroty, pojęcia i określenia, to już jest poważny mankament, który czasem utrudnia zrozumienie sensu fragmentu tekstu. Coś takiego zniechęcać może do lektury bardzo dobrej, poza tym, powieści. Owszem, na końcu książki znaleźć można niewielki słowniczek wyrazów baskijskich, ale przerywanie co trochę lektury, by znaleźć odpowiednie słowo w słowniku upchanym gdzieś między treścią powieści, a przypisami, nie jest wygodne. Wszystko byłoby w porządku, gdyby te wyjaśnienia znalazły się na dole strony.

Fernando Aramburu napisał bardzo dobrą powieść społeczno-obyczajową z, oczywistymi w tej sytuacji, elementami psychologii związków i relacji. Niesamowite jest na przykład spojrzenie na tych, którzy najpierw kogoś skrzywdzili, a następnie znienawidzili swoje ofiary i ich rodziny, bo przypominają im, że byli oprawcami, katami, latami nie pozwalają zapomnieć, jacy byli, co zrobili. Jest w powieści o przyjaźni, która zmieniała się w nienawiść, o strachu, wywoływanym celowo przez polityczną manipulację, o indoktrynacji, o reakcji ludzi na coraz większy terror, wreszcie, odrobinę naiwnie, o wybaczeniu.

Razem z Patxem ćwiczyli składanie i rozkładanie broni. Nauczyli się przygotowywać śmiertelne zasadzki i samochody pułapki. Czego jeszcze? Na przykład budowania mechanizmów z opóźnionym zapłonem. Potem robili próby, odpalając detonatory w metalowej beczce wypełnionej piaskiem. Nabyli wszelką potrzebną wiedzę na temat schowków i skrzynek pocztowych, a także otwierania zamków w drzwiach samochodów. Instruktor powtarzał, że należy zachować środki ostrożności. Bądźcie gotowi, uważajcie i tak dalej. Wytłumaczył im, jak się zachować w razie zatrzymania. Ćwiczenia ze strzelania ograniczyły się do jednego popołudnia i przy użyciu tylko jednego pistoletu, bo policja francuska była czujna [2].

We wrześniu 2010 roku ETA ogłosiła bezterminowe zawieszenie broni, ale dopiero w 2018 roku przeprosiła formalnie ofiary zamachów i ogłosiła zakończenie działalności politycznej. Ciekawe, czy krewni ofiar zamordowanych przez organizację terrorystyczną podczas zamachów, czują się po tym usatysfakcjonowani…





---
[1] Fernando Aramburu, „Patria”, przekład Karolina Jaszecka, wyd. Sonia Draga, 2018, e-book.
[2] Tamże.
* Joxe Mari, Gorka i Txato to mężczyźni, Bittori i Arantxa to kobiety, Ikatzo – kotka.


niedziela, 28 lipca 2024

Prawda objawiona Argentynie

 „Droga do samozależności” – Jorge Bucay

Temat uwolnienia lub ograniczenia szkodliwych zależności interesuje mnie od ponad ćwierćwiecza. To pierwszy powód, dla którego sięgnąłem po tę książkę. Drugim było to, że znam dwie inne publikacje tego autora. Nie uważam ich za najlepsze na świecie, ale znalazłem w nich treści bardzo przydatne. Na przykład w „Pozwól, że opowiem ci…” odkryłem stwierdzenie: …na początek konieczne jest usunięcie pułapki, którą zastawiono na nas, kiedy byliśmy jeszcze bardzo mali. Tą pułapką jest głęboko zakorzeniona w nas idea będąca częścią naszej dosadnej kultury i samo przez się zrozumiałej: docenia się tylko to, co się osiąga wysiłkiem. Amerykanie powiedzieliby na to bull-shit. Każdy może stwierdzić zgodnie z własnym odbiorem rzeczywistości, że to nieprawda, a jednak budujemy swoje życie tak, jakby to była prawda niepodważalna [1]. Bardzo mi pomogło w życiu*.

O tym, że całkowita niezależność od innych i reszty świata jest kompletnie nierealna, zorientowałem się w pierwszej klasie podstawówki, zapoznając się niechętnie z wierszem Tuwima „Wszyscy dla wszystkich”:
Murarz domy buduje,
Krawiec szyje ubrania,
Ale gdzieżby co uszył,
Gdyby nie miał mieszkania?
A i murarz by przecie
Na robotę nie ruszył,
Gdyby krawiec mu spodni
I fartucha nie uszył itd.

Jednak fakt, że pełna niezależność nie istnieje, nie oznacza jeszcze, że każda zależność jest szkodliwa, zniewalająca i groźna, bo większość jest po prostu oczywista. Owszem, istnieją wynaturzone, patologiczne formy zależności i z ich istnienia dobrze byłoby zdać sobie sprawę, a następnie, jeśli to tylko możliwe, pozbyć się ich lub znacząco ograniczyć ich destrukcyjny wpływ na własne życie.

Zanim książka trafiła w moje ręce zastanawiałem się nad jej cudacznym tytułem. W języku polskim nie istnieje słowo „samozależność”. „El camino de la autodependencia” (oryginalny tytuł) oznacza – moim skromnym zdaniem – drogę do samodzielności, niezależności lub ewentualnie samowystarczalności. Na jakiej podstawie i skąd tłumaczka wytrzasnęła tę „samozależność”? Miałem nadzieję dowiedzieć się z książki. Tak się nie stało.

Drogi, podczas których nauczymy się, jak osiągnąć wyznaczony cel. Są to: Pierwsza, czyli droga zrozumienia, że należy wziąć odpowiedzialność za własne życie. Nazwałem ją: drogą do samozależności [2].

Wyglądało więc początkowo na to, że ta dziwna „samozależność", to jest po prostu odpowiedzialność za własne życie, ale wkrótce okazało się, że nie jest to takie oczywiste i nie do końca o to chodzi.

Książka zbudowana jest z sześciu głównych rozdziałów, a każdy z nich z wielu anegdot, esejów, opowiastek, historyjek, opisów jakichś sytuacji, zdarzeń, przemyśleń, wniosków i doświadczeń; to typowe dla tego autora. W większości z nich pojawia się ta nieszczęsna „samozależność”, ale raz znaczy to, co w drugim cytacie, innym razem coś odmiennego, za trzecim… w sumie nie wiadomo, co.

Wolno, rzecz jasna, wymyślać nowe pojęcia, zwłaszcza jeśli w języku polskim nie istnieje żaden stosowny odpowiednik – tu jednak mam wątpliwości, czy naprawdę nie istnieje. Oczywiście trzeba to robić według pewnych reguł. Tak było i w tym przypadku. Być może przez analogię do, na przykład, samoświadomości. Samoświadomość to znajomość (wiedza, zrozumienie, rozpoznanie) własnych ograniczeń, słabych i mocnych stron, umiejętności i ich braków, wad i zalet. Czym w takim razie miałaby być „samozależność” ? No cóż… to zależy w jakim rozdziale. W pewnym momencie wydawało mi się, że rozumiem. W samozależności chodzi zapewne o to, bym to ja sam decydował, od kogo i czego jestem zależny. Jest to oczywista bzdura i po chwili śmiałem się ze swojego pomysłu do rozpuku. Nie znam realiów życia w Argentynie, ale jakoś nie wierzę, że w tym kraju można samemu decydować, czy zależnym się jest od systemu podatkowego, wymiaru sprawiedliwości, umów społecznych. Szybko też odrzuciłem pomysł, że Jorge Bucay, argentyński psychiatra i psychoterapeuta, proponuje jakieś techniki i metody, by się uzależnić od samego siebie, czyli od swoich własnych przekonań (czy aby na pewno własnych, bo może mamusi albo katechety?) czy nierealistycznych oczekiwań.

Moja propozycja to: Porzucić wszystko, co czyni nas zależnymi [3].

Ale jak to? Mam porzucić też samego siebie? Bo chyba nie da się „samozależności” rozumieć inaczej, jak zależności od samego siebie? A może chodzi o jedzenie, wodę i powietrze? A skoro zależność jest zła, to co – w języku polskim  jest jej odwrotnością, jej przeciwieństwem? Moim zdaniem NIEZALEŻNOŚĆ, a nie cudaczna „samozależność”.

Czasem z autorem się zgadzam, czasem na jakiś temat mam zupełnie inne zdanie, wynikające z odmiennych doświadczeń i przeżyć. Choćby to:

Na zewnątrz szukam na przykład aprobaty. Wszyscy jej łakniemy. Kiedy miałem pięć lat, jedyną osobą, która mogła ją zapewnić, była moja matka. Nikt inny [4].

Przyjmuję do wiadomości, że Jorge Bucay tak miał. Przykre to i smutne. Kiedy miałem pięć lat, aprobatę uzyskiwałem od rodziców, babci, dziadka, czterech ciotek, trzech wujków, kilku kolegów z przedszkola, paru z podwórka (brat był jeszcze za mały).
Dla równowagi przykład, z którym zgadzam się w pełni albo prawie. Bucay twierdzi, że nasze (ludzi w średnim wieku) doświadczenia i mądrość życiowa są nowemu pokoleniu, i następnym, kompletnie nieprzydatne. Czasem tylko zbędne, innym razem wręcz szkodliwe. Doświadczenia prapradziadka przydawały się pradziadkowi, doświadczenia pradziadka przydawały się dziadkowi – tak to trwało setki lat wstecz. Warto było słuchać starych ludzi, bo dysponowali ogromną praktyczną wiedzą i mądrością życiową. W drugiej połowie XX wieku zaczęło się to zmieniać. I to coraz szybciej. Dziadek udzielił mi w dzieciństwie rady: spodnie zamawiaj tylko z najlepszego sukna, bo to tańsze po kilkunastu latach się przeciera. Co niby miałbym zrobić z tą mądrością teraz? Jak dzisiaj miałbym wykorzystać nauki właściwego przycinania knotów lamp naftowych, żeby jasno świeciły, ale nie dymiły? Najważniejsze jednak jest to, że nie chodzi tylko o techniki i technologie – charakter relacji międzyludzkich też się zmienia.

Ludzi zależnych od innych Bucay dzieli na głupców (imbécil) intelektualnych, głupców emocjonalnych oraz głupców moralnych i już sama ta kwalifikacja wydaje się ciekawa, warta zastanowienia.

Żeby być samozależnym, muszę myśleć o sobie jak o centrum tego wszystkiego, co dzieje się wokół mnie [5].

Może i tak, nie znam Argentyńczyków, ich mentalności i moralności. W środowisku, w którym się wychowałem i żyję, tak skrajny egocentryzm (także egoizm, który Bucay również wychwala) jest czymś odrażającym, stanowi obrzydliwą wadę charakteru albo jakieś zaburzenie psychiczne. Choć możliwe, że taka postawa po prostu się opłaca.

Starałem się tu pokazać, że książka ma głównie wartość polemiczną. Jorge Bucay zachęca lub prowokuje czytelnika do zajęcia stanowiska w każdym poruszanym temacie. Nie jest najważniejsze, czy mam doświadczenia i przekonania podobne do niego, czy zgadzam się z jego oceną spraw, zdarzeń i postaw – ważne, bym odkrył swoje, uporządkował, zweryfikował, zorientował się, czy naprawdę są moje i… czy nadal aktualne.

Wydaje mi się, że mogłaby to być momentami nawet wartościowa lektura, gdyby nie ta cała „samozależność”. Jak wcześniej wspomniałem, przeczytałem wcześniej dwie książki tego autora. Nie miałem najmniejszych problemów z udziwnionym językiem, ale… tamte tłumaczyła Ilona Ziętek-Segura, a nie Bernadeta Krysztofiak.

Bywało, że w „Drodze do samozależności” drażniły mnie stare, znane mi od trzydziestu lat kawały czy dowcipy, które Bucay stara się zaprezentować, jako jakieś wielkie prawdy jemu objawione, ale też i inne, podobnie naiwne i infantylne treści. Na szczęście nie jest ich jakoś strasznie dużo, może ze dwadzieścia procent. W tym widzę podobieństwo do Paulo Coelho.

Gdybym był właścicielem wydawnictwa i chciał zarobić pieniądze, zamiast pomagać zaistnieć pani tłumaczce, która teraz może być z siebie dumna, bo wymyśliła nowe pojęcie (prawie jak prof. Kotarbiński, autor określenia „spolegliwy”), wydałbym tę książkę pod tytułem „Droga do niezależności”. Z takim wyrazem w tytule i w treści pewna część zawartości, może nawet większa, mogłaby mieć pewien sens.

Co jeszcze mógłbym dodać? Eeee… ładna twarda okładka.





---
[1] Jorge Bucay, „Pozwól, że Ci opowiem... bajki, które nauczyły mnie, jak żyć”, przekład Ilona Ziętek-Segura, wyd. Zysk i s-ka, 2004, s. 36.
[2] Jorge Bucay, „Droga do samozależności”, przekład Bernadeta Krysztofiak, Zysk i S-ka, 2024, s. 8.
[3] Tamże, s. 31.
[4] Tamże, s. 55.
[5] Tamże, s. 59.
* https://autopamflet.blogspot.com/2008/07/profity-bez-wysikow_12.html






Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

sobota, 20 lipca 2024

Polacy, Niemcy, polityka, uran

 „Nemezis” – Maciej Siembieda

Zaczyna się od akcji komandosów Otto Skorzenego (czytaj: Skożenego), którym udało się w brawurowej akcji odbić Mussoliniego, którego rodacy mieli widocznie serdecznie dosyć, podobnie jak i faszyzmu i wymuszonej przyjaźni z hitlerowcami. W akcji tej brał udział Bruno Janoschek (brat Herberta), specjalista od rzucania nożami. Ale to tylko wstęp, tekst na zachętę, bo prawdziwa historia zaczyna się wcześniej – kilka lat przed wybuchem drugiej wojny światowej, i początkowo dzieje się w Niemczech, w mieście Oppeln.

Głównym bohaterem powieści jest Bruno Janoschek. Do pewnego momentu także jego brat, Hubert. Bracia Janoschek urodzili się i wychowali w Oppeln. In matka była Polką, ojciec Czechem (poddanym monarchii austro-węgierskiej). Stary Janoschek brał udział w pierwszej wojnie, dzielnie walczył w okopach u boku niejakiego Adolfa Hitlera. Z czasem miał żałować, że nie wbił mu bagnetu w plecy, na co okazji było podobno wiele.

Po starciu z Flinkiem, bandziorem z Zaodrza, to jest szemranej dzielnicy Opola, któremu uszkodził nogę i wydał policji, Bruno Janoschek musiał uciekać z miasta. Przystał do objazdowego cyrku, gdzie Don Alvaro (Cygan udający Hiszpana) przez prawie trzy lata uczył go rzucać nożem. Kiedy cyrk występował w Berlinie, Don Alvaro został zatrzymany przez gestapo. Właściciel cyrku próbował na jego miejsce zatrudnić Bruna Janoschka, ale nic z tego nie wyszło – młody człowiek nie był wystarczająco dobry. Znacznie później, jakoś tak, nagle, się stał.
Przed ucieczką z rodzinnego miast Bruno zakochał się, z wzajemnością, w Grecie; w czasie wymuszonej rozłąki pisywali do siebie płomienne listy. Po trzech latach Bruno uznał, że już może wrócić do Oppeln bez większego ryzyka, ale gdy zjawił się w rodzinnym domu okazało się, że za kilka dni będzie ślub Grety z jego bratem, Hubertem. Greta i Hubert coś próbują mętnie wyjaśnić Brunowi, ale kręcą i mataczą tak nieudolnie, że najmniej uważny czytelnik poznałby, ze coś tu nie trzyma się kupy. Jednak na wyjaśnienie, co, jak i dlaczego tak naprawdę wtedy się stało, trzeba czekać prawie do końca książki.

Rozczarowany, zawiedziony, oszukany i zdradzony Bruno odnajduje się w jednostce komandosów pod dowództwem Otto Skorzenego; jest członkiem SS i nazistą forowanym przez przełożonych różnego szczebla. Bierze udział w operacji uwolnienia Mussoliniego oraz innych zdarzeniach historycznych; spotyka w kolejnych latach (powieść kończy się ok. roku 1990) wielu znanych polityków i działaczy różnych organizacji, często tajnych, z bardzo różnych, często egzotycznych krajów.

W drugiej połowie książki pojawiło się połączenie „Nemezis” z wcześniejszą powieścią Siembiedy, „Katharsis”. Na scenę wkroczył Jan Tosidowski (dawniej Tosidos); Maciej Siembieda wraca też do tematu uranu wydobywanego i ukrytego na Dolnym Śląsku, by wreszcie w miarę spójnie zakończyć obie te historie. Choć to zakończenie wcale nie jest takie pewne – w zapowiedziach widziałem, że z cyklu greckiego, ukazać ma się też powieść „Kairos”.

Momentami mocno naciągana, wręcz naiwna powieść przygodowo-sensacyjno-historyczno-wojenna. 448 stron i to jest przynajmniej o trzydzieści procent za dużo, bo trafiają się dłużyzny, a konkretnie opisy spraw i zdarzeń bez żadnego związku z fabułą. Siembieda nadal nie nauczył się konstruować postaci dla swojej powieści. Nie wiadomo kompletnie, jak wyglądali (wyjątkiem są postacie historyczne, na przykład wiadomo, że Skorzeny był wielkim chłopem i miał bliznę), jakimi ludźmi byli. Można o tym sądzić w zasadzie tylko po ich wyborach i decyzjach życiowych, ale i tu nie zawsze jest spójnie i jednoznacznie. Jedno, co u Siembiedy podziwiam i cenię, to wyobraźnia.