środa, 25 grudnia 2024

Jak przejąć i utrzymać władzę

 „Koncern autokracja” – Anne Applebaum

Anne Applebaum jest amerykańsko-polską (podwójne obywatelstwo w związku ze ślubem z Radosławem Sikorskim) dziennikarką i historyczką. Pisała wiele o historii komunizmu i rozwoju społeczeństwa obywatelskiego w Europie Środkowej i Wschodniej. Zdobyła Nagrodę Pulitzera w kategorii literatury faktu. Jest starszym pracownikiem naukowym w The Agora Institute w Johns Hopkins University School of Advanced International Studies.
W pierwszych zdaniach wstępu do swojej najnowszej książki (z września 2024) autorka krótko i dosadnie informuje, jakiego tematu jej publikacja dotyczy:

Mamy pewne wspólne komiksowe wyobrażenie państwa autokratycznego. Na jego czele stoi złoczyńca, który kontroluje armię i policję. Wojsko i służby nieustannie grożą społeczeństwu zastosowaniem przemocy. Wśród obywateli są zarówno podli kolaboranci, jak i dzielni opozycjoniści. Tyle że w XXI wieku taki obrazek ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Dziś autokracjami nie rządzą pojedynczy źli ludzie, ale całe skomplikowane sieci władzy. Wykorzystują do tego kleptokratyczny system finansowy i złożony aparat bezpieczeństwa – wojsko, formacje paramilitarne i policyjne. Polegają także na wyspecjalizowanych ekspertach, którzy obsługują narzędzia do inwigilacji, budowania propagandy i siania dezinformacji. Członkowie takich struktur tworzą pajęczynę wzajemnych powiązań wykraczającą poza granice pojedynczych krajów. Reżimowcy są wpleceni w sieci, które powstają w innych państwach autorytarnych i niektórych demokratycznych. Siły porządkowe jednego kraju mogą uzbrajać, wyposażać i trenować analogiczne formacje wielu innych państw*.

Żeby nie zostać posądzoną o tworzenie jakiejś naiwnej teorii spiskowej, Anne Applebaum wyjaśnia na samym początku:

Nie oznacza to, że istnieje jakieś tajne miejsce spotkań, gdzie niczym w scenie z Jamesa Bonda schodzą się wszyscy złoczyńcy. Konflikt, w którym tkwimy, nie jest bynajmniej dwubiegunowy ani czarno-biały. Nie stanowi zimnej wojny 2.0. Wśród współczesnych autokratów są tacy, którzy zwą się i komunistami, i monarchistami, i nacjonalistami, i teokratami. Reżimy, którymi rządzą, mają historyczne korzenie w bardzo różnych zjawiskach, przyświecają im różne cele i hołdują różnym estetykom. Chiński komunizm i rosyjski nacjonalizm różnią się nie tylko między sobą, ale żaden z nich nie przypomina też boliwariańskiego socjalizmu w Wenezueli, północnokoreańskiej ideologii dżucze ani szyickiego radykalizmu Islamskiej Republiki Iranu. Wszystkie te systemy dają się z kolei odróżnić od arabskich monarchii i wielu innych krajów – Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratów Arabskich i Wietnamu – które w większości wypadków nie próbują szkodzić państwom demokratycznym. Istnieją wreszcie inne, łagodniejsze autokracje i demokracje hybrydowe, które czasami nazywa się demokracjami nieliberalnymi – Turcja, Singapur, Indie, Filipiny, Węgry*.

Wyjaśnia też, choć wydaje się to oczywiste:

Autokracja to ustrój polityczny, sposób urządzenia społeczeństwa i metoda sprawowania władzy, a nie cecha genetyczna. Żadne kultury, języki i religie nie są zdeterminowane, aby prowadzić do autokratyzmu. Żaden naród nie jest na to na wieki skazany, podobnie jak żadnemu narodowi nie da się zagwarantować demokracji. Ustroje polityczne się zmieniają*.

Powiedziałbym, że „Koncern autokracja” to niesamowicie wartościowa pozycja, choć nie dla każdego czytelnika w taki sam sposób. W moim przypadku jest to nazwanie i potwierdzenie oczywistości. Od dawna rozumiem, że wszechstronność to nie jest rozwiązanie optymalne. Optymalna jest specjalizacja. Rolnik, który ma krowy, konie, świnie, kury, kaczki, gęsi, perliczki, uprawia żyto, pszenicę, jęczmień, owies, ziemniaki, buraki, cebulę, krzewy owocowe, drzewa… może być najbogatszym chłopem we wsi, ale nic więcej. Bogatym, w powiecie lub województwie, będzie ten, który ma tylko świnie. Tak ze dwadzieścia tysięcy. Bo stare powiedzenie mówi, że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego.

Trudno byłoby wygrać, w wymiarze globalnym, próbując realizować po trochu wszystkie opcje i możliwości. Więc autokracje czy reżimy nauczyły się współpracować. Wy nam pomożecie zbudować fabrykę dronów bojowych, a my wam zapewnimy sprzęt i specjalistów, aby pomóc w naprawach rafinerii. Wy nam dostarczycie amunicję i rakiety, a my wam zapewnimy wsparcie na forum ONZ. My wam wyślemy doświadczonych doradców wojskowych, a wy pomożecie nam uniknąć sankcji i importować maszyny dla przemysłu i elektronikę. Okazuje się, że autokracje państw lub organizacji bardzo odmiennych ideologicznie, nauczyły się współdziałać ponad tymi podziałami. Talibowie, komuniści, islamiści, monarchiści, nacjonaliści itd. itp. jakoś świetnie współpracują mimo pozornej wrogości doktryn. Mają bowiem zawsze jeden wspólny element: zdobyć władzę i utrzymać ją nawet kosztem własnego narodu, życia i dobrobytu obywateli. A to przypomina mi fragment innej książki:

Podobno człowiek jest zwierzęciem stadnym, więc nieustannie organizujemy sobie przeróżne formy działalności grupowej: kluby, stowarzyszenia, drużyny, zespoły, wspólnoty, grona, paczki, oddziały, towarzystwa itd. itd. itd. Dla przykładu weźmy drużynę pasjonatów uprawiania jakiegoś sportu. Co najzupełniej normalne, w drużynie tej będą gracze lepsi, gorsi i kilku najlepszych, którzy, jako liderzy, zajmują w drużynie uprzywilejowaną pozycję, a ich zdanie — mimo demokracji — jest odrobinę ważniejsze niż pozostałych. Mijają lata, nowi gracze stają się coraz lepsi, może równi liderom, a może nawet… To też proces najzupełniej naturalny. Jednak teraz chodzi o to, jaką postawę przyjmą starzy liderzy. Jeżeli dobro całej drużyny, jej miejsce w rankingu, jest dla nich najważniejsze, to będą wspierać nowych, pomagać im, ale sami powolutku i bez żalu zaczną usuwać się w cień. Jeżeli jednak w dupie mają pozycję drużyny, bo ważna jest dla nich tylko ich wyjątkowa rola, pozycja, po prostu władza, wtedy będą musieli podjąć działania zupełnie inne. Po pierwsze trzeba się pozbyć graczy zbyt dobrych. Jednych się zniechęci, innych zastraszy, jeszcze innych ośmieszy lub zgnoi — jest tu sporo możliwości. Po drugie, wyraźnie zbyt skuteczny system treningów trzeba koniecznie obniżyć, żeby za chwilę nie wyrośli znowu za dobrzy zawodnicy. Takie działania oczywiście powodują, że w tabelach pozycja drużyny spada na łeb, ale za to pozycja liderów staje się coraz mocniejsza i z czasem przydzielają sobie coraz większe prawa**.

Mocną stroną książki Applebaum są konkretne przykłady takiego współdziałania, na przykład: gdy uczciwi dziennikarze odmówili publikowania wiernopoddańczych zachwytów na temat sfałszowanych na Białorusi wyborów, Federacja Rosyjska błyskawicznie udostępniła autokracji Łukaszenki własnych propagandystów. „Koncern autokracja” bezwzględnie obnaża działanie takich właśnie mechanizmów, zależności, powiązań, współpracy.

Książka napisana prostym językiem, powiedziałbym, że momentami czyta się ją, jak powieść sensacyjno-polityczną. W ostatecznej wymowie jest przerażająca.






---
* Anne Applebaum, „Koncern autokracja”, przekład Michał Rogalski, Agora, 2024, konwersja publikacji do wersji elektronicznej Publio.
** Meszuge, „Alkoholicy i ludzie”, Ridero, 2024, s. 61-62.


niedziela, 22 grudnia 2024

Nasze życie, starość i śmierć

 „Życie, starość i śmierć kobiety z ludu” – Didier Eribon

Didier Eribon, wybitny francuski pisarz, filozof, socjolog, wykładowca, napisał książkę tak smutną, tak pozbawioną nadziei, że lektura aż boli. Właściwie sam tytuł powinien stanowić ostrzeżenie. Za mało byłem przewidujący, żeby ostrzegł mnie.
Na mniej niż trzystu stronach zawarł całe życie swojej matki, a częściowo swoje i braci.

Zaczyna się, gdy wobec postępujących trudności z codziennym życiem, konieczne okazuje się umieszczenie starszej pani w domu opieki. Odpowiedniego miejsca dla niej szuka autor i jego bracia. Od razu trzeba dodać, że jeden z braci proponował matce, by zamieszkała z nim i jego rodziną, ale ta nie chciała.

„Mój starszy brat, który mieszka z partnerką w Belgii, w okolicach Charleroi, zaproponował, by zamieszkała u nich. Nie chciała o tym słyszeć: w ich domu zawsze było pełno ludzi – synowie i córki partnerki mojego brata z dziećmi, także psy, a więc dużo hałasu, za dużo hałasu… Nie wytrzymałaby w takiej atmosferze. Zresztą była u nich wiele razy i zawsze powtarzała, że okolica wydaje się jej wyjątkowo smętna”*.

Poszukiwania nie były łatwe. Matce miejsce musiało się podobać, a dla jej synów być dostępne finansowo. Musiały też być w ośrodku wolne miejsca. W końcu jednak się udaje.

„Zamieszkać w domu opieki, znaczy nie tylko wejść w świat bardzo starych ludzi, często słabych i o ograniczonej sprawności fizycznej i umysłowej: to też początek przymusowej socjalizacji, przed czym niemal nie sposób się uchylić. Zostaliśmy wyrwani ze znanego nam świata, z naszego środowiska, z naszej codzienności, która pomimo wszystkich wynikających z wieku i choroby zmian ograniczających jej krąg i elementy składowe, tworzyła pewną ciągłość, jeżeli nie stałość”*.

Schorowana staruszka umiera wkrótce po umieszczeniu jej w domu opieki, ale nie to jest ważne że umiera – wszyscy umierają. W swojej książce Didier Eribon opowiada o jej beznadziejnym życiu, od wczesnej młodości do końca. To życie jest koszmarne, a nie śmierć.

„Zawsze mieszkaliśmy w blokach komunalnych. A kiedy byłem dzieckiem, pracownicy administracji raz w miesiącu składali wizyty na osiedlu, pobierając czynsz, a może również, już dobrze nie pamiętam, opłaty za gaz i elektryczność. Nieraz się zdarzało, że moja matka – bo zawsze to na kobiety spada obowiązek załatwiania tego rodzaju spraw – nie była w stanie zapłacić. Często brakowało nam pieniędzy i nie było łatwo mierzyć się z terminem płatności. „Ciągnęliśmy diabła za ogon”, brzmi piękne powiedzenie, którego używała i które odsyła jednak do mniej radosnych realiów. Gdy nadchodził feralny dzień, matka wypatrywała nadejścia kogoś z administracji czy zakładu energetycznego, a gdy widziała taką osobę na ulicy, zamykała się w swoim pokoju, uważając, żeby nie robić hałasu, i kazała nam mówić przez drzwi, kiedy ten ktoś zadzwoni: „Mamy nie ma w domu”. Scena mogła się powtarzać przez wiele dni z rzędu. I często powtarzała się miesiącami.

Była jeszcze bardzo młoda (piętnaście czy szesnaście lat), gdy jakaś pani, u której sprzątała, bardziej wrażliwa i szczodra od innych, opłaciła jej kurs stenografii i maszynopisania, by mogła zostać sekretarką. Było to dla niej nieopisane szczęście. „Miałam talent” – opowiadała mi. Ale administracja, lokująca młode dziewczyny, które w wieku czternastu lat opuszczały sierociniec, nie pozostawiała ich zbyt długo u jednego pracodawcy i szybko wysyłała je do innego. Musiała więc zrezygnować z zajęć. Nie została sekretarką. Pozostała sprzątaczką, potem pomocą domową”*.

Jeszcze trochę później zaczęła pracować w fabryce, jako zwykła robotnica. Aż do emerytury, i po przejściu na nią też, regularnie jeździła wraz z mężem na wszystkie wycieczki organizowane dla robotników przez ich zakład pracy. Kiedy się pomyśli, że umiarkowanie atrakcyjne zakładowe wycieczki dla pracowników, miały by być sensem i celem życia…

Najbardziej paskudny moment podczas lektury to ten, w którym czytelnik zaczyna zdawać sobie sprawę, że pewne elementy jego własnego życia wyglądają podobnie. Może nie tylko drobne elementy…

Sięgasz po tę książkę na własne ryzyko.





---
*Didier Eribon, „Życie, starość i śmierć kobiety z ludu”, przekład Jacek Giszczak, wydawnictwo Karakter, 2024, konwersja do formatów elektronicznych Małgorzata Widła.


Podstawowa wiedza o sztuce

 „Oczy Mony” – Thomas Schlesser

„Świat Zofii” – powieść norweskiego pisarza Josteina Gaardera z 1991 roku (przekład polski ukazał się w 1995 roku) to coś w rodzaju popularnego wprowadzenia lub wstępu do filozofii. „Oczy Mony” francuskiego historyka sztuki Thomasa Schlessera to w sumie coś bardzo podobnego, ale w dziedzinie sztuki.

Wątek fabularny, moim skromnym zdaniem, nieco naiwny, ale chodzi w książce o sztukę, dzieła, artystów, a nie o los dziesięcioletniej Mony, która wkrótce straci wzrok, ale zanim się to stanie, odwiedza z dziadkiem muzeum.
Nie jestem pewien, czemu autor te właśnie dzieła i tych artystów wybrał, ale książka i tak wartościowa.

środa, 18 grudnia 2024

Hawana, zabójstwo i pederaści

 „Trans w Hawanie” – Leonardo Padura

Za zakończoną rękoczynami sprzeczkę z innym policjantem porucznik Mario Conde – główny bohater powieści – zostaje na pół roku karnie skierowany do pracy papierkowej. Jego wygnanie trwa jednak znacznie krócej. Przełożony zawiesza mu karę ze względu na konieczność pilnego rozwiązania wyjątkowo paskudnej sprawy.

Zmarły, zgodnie z danymi z dowodu osobistego, nazywał się Alexis Arayán Rodrígez. Teraz był już jedynie czerwonym pakunkiem, z którego wystawały białe, dobrze umięśnione nogi, kontrastujące z kolorem spalonej przez słońce trawy. Kobieca twarz, sina i napuchnięta, wieńczyła postać. Szyję krępowała mocno zaciśnięta czerwona wstążka śmierci
. [1].

Zwłoki uduszonego Rodrígeza, syna prominentnego kubańskiego dyplomaty, znalezione zostają w centrum miasta, w parku. Nie ulegało wątpliwości, że był pederastą, ale – według opinii znajomych – jeśli w ogóle był transwestytą, to tylko w domowym zaciszu; nigdy nie wyszedłby na ulicę w przebraniu kobiecym. Ale tak właśnie przystrojone było ciało. I tę właśnie sprawę powinien rozwikłać porucznik Conde do spółki z sierżantem Manuelem Palaciosem.

W pewnym sensie powieść ma jeszcze jednego znaczącego bohatera – jest nim wybitny pisarz i dramaturg, Alberto Marqués; władza najpierw wychwalała go pod niebiosa, stawiała na piedestale, by później strącić w otchłań zapomnienia. Za brak politycznej poprawności, rzecz jasna. Porucznik wiele razy powtarza, że nie lubi pedałów, ale…

Conde zrozumiał, że historia ta sprawia, iż on sam jest jeszcze bardziej nijaki, niż dotąd sądził. Zrozumiał też, że pomimo niechęci do pedalstwa Alberta Marquésa, odczuwa cichą solidarność z tym buntownikiem, że zbliża go ona do dramaturga. Przez moment pożałował nawet, że może znaleźć na niego haka, powiązać go z morderstwem, a w konsekwencji, z całym tym jego pedalstwem, frustracją, dumą i brzydotą zamknąć go w więzieniu, gdzie z jego pośladków zrobią donicę, a usługi sodomitów, choć nie z zaskoczenia, będą gratisowe… [2].

Hawana końca lat osiemdziesiątych, dominująca kultura kubańskiego macho – transwestytami i homoseksualistami brzydzą się wszyscy, przynajmniej na pokaz i nawet ci, którzy z ich usług korzystają – rodzi specyficzną atmosferę, społeczny klimat. I „Trans w Hawanie” jest bardziej powieścią społeczno-obyczajową niż typowym kryminałem. Owszem, wątek kryminalny jest w niej obecny, ale nienachalnie, że tak powiem. Poszukiwanie sprawcy, wbrew pozorom, nie jest aż tak ważne, bo w powieści liczą się relacje między ludźmi, zwyczajne życie w Hawanie, przekonania, postawy. A jeśli kogoś skusiła reklama kubańskiego kryminału, to może się poczuć nieco zawiedziony. Proporcje kryminału i reszty przypominają w tym przypadku niektóre sensacyjne powieści skandynawskie.






---
[1] Leonardo Padura, „Trans w Hawanie”, przekład Marcin Sarna, Znak, 2010, s.29.
[2] Tamże, s. 61-62.

sobota, 14 grudnia 2024

Kuba - cygara, rum i zbrodnia

 „Wichura w Hawanie” – Leonardo Padura

…suchy i duszący wiatr, pewnie wysłany wprost z pustyni, żeby przypomnieć o ofierze Mesjasza, wtargnął do dzielnicy miasta i zawirował wśród nieczystości i niepokojów. Leżący na ulicach piasek i zadawnione urazy pomieszały się z obsesjami, strachem i stosami śmieci zalegającymi metalowe zbiorniki, ostatnie suche zimowe liście fruwały wśród martwych zapachów garbarni, znikły gdzieś wiosenne ptaki, jakby przeczuwały trzęsienie ziemi [1].

Piasek i zadawnione urazy z obsesjami… Zaiste, Wielkim Pisarzem trzeba być, żeby napisać coś takiego i żeby nie wyszło to bombastycznie i tandetnie.

Akcja powieści dzieje się w socjalistycznej lub, jak kto woli, komunistycznej Kubie, głównie w Hawanie, pod koniec lat osiemdziesiątych, choć zdarzają się retrospekcje sięgające wiele lat wstecz,. Głównym bohaterem jest policjant, melancholiczny porucznik, Mario Conde, a jego partnerem sierżant Manuel Palacios.

Ktoś torturował, zgwałcił i wreszcie zabił młodą Lissette Delgado, nauczycielkę w liceum, do którego kilkanaście lat wcześniej uczęszczał Mario Conde. W jej mieszkaniu znaleziono ślady szampańskiej imprezy i narkotyków. Policjant otrzymuje polecenie wykrycia sprawcy, a zawodowy instynkt od samego początku podpowiada mu, że to będzie wyjątkowo trudna i śmierdząca sprawa.

W grudniu tego, 1989, roku Lissette Núñez Delgado skończyłaby dwadzieścia pięć lat. Urodziła się w Hawanie w 1964, kiedy Conde miał lat dziewięć… Dwa lata temu dziewczyna zrobiła licencjat z chemii w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Hawanie i wbrew obowiązkowemu przydziałowi pracy w szkole na wsi i posady w głębi kraju została od razu zatrudniona w liceum w dzielnicy La Vibora… [2].

Bardzo dawno temu, w latach pięćdziesiątych, absolwenci w Polsce też otrzymywali nakazy pracy w określonych miejscach; jeśli Delgado mogła ominąć system, zostać w stolicy zamiast odpracowywać darmową szkołę na jakimś zadupiu, to oznacza, że w jej rodzinie ktoś miał znaczącą pozycję. To komplikowało sprawę jeszcze bardziej.

Padura zastosował specyficzną narrację – raz w trzeciej osobie, a raz w pierwszej, dzięki czemu czytelnik poznaje zarówno działania policjanta, jak i jego myśli, wspomnienia, marzenia, fantazje… tak, erotyczne też.

„Wichura w Hawanie” to drugi tom cyklu „Mario Conde”. W pierwszym policjantowi nie wyszedł związek z Tamarą, w drugim zakochuje się bez pamięci w Karinie, saksofonistce i miłośniczce jazzu. Wydawałoby się więc, że jest to połączenie kryminału z romansem, ale moim zdaniem główny wątek to jednak Hawana i Kuba, i jest to powieść także, a może przede wszystkim, społeczno-obyczajowa.





---
[1] Leonardo Padura, „Wichura w Hawanie”, przekład Danuta Rycerz, Znak, 2009, s. 9.
[2] Tamże, s. 30-31.


czwartek, 12 grudnia 2024

Samuraje - przekonania i fakty

 „Samuraje” – Leonardo Vittorio Arena

Konflikty i starcia wybuchały z byle przyczyny, klany skakały sobie do oczu z powodu drobnych nieporozumień. Każdy konflikt rozwiązywano z użyciem siły. Naturalne jest więc, że czczono bożka wojny. Ten zaś zrodził się człowiekiem, a przynajmniej zjawił się w ludzkim ciele
[1].

Pierwszym, który okrył sławą nazwisko Minamoto, był Yoshiie (1041-1108). Zyskał ją w brutalnym konflikcie międzyklanowym. Jego ojciec otrzymał nominację na stanowisko gubernatora prowincji i został mianowany cesarskim namiestnikiem w miejsce skorumpowanego Abego Yoritokiego. Zapoczątkowało to międzynarodowy konflikt [2].

Przezornie dałem sobie spokój z rozważaniami, o jakież to narody mogło chodzić (dwie rodziny/rody/klany, to jednak nie narody) i czytałem dalej z maksymalną dawką dobrej woli, na jaką było mnie stać. Zwłaszcza, że sentyment do samurajów, a raczej ich filmowych, wyidealizowanych wersji, został mi od dzieciństwa.

Leonardo Vittorio Arena napisał beletryzowaną… bardzo beletryzowaną historyczną opowieść o japońskich samurajach.

Yoshitsune usłyszał tętent galopujących koni. Zatrzymał się na moment, jakby chciał odetchnąć. Ale musiał biec dalej. Tropił go zaciekły wróg. Yoshitsune pamiętał lepsze czasy, w jego uszach wciąż brzmiał zgiełk dawnych bitew. Pokonał znienawidzonych Tairów, nieprzyjaciół zagrażających jego klanowi. A potem? Któż jeszcze mógł mu zagrozić? Przedzierał się przez gęstwinę jak ranny zwierz [3].

To świetnie, że autor tak dobrze znał uczucia i wspomnienia Yoshitsune, ale… to było pewnie z tysiąc lat temu albo i więcej, mamy więc do czynienia z wyobraźnią Areny, a nie z historią. Ale za to książkę stosunkowo łatwo się czyta, a na pewno wyglądałoby to całkiem inaczej w przypadku dzieła ściśle historycznego. Ostatecznie nazwałbym tę pozycję popularyzatorską.

Kasta wojowników, według autora, zawiązała się w II wieku p.n.e. Jednak Arena sięga w przeszłość jeszcze dalej, do czasów bogów i mitycznych (albo i nie) herosów. W XIX wieku naszej ery tytuły i przywileje samurajów zostały formalnie zniesione.
Nie mam wątpliwości, że Arena świetnie zna temat – jego książka naładowana i przeładowana jest faktami, nazwami, nazwiskami, wydarzeniami, konfliktami, zdradami, knowaniami, intrygami, czysto oportunistycznymi zachowaniami, wiarołomstwem, czyli po prostu polityką. To przeładowanie zrozumiałe jest w pełni u fascynata i entuzjasty, ale spamiętać tego wszystkiego się nie da.
Można byłoby się zastanawiać, jak te wszystkie świństwa mają się do legendarnego, i zdaje się tylko legendarnego, honoru samuraja, ale to oznacza jedynie, że nie rozumiemy kolosalnych różnic pomiędzy mentalnością Europejczyków, a Japończyków. Jeśli zdradziłeś i wygrałeś – wszystko jest w porządku, jeśli przegrałeś i popełniłeś seppuku – też jest w porządku. Skazą na honorze jest przegrana i… dalsze życie. Ot, taka różnica między cywilizacją i mentalnością życia i mentalnością śmierci.

Przyzwyczailiśmy się myśleć o samurajach, jako o wojownikach, artystach, filozofach, poetach, strategach. W pewnym okresie było to nawet częściowo prawdą, ale wcześniej samuraje to byli ochroniarze i służący, których nie można było dopuszczać zbyt blisko dworów, ze względu na brak wychowania i zwykłe prostactwo.

Spis treści:
Wprowadzenie
Rozdział I. Yoshitsune, zaszczuta bestia
Rozdział II. Masashige: partyzant cesarza Godaigo
Rozdział III. Wrogowie na życie i śmierć
Rozdział IV. Kamikaze na morzu
Rozdział V. Nobunaga: głód władzy
Rozdział VI. Największy kampaku japonii
Rozdział VII. Kronika dwóch inwazji
Rozdział VIII. Herbatka z Hideyoshim
Rozdział IX. Ieyasu, suzeren
Rozdział X. Shimabara: chrześcijańska rewolta
Rozdział XI. Musashi, nadczłowiek
Rozdział XII. Zemsta wolnych ludzi
Rozdział XIII. Ostatni samuraj
Bibliografia
Glosariusz
Kalendarium
Szczegółowe kalendarium

Ostatecznie uważam, że autor w niezupełnie właściwych proporcjach posłużył się faktami historycznymi i własną wyobraźnią, ale ostatecznie to i tak całkiem niezła książka, dzięki której można rozwiać wiele mitów i przekonań na temat samurajów, po prostu dowiedzieć się, poznać, zrozumieć.





---
[1] Leonardo Vittorio Arena, „Samuraje”, przekład: Mateusz Kłodecki, wydanie IV, RM, 2024, s. 17.
[2] Tamże, s. 12.
[3] Tamże, s, 22.




Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


poniedziałek, 9 grudnia 2024

Zanim wybuchły bomby A

 „Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej” – Kai Bird, Martin J. Sherwin

»Sam jego wygląd fizyczny, jego głos i sposób bycia sprawiły, że zakochiwali się w nim mężczyźni, kobiety, niemal wszyscy«. Dodał jednak: »Im dłużej go znałem i im bardziej się do niego zbliżałem, tym mniej o nim wiedziałem«. Cherniss, bystry obserwator, wyczuł, że Robert jest pełen zahamowań. Jego zdaniem był człowiekiem »o bardzo bystrym umyśle«. Ludzie uważali go za skomplikowanego tylko dlatego, że miał rozległe zainteresowania i ogromną wiedzę. Jednak w sferze emocjonalnej »chciał być prostym człowiekiem, prostym w dobrym sensie tego słowa«. Robert »bardzo chciał mieć przyjaciół« - powiedział Cherniss, jednak mimo nadzwyczajnego uroku osobistego »nie bardzo wiedział, jak ich zdobyć«
*.

Bardzo dokładna i bardzo rozbudowania biografia jednego z twórców bomby atomowej, dyrektora naukowego Projektu Manhattan. Prawie osiemset stron! To oznacza, że choć Oppenheimer jest w niej postacią kluczową, obecną zawsze i wszędzie, to jest to również niezwykle wartościowy materiał o Ameryce i Amerykanach (pochodzenia żydowskiego, niemieckiego i wielu innych), wybitnych naukowców z różnych dziedzin, polityków, w pierwszej połowie dwudziestego wieku i po połowie – Oppenheimer zmarł w 1967 roku.

W trakcie lektury zrozumiałem, że ta pozycja musiała być tak obszerna, bo bez tła politycznego, bez kontekstu osobistego i społecznego, nie miałaby większego sensu.




---
* Kai Bird, Martin J. Sherwin, „Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej”, przekład Janusz Błaszczyk, wyd. Replika, 2022, s. 106.

piątek, 6 grudnia 2024

Pierwsze kroki Geralta z Rivii

 „Rozdroże kruków” – Andrzej Sapkowski

„Rozdroże kruków” to prequel (neologizm złożony z przedrostka „pre-” łac. „przed” i „sequel” - "kontynuacja", oznaczający utwór literacki lub filmowy opowiadający wydarzenia wcześniejsze niż opisane w pierwowzorze) wszystkich wcześniejszych książek o Wiedźminie, zarówno powieści jak i zbiorów opowiadań.

Autor zaprezentował tu młodego Geralta, który stosunkowo niedawno ukończył szkolenie wiedźmińskie pod kierunkiem Vesemira w siedliszczu wiedźminów, w Kaer Morhen. We wszystkich późniejszych częściach wiedźmińskiej sagi Geralt z Rivii był doświadczonym wiedźminem, człowiekiem kulturalnym, obytym nawet na dworach królewskich i książęcych. W „Rozdrożu kruków” poznajemy umiarkowanie lotnego chłopka roztropka, który nie rozumie wielu słów, nie zna wielu potraw, nie zawsze wie, jak się zachować, gada jak parobek („no weź…”), mieczem robi nawet skutecznie, ale bez finezji. Powieść zaczyna się od tego, że został pojmany przez plebs i żołdactwo, i prawie powieszony, bo zachciało mu się ratować z opresji dziewkę i jej ojca. Z poważnego kłopotu uratował go stary wiedźmin, Preston Holt. Uratował i zaprosił do współpracy.
Z czasem okazuje się, że z Geralta wiedźmin też jakiś taki… wybrakowany – mimo wypicia stosownych eliksirów, w pewnych sytuacjach, zdarzają mu się napady paniki.

Dygresja. Po latach pracy w księgarniach, po tysiącach rozmów z czytelnikami, odkryłem, że dzielą się oni na dwie grupy: tych, których interesuje, co będzie dalej (kto zabił?) oraz tych, którzy poza fabułą dostrzegają też warsztat pisarski, odróżniają dodatkowo powieści dobrze i miernie napisane.
Tym pierwszym „Rozdroże kruków” zapewne będzie się podobać, może nawet bardzo. Tym drugim już niekoniecznie. Bo pisarstwo Sapkowskiego się zmieniło. Powieść jest poprawnie napisana, fabuła może i ciekawa… momentami. Ale jakoś w tym wszystkim zabrakło lekkości, polotu, humoru, rozmachu… geniuszu.

„Rozdroże kruków” przypomina mi prequele i sequele „Diuny” napisane przez Briana Herberta i Kevina Andersona lub „Ojca chrzestnego” autorstwa Marka Winegardnera. Owszem, fabuła się zgadza, ale to już zupełnie nie to pisarstwo. Żebyśmy się jednak dobrze zrozumieli – ta powieść nie jest taka zła, jest po prostu gorsza od pierwszych tomów opowieści o wiedźminie.

wtorek, 3 grudnia 2024

Nieunikniona zagłada świata

 „Rok potopu” – Margaret Atwood

„Rok potopu” to drugi tom trylogii lub cyklu MaddAddam (pierwszy tom to „Oryks i Derkacz”, a trzeci „MaddAddam”), ale bez większego problemu da się go czytać bez znajomości pierwszego. Opisuje dystopijny i postapokaliptyczny świat, jaki czeka nas za jakieś kilkadziesiąt lat.

Głównymi bohaterkami są dwie kobiety, Toby i Ren, ale w tej historii ma znaczenie wiele innych kobiet i dziewcząt. Toby to relacja zewnętrzna, w trzeciej osobie, natomiast Ren w pierwszej. Powieść zaczyna się w Roku Bezwodnego Potopu (śmiertelna pandemia i inne klęski), ale w kolejnych rozdziałach Ren i Toby na zmianę relacjonują wydarzenia bieżące oraz wcześniejsze, sięgające aż do początków działalności zgromadzenia sekty Bożych Ogrodników.

Boży Ogrodnicy to grupa religijna o doktrynie stanowiącej połączenie wegetarianizmu, ekologii i Biblii. Nie wolno im zabijać ani jeść nikogo i niczego, co ma twarz. Jej przywódcą duchowym jest Adam Pierwszy, który prorokuje zagładę zdeprawowanej ludzkości, Jego wizja spełnia się, prawie wszyscy ludzie na ziemi giną. Wydaje się, że Toby i Ren przetrwały jakoś tę apokalipsę po prostu przez przypadek. Teraz próbują jedynie jakoś żyć dalej.

Możliwe, że „Rok potopu” Margaret Atwood to przesłanie i ostrzeżenie dla ludzi, a także przepowiednia, co stanie się z nami wszystkimi, jeśli nie przestaniemy dewastować swojej planety.
Nieco irytujące jest to, że przestrogi Atwood nie będą miały żadnego skutku, żadnego wymiernego efektu.

poniedziałek, 2 grudnia 2024

Wybrane obrazki z życia II RP

 „Ułani, poeci, dżentelmeni. Męski świat przedwojennej Polski” – Jan i Maja Łozińscy

Drażni głównie nie fakt flirtu ze służącą, ale małżeństwo. Gdyby jej tylko zrobił dziecko i potem dziewczyna poszła na ulicę, jak to już nieraz w filmach bywało, wszystko byłoby w porządeczku. Pogarda dla służących jest czymś aż zastanawiającym w naszym ponoć demokratycznym świecie podoficerskim. […] Aby uniknąć na przyszłość dalszych nieporozumień, proponujemy tabelkę, komu z kim wolno mieć stosunek płciowy. A więc: prosty szeregowiec – posługaczka, starszy żołnierz – praczka, kapral – kucharka, plutonowy – panna służąca, a sierżant w piechocie lub wachmistrz w kawalerii może już tylko z panią domu [1].

Cóż… jaki kraj i czasy, tacy dżentelmeni.

Książka dotyczy historii, ale rzetelnym opracowaniem historycznym zdecydowanie nie jest. Bardzo powierzchowna, tendencyjna i uproszczona, przedstawia tylko jedną stronę medalu i to tylko od strony znakomitej zabawy.
Pijackie ekscesy dyplomowanego doktora okulistyki, literata i malarza, alkoholika, późniejszego generała Wieniawy-Długoszowskiego, mogą się wydawać wielce zabawne tylko ze znacznego dystansu i tylko osobom, których one bezpośrednio nie dotyczyły.
Poza tym… na temat Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego, a może i wszystkich innych opisywanych w książce mężczyzn, więcej informacji znaleźć można w Wikipedii niż w publikacji Łozińskich.

Jan i Maja Łozińscy prezentują w kolejnych rozdziałach swojej książki sylwetki kawalerzystów, poetów, gwiazdorów, sportowców, dyplomatów, a na końcu fragmenty, popularnych w latach międzywojennych, swoistych poradników dla mężczyzn – w co się ubrać w określonych okolicznościach, jak się zachowywać, w co grać, jakie i komu dawać prezenty, jak urządzić męski gabinet itd. Coś w rodzaju podręcznika savoir-vivre’u lat dwudziestych i trzydziestych dwudziestego wieku.

Autorzy fakty przeplatają anegdotami, zmysłem gawędziarskim dysponują ponad wszelką wątpliwość, więc „Ułanów, poetów, dżentelmenów” czyta się lekko, łatwo i przyjemnie. Tym bardziej, że książka, prawie album, wzbogacona została o reprodukcje fotografii opisywanych osób, ale też plakatów, reklam, karykatur, okładek czasopism. W każdym razie miła rozrywka, ale z kształtowaniem sobie przekonania, że już wiem, jak wyglądało życie II Rzeczpospolitej, byłbym bardzo, bardzo ostrożny.






---
[1] Jan i Maja Łozińscy, „Ułani, poeci, dżentelmeni. Męski świat przedwojennej Polski”, PWN, 2024, s. 25.


niedziela, 1 grudnia 2024

Rozważania o sensie życia

 „Drugie imię. Septologia 1-2” – Jon Fosse

Pierwszy tom prozatorskiego dzieła literackiego Jona Fosse’go, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury z 2023 roku.

Kim jestem? Co muszę zrobić, żeby stać się sobą? To dwa fundamentalne pytania, które przyszły mi do głowy już po przeczytaniu kilku kartek.

Myślę głównie obrazami. Przez wiele lat byłem przekonany, że wszyscy tak mają. Myśleć wyrazami i zdaniami nauczyłem się dopiero wtedy, kiedy zacząłem pisać tu i ówdzie, i była to raczej forma wtórna. Dzięki zdolności myślenia obrazami byłem w stanie poznać „Eroikę” Kuśniewicza i „Drugie imię” Fossego. Są to książki do „zobaczenia”, a nie tylko składania wyrazów w ciągi znaczeniowe. W obu tych przypadkach treść jest zapisem strumienia myśli autorów. Bywa że myśli chaotycznych, rwących się, powtarzających, sięgających w przeszłość lub przyszłość, to jest właśnie takich, jakie miewa człowiek.

Bohater, a może bohaterowie, ale o tym za chwilę, jeżdżą, chodzą, wykonują setki zwyczajnych, codziennych czynności, rozmawiają, myślą. O brązowej torbie nieznajomego mężczyzny, o bólu istnienia, o tworzeniu, o kobiecie na huśtawce, o Bogu, o sztuce, o uzależnieniu, o życiu, o wierze, o determinantach ludzkiego losu… o wszystkim. I to wielokrotnie, bo wątki stale się powtarzają – jak to w myślach. Gdybym dysponował elektroniczną wersją tej książki, z ciekawością sprawdziłbym, ile razy pojawia się w niej „myślę”.

Wspomniałem o bohaterze lub bohaterach. Do końca nie byłem pewien, jak to z nimi/nim jest/było. Początkowo wydaje się to proste – bohaterem jest samotny malarz z miejscowości Dylgia. Kontaktuje się właściwie tylko z Åsleikiem, rybakiem i właścicielem galerii obrazów w Bjørgvin, Bayerem. Wkrótce jednak okazuje się, że w Bjørgvin żyje drugi Asle. Jeden Asle nawrócił się, stał się religijny, zrezygnował z alkoholu, odniósł sukces. Drugi Asle wręcz przeciwnie. Jak wspomniałem, do końca nie byłem pewien czy to dwie realne osoby, czy może drugi Asle jest odmienną wersją tego samego życia. Co znamienne, ich nadchodzące spotkanie nie rozwiązuje dylematu.

Wrażenie swobodnego strumienia jaźni Jon Fosse spotęgował, nie jestem pewien czy potrzebnie, zabiegami technicznymi. Tekst nie ma podziału na akapity, zdania nie zaczynają się od dużej litery, a i z interpunkcją bywa różnie. Nie ułatwia to odbioru sensu treści, ale niewątpliwie jest ambitne.

Na okładce można zobaczyć, w wersji czarno-szarej, obraz Aslego, na który składają się dwie linie, brązowa i fioletowa. W miejscu ich przecięcia kolory się zlewają i łączą w sposób, który malarzowi bardzo się podoba.

Fosse zawarł swoją „Septologię” (cokolwiek to znaczy) w siedmiu częściach, które wydawane są zwykle w trzech tomach. Po kolejne prawie na pewno nie sięgnę.


piątek, 29 listopada 2024

Rozmowy ze zbrodniarzami

 „Co u pana słychać?” – Krzysztof Kąkolewski

Wybierając tę książkę nie wiedziałem, jakoś nie zwróciłem uwagi, że materiały do niej autor zbierał w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, a pierwszy raz została ona wydana w 1975 roku. Jestem pewien, że miało to wpływ na nastawienie i przekonania Kąkolewskiego. Mogło to nie mieć znaczenia pięćdziesiąt lat temu, nawet nie być widoczne, ale obecnie jest chyba jednak inaczej.

Książka zawiera zapis dziesięciu rozmów Krzysztofa Kąkolewskiego z hitlerowcami, byłymi wojskowymi wyższej rangi, urzędnikami na wysokich stanowiskach, naukowcami, którzy w jakimś stopniu przyczynili się do zbrodni dokonywanych na ziemiach polskich w czasie II wojny światowej, nie tylko wobec narodu polskiego. Poza dwoma czy trzema wyjątkami rozmówcy Kąkolewskiego nie zrobili krzywdy nikomu własnymi rękami, nie dotknęli nawet żadnego więźnia – byli to ludzie, którzy wydawali rozkazy, a jeszcze częściej, mieli wpływ na kształtowanie się polityki przesiedleńczej, i nie tylko, Trzeciej Rzeszy.

Kąkolewski spotykał się, głównie w RFN, i rozmawiał z osobami, które były sądzone lub weryfikowane przez sądy denazyfikacyjne, ale zostały uniewinnione lub odbyły tylko część kary. Na przykład Höppner, skazany w Polsce na dożywocie zbrodniarz, zwrócił się z petycją do prezydenta Bieruta, a ten uwolnił go po dwunastu latach odbywania kary. Zamieszkał wtedy w Bad Godesberg, gdzie podjął pracę w banku.
W latach siedemdziesiątych rozmówcami Kąkolewskiego byli ludzie ze średniej i wyższej klasy społecznej, nie byli menelami lub kryminalnymi więźniami, należeli raczej do grona szanowanych obywateli. Piszę „raczej”, bo wobec zatrudniania jednego z nich na uczelni, protestowali nieskutecznie studenci.

Wykaz rozmówców Kąkolewskiego:
Profesor Hans Fleischhaker – antropolog, który odwiedzał obóz w Oświęcimiu (i nie tylko ten) by badać ludzkie czaszki.
Hermann Stolting – prokurator, ferujący zwykle wyroki śmierci.
Reinhard Hoenh – pomysłodawca chemicznej sterylizacji Słowian.
Heinz Reinefarth – generał odpowiedzialny za tłumienie powstania warszawskiego.
Wilhelm Koppe – brutalny i skrajny w działaniach generał policji i SS.
Hubertus Strughold – eksperymentował na więźniach obozu koncentracyjnego w Dachau, jeden z pomysłodawców i twórców medycyny kosmicznej.
Aleksander Dolezalek, Otto von Fircks, Konrad Meyer – pomysłodawcy i realizatorzy wielkich akcji przesiedleńczych; Generalplan Ost i ich kolejnych wersji.
I wreszcie tajemniczy Heinz Rolf Höppner – mało znany człowiek, który podobno dysponował ogromną władzą i który miał wymyślić i opracować plany masowej zagłady (obóz koncentracyjny, komory gazowe, krematoria) do spółki z Adolfem Eichmannem.

Podczas tych wywiadów Kąkolewski próbował zmusić rozmówców do jakiejś głębszej analizy i refleksji nad ich przeszłością, działaniami i postawami w czasie wojny, ale to się raczej nie udawało. Niemcy byli podczas tych spotkań grzeczni, kulturalni i uprzejmi.

Ostatnia część książki, całkiem obszerna zresztą, poświęcona jest Krzysztofowi Kąkolewskiemu. Zaintrygowały mnie tu dwie kwestie: jego współpraca z UB oraz przekonanie, że Polska, w okresie PRL, ale chyba nie tylko, też chroni/ła niemieckich zbrodniarzy wojennych.

środa, 27 listopada 2024

Filmowe realia lat 90-tych

 „Nikczemny narrator” – Juliusz Machulski

Czy jest to powieść z kluczem? Otóż nie wiem, być może. Za mało mam wiedzy o świecie filmu, by móc o tym zdecydować. Pewne tytuły, nazwiska, wydarzenia, wydają mi się skądś jakby znajome, choć brzmią zupełnie inaczej. Czy graniasta cytryna ma szczególny związek z mechaniczną pomarańczą? Czy reżyser X nie nazywa się tak naprawdę Y? I tak sobie szukałem tego jakiegoś klucza, wcale nie mając pewności, że takowy w ogóle istnieje. Podobnie jak nie wiem, czy bohater powieści, scenarzysta i reżyser, Kamil Hubeny, to nie jest alter ego autora, scenarzysty i reżysera. Obejrzałem w życiu mnóstwo filmów – mam na myśli kinowe – ale chodziłem na gatunki, na aktorów i wreszcie na konkretnych reżyserów. Scenarzyści czy kierownicy produkcji nie interesowali mnie nigdy.

Jak można się we mnie zakochać? Jestem niedojrzałym hedonistą, nikczemnym narratorem z syndromem Piotrusia Pana, mam paskudny charakter i żonę, z którą boję się rozwieść, a w dodatku znowu przez pół roku mnie nie będzie. Poza tym wiesz aż nadto dobrze, że interesuje mnie twoje ciało, nie dusza!
[1].

Rok 1993. Kamil Hubeny, wychowanek łódzkiej filmówki, uczy studentów w Nowym Jorku pisać scenariusze. Po pierwszym semestrze jego występy spodobały się na tyle, że zaproponowano mu przedłużenie kontraktu na kolejny semestr. Hubeny, mając miesiąc wakacji, przyjeżdża latem na urlop do Warszawy. Napisał niedawno kolejny scenariusz i ma nadzieję na odnowienie dawnej bliskiej przyjaźni ze znanym reżyserem Erykiem Mokronowskim; a nuż Eryk zechce reżyserować jego „Torsje” (ten scenariusz Juliusz Machulski napisał podczas swojego pobytu w Nowym Jorku w 1993 roku). Notabene cały scenariusz „Torsji” otrzymuje czytelnik na końcu książki. Tylko… nie bardzo wiem, po co.

W Warszawie, w ciągu tych trzydziestu dni wakacji, Hubeny dowiaduje się, że jego żona, której nie widział pół roku, jest w szóstym tygodniu ciąży, że jego ojciec żyje gdzieś w Ameryce, a latami było wiadomo, że zginął jako oblatywacz radzieckich MIG-ów i kilka innych odkryć. Okazuje się też, że Mokronowski potrzebuje go do realizacji pewnego zadania specjalnego. Eryk Mokronowski brał kiedyś udział w kręceniu historycznego filmu o Walezym. Obecnie, po wielu latach, zaczynają w dziwnych okolicznościach umierać członkowie tamtej ekipy filmowej. Sześć śmierci w ciągu miesiąca. Niby każda z nich ma jakieś sensowne (albo prawie) wyjaśnienie, ale… Mokronowski, który boi się o swoje życie, prosi Kamila, także autora powieści kryminalnych, żeby jakoś ustalił, co właściwie się dzieje i dlaczego.

Mamy więc w „Nikczemnym narratorze” trzy główne wątki. Polska rzeczywistość filmowa lat 90-tych i nie tylko filmowa, bo to też relacja z czasu przemian. Historia kryminalna z próbą odgadnięcia, kto i z jakiego powodu poluje na członków ekipy filmowej. Wreszcie scenariusz „Torsji”. Pierwszy wątek uważam za najlepszy – naprawdę świetnie się to czyta. Dwa pozostałe wydają się być dodane „na siłę” i nie bardzo wiadomo, po co.

 


---
[1] Juliusz Machulski, „Nikczemny narrator”, Sonia Draga, 2024, s. 132.


sobota, 16 listopada 2024

Tragiczne losy Górnego Śląska

 „Kairos” – Maciej Siembieda

Musiałem przeczytać nieco ponad dwa tomy siembiedowej trylogii, żeby znaleźć właściwe określenie na jego warsztat. Jeśli Nikifor Krynicki był przedstawicielem prymitywizmu, to Siembieda uprawia pisarstwo z gatunku realizmu naiwnego i infantylnego. Co nie znaczy, żeby było w tym coś szczególnie złego. Takie powieści zwykle łatwo się czyta, nie mylą się ich bohaterowie.

Powiedzmy, że mamy dwie postaci. Pierwsza to przystojny czterdziestolatek o arystokratycznych manierach, który mimo lekkiej siwizny nadal był jednym z najatrakcyjniejszych mężczyzn we Lwowie. Na pierwszym roku studiów uwielbiał przesiadywać w kawiarni Szkockiej. Drugi to siedemnastolatek z Górnego Śląska, zdolny do ciężkiej roboty w kopalni, z pewnym talentem do piłki nożnej. Jeden z nich nazywa się Bohdan Halicz, a drugi Walter Pyka. Jeśli potrafisz zgadnąć, który jest który, to już wiesz, na czym takie pisarstwo polega.

Bohaterami powieści są stryjeczni bracia, Walter i Bernard Pykowie. Także Górny Śląsk i Zagłębie, przed referendum, a było tam niejedno, i w okresie międzywojennym. Bardzo trudny czas dla mieszkańców tego regionu. Nagle okazywało się, że sąsiad lub członek rodziny mieszka w innym państwie. Ktoś jest Polakiem, ktoś Prusakiem, ktoś Ślązakiem lub Niemcem. Czas, w którym przyjaciele ze szkolnej ławy lub z boiska stawali się zaciekłymi wrogami. Podczas wojny niektórzy Ślązacy walczyli w różnych armiach, zdarzało się, że jeden z krewnych był prominentnym hitlerowcem, gdy drugi siedział w obozie koncentracyjnym. Trudna i pokomplikowana tożsamość to jeden z wielu wątków powieści. Może nawet zbyt wielu.

Podobnie jak w poprzednich tomach trylogii Siembieda wraca do okresu drugiej wojny światowej i Grecji, ale część akcji dzieje się w przedwojennym Lwowie i powojennym Bytomiu. Intrygujący jest zwłaszcza wątek lwowski, Lwowska Szkoła Matematyczna, spotkania w kawiarni Szkockiej, opisane przez Mariusza Urbanka w „Genialnych”, wkład Stanisława Ulama w tworzenie projektu bomby atomowej. Wreszcie wielka miłość, zdrada, sensacyjne zwroty akcji, kwestia honoru i problematycznych wyborów.

Walter i Bernard Pykowie to postacie fikcyjne, ale tworząc je Siembieda wzorował się na Leonardzie i Richardzie Malikach. Byli blisko spokrewnieni i przed wybuchem II wojny światowej należeli do elity śląskich piłkarzy.

W „Posłowiu” Siembieda wyjaśnia, w skrócie, które postacie i wydarzenia z powieści są historyczne, a które tylko wytworem jego wyobraźni.

czwartek, 7 listopada 2024

Złoty róg zmieniony na drobne

 „Rondo. Opolskie fragmenty przeprawy z PRL do RP” – Marian Buchowski

Książka bardzo dobrze wydana. Solidna, twarda oprawa, czytelna i nie za mała czcionka, przyzwoitej jakości reprodukcje zdjęć – a to ważne, zważywszy na fakt, że fotografie pochodzą sprzed kilkudziesięciu lat. Zwracam na te kwestie uwagę, bo „Rondo” wydała Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. E. Smołki w Opolu, a nie jakieś profesjonalne wydawnictwo z potężnym zapleczem technicznym. W każdym razie ta akurat Biblioteka przekazuje czytelnikom znakomitą publikację nie pierwszy już raz.

Bohaterem książki, takim głównym i osobowym, jest Roman Kirstein, zmarły w 2019 roku działacz opozycji demokratycznej w okresie PRL, współtwórca opolskiej Solidarności, przedsiębiorca i związkowiec. A w nieodległym tle, czasem nawet na planie pierwszym, bohaterowie nieosobowi: czasy, okoliczności. wydarzenia. I problematyczny wielce okres transformacji ustrojowej w Opolu i województwie, choć zapewne nie tylko. Autor pisze…

„Jakiś szkic posierpniowo zmieniającego się, rozedrganego krajobrazu i zarys sylwetki człowieka, który w 1980 włączył się do zbiorowego NIE. A potem, po dziesięciu latach, dla wielu z nas trochę znienacka zaczął się w Polsce jakiś inny ustrój i ku zdziwieniu niektórych obalaczy starego ustroju (zwłaszcza robotników przechodzących z etatu na zasiłek dla bezrobotnych) okazał się tylko umiarkowanie doskonały. Romek krętą drogą III RP ciągle próbował iść prosto” [1].

W czasach, w których rzecz cała właściwie się zaczyna (połowa lat siedemdziesiątych), chodziłem do szkoły i bardziej przejmowałem się klasówkami z matmy niż rodzącym się ruchem opozycyjnym. Później pojawiła się Solidarność i tę już odrobinę pamiętam, bo matce (krótko) wydawało się, że można należeć do Solidarności i PZPR jednocześnie, i jeszcze pozostać przyzwoitym człowiekiem. Nie dało się nijak, więc rzuciła jedną i drugą legitymacją. Natomiast o tym, że istniały dwie Solidarności (przynajmniej dwie), dowiedziałem się wiele lat później. Jak i o tym, że członkom tej Pierwszej (zwanej czasem prawdziwą), mocno nie po drodze było z tą drugą, pro PiS-owską.
A o Kirsteinie usłyszałem… gdzieś… kiedyś… od kogoś, że to zawodowy opozycjonista, który zawsze musi być przeciw. Najpierw był przeciwko komunie, a gdy ta przegrała i do władzy doszła Solidarność/opozycja, zaczął kontestować nową władzę.

Ta garść moich prywatnych wspomnień powinna pomóc zorientować się, dla kogo jest ta publikacja. Ano dla takich, którzy tamtych lat nie pamiętają i nie znają zupełnie, a jednak chcieliby, i dla podobnych do mnie, którzy coś tam pamiętają, coś wiedzą, ale bez pewności, skąd wiedzą, od kogo i wreszcie czy to, co wiedzą jest wiarygodne i na ile. Bo wiarygodność jest ważnym elementem książki. Marianowi Buchowskiemu udało się nawet zdobyć materiały historyczne, także ze źródeł amerykańskich, które mógł wykorzystać, rysując sylwetkę Romana Kirsteina i obraz czasów, w których działał. O rzetelności autora świadczy też jego ocena spraw, zdarzeń, postaw. Nie tylko tych dawnych, ale i jak najbardziej współczesnych.

„Ze względów ustrojowych nie można było w PRL zmienić mechanizmów funkcjonowania gospodarki, więc dla chwilowej poprawy sytuacji w jakimś konkretnym miejscu – zmieniało się dyrektora. Nowy dyrektor miał zawsze ten atut, że mógł zwalać winę na poprzednika, który często był już w tym czasie nowym dyrektorem w innym miejscu (pomysł, ponieważ się sprawdził, chętnie wykorzystywany jest do dziś)” [2].

A oto inny cytat, dowodzący, że Buchowski ocenia sytuację realnie, a nie według partyjnego klucza i uproszczonej retoryki, którą tak kochają masy ludu pracującego (i niepracującego) oraz rządzący tymi masami populiści.

„…w ostatnich latach Ministerstwo Spraw Wewnętrznych mogło sobie pozwolić na kadrowe grymasy, dzięki czemu wśród kadr SB znalazło się sporo osób bardzo inteligentnych i nieźle wykształconych” [3].

Pamiętam, i to już ostatnie moje prywatne wspomnienie, napis na jakimś wiadukcie: „Partyjna propaganda to nie informacja”. Moim zdaniem nadal aktualny. Marian Buchowski, bez względu na swoje własne przekonania, demontuje w książce wiele propagandowych mitów i tendencyjnych uproszczeń.
Do zalet „Ronda” zaliczam też nienachalny, na wyjątkowo wysokim poziomie, czasem nieco złośliwy, humor Buchowskiego. Choć możliwe jest, że nie dla każdego czytelnika, będzie on zauważalny, zrozumiały i zabawny.

Publikacja podzielona jest chronologicznie na moduły, stosownie do wydarzeń w Polsce. Jest więc „Stan ostrzegawczy”, „Stan przedwojenny”, „Stan wojenny”, „Stan powojenny”, „Stan przejściowy”, „Stan alarmowy”. Każdy z nich składa się z rozdziałów. „Rondo” kończy się (i zaczyna) pogrzebem Romana Kirsteina. A Polska… no cóż, Polska (Opole, Opolszczyzna) nadal na rondzie.
Szkoda, że takiej publikacji nie ma w odniesieniu do całego kraju, bo teraz można to i owo zakwestionować, twierdząc, że może nawet i tak było, ale tylko lokalnie. Jednak z drugiej strony… skoro Opole zajęło ponad sześćset stron, to podobnie rzetelnego opracowania, dotyczącego całej Polski, nie przeczytałby nikt.









---
[1] Marian Buchowski, „Rondo. Opolskie fragmenty przeprawy z PRL do RP”, 2024, Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. E. Smołki w Opolu, s. 10.
[2] Tamże, s. 33.
[3] Tamże, s. 40.


sobota, 2 listopada 2024

Gdy konieczna jest zbrodnia

 „Zatruta krew” – Jo Nesbø

Jakoś nie uległem fiksacji na punkcie prozy iberoamerykańskiej, nie uległem też modzie na skandynawskie powieści sensacyjne, choć akurat kilka przygód Wallandera Henninga Mankella uważam za całkiem niezłe. „Człowiek nietoperz” Jo Nesbø (plus ze dwie-trzy inne powieści tegoż autora z Harrym Hole w roli głównej) zdecydowanie mnie nie zachwycił, ale przecież każdemu należy się ostatnia szansa. Albo przedostatnia. W każdym razie do „Królestwa” Jo Nesbø podchodziłem bez czci nabożnej, ale i bez uprzedzeń. Tak natknąłem się na powieść nieomalże genialną. Było w niej, i jest nadal, coś wyjątkowego, zupełnie nietypowego.

„Zatruta krew” to kontynuacja „Królestwa” tegoż autora. Zapewne dałoby się ją czytać bez znajomości części pierwszej, ale zdecydowanie nie jest to dobry pomysł. Autor zadbał o to, żeby czytelnika jakoś wprowadzić w fabułę, ale… Ale to nie ona świadczy o wartości powieści. Raczej klimat, nastrój, związki i relacje między ludźmi.

Podobnie jak w „Królestwie” akcja „Zatrutej krwi” dzieje się dwutorowo. Narrator, Roy Opgard, relacjonuje wydarzenia bieżące, ale też opowiada o dorastaniu z młodszym o około rok bratem Carlem i przeróżnych perypetiach, jakie były w przeszłości udziałem ich obu. Nie tylko w dzieciństwie.

Tutaj, odwrotnie jak w „Królestwie”, którego akcja rozwija się powoli i dość długo może się wydawać, że to powieść społeczno-obyczajowa, a nie kryminał, od samego początku czytelnik nie ma złudzeń i wie, z kim ma do czynienia.

Pokiwałem głową.
– Wiesz, o czym myślałem, kiedy dzwoniłem do drzwi Haldena?
– Że poświęcasz się dla dobra wszystkich.
– To też. Ale przede wszystkim myślałem o tym, że jestem mordercą. Że my jesteśmy mordercami.
Carl spojrzał na mnie, unosząc brwi.
– Śpij dobrze – powiedział i wyszedł.
Tak jak wspomniałem, unikamy rozmów na pewne tematy.
Siedziałem wpatrzony w nocny mrok, słuchając kroków w jego sypialni na górze.
Siedem zabójstw. Carl i ja zabiliśmy łącznie siedem osób. I psa.

Od „Królestwa” minęło kilka, może kilkanaście lat. Roy Opgard jest już właścicielem stacji benzynowej, którą kiedyś jedynie dzierżawił. Carl jest szefem Os Spa – luksusowego hotelu. Na miarę Os, niewielkiej wioski w norweskich górach, bracia osiągnęli znaczący sukces. Jednak w wieku trzydziestu paru lat nie zamierzają i nie mogą zrezygnować z wielkich planów i ambicji – to prosta zasada gospodarki: albo się rozwijasz, albo… zwijasz.
Carl szuka funduszy na rozwój hotelu. Roy marzy o największej na świecie drewnianej kolejce górskiej. Potrzebne kwoty to już dziesiątki milionów. Jednak chodzi nie tylko o pieniądze. Planowany tunel może spowodować, że Os stanie się wsią tak odległą od szosy, że nie będzie sensu niczego tu budować, w nic inwestować. Te problemy, oraz mnóstwo innych, jeszcze z dawnych czasów, powodują, że bracia Opgardowie znowu muszą podejmować trudne decyzje, mniej lub bardziej niezgodne z prawem. Niektóre bardzo, bardzo niezgodne.

„Zatruta krew” to nie jest ani typowy kryminał, ani jedna z tysięcy powieść sensacyjna – tu od razu i na bieżąco wiadomo, co kto zrobił i jak to zrobił, i dlaczego zrobił to, co zrobił. Podobnie jak „Królestwo”, część pierwszą tej historii, powieść czyta się znakomicie, bo choć niby wiadomo, kto zabił, to wcale nie jest takie oczywiste, czym to wszystko się skończy.

sobota, 26 października 2024

Oczekiwania to rozczarowania

 „Dostatek” – Jakob Guanzon

Dostatek to dobrobyt, wystarczająca ilość czegoś. Motywem przewodnim powieści jest niedostatek. Raz mniejszy, raz większy, ale w sumie permanentny. Bohaterowie rzadko mają dostęp do podstawowych wygód, nie zawsze są najedzeni, a jeśli nawet, to krótko i śmieciowym jedzeniem.

Henry, po odsiedzeniu wyroku za handel narkotykami, mieszka z ośmioletnim synem, Juniorem, w przyczepie, a kiedy zostają z niej wyrzuceni, śpią w starym Fordzie pikapie. Henry szuka pracy, Junior jeszcze chodzi do szkoły lub jest do niej wożony przez ojca.

Tytuły rozdziałów autor skonstruował z kwot, jakie akurat z różnych źródeł ma do dyspozycji Henry, na przykład: 7 dolarów 55 centów, 300 dolarów, 11 dolarów 40 centów, 0 dolarów, 20 dolarów itd. Takie tytuły rozdziałów wydają się ekscytować krytyków, a lepiej opłaconych nawet wprawiać w euforię. Wyraźnie upatrują w tym geniuszu debiutującego autora. Przy okazji wyraźnie widać, jak zmieniają się uczucia, emocje, postawy życiowe i przekonania Henry’ego w zależności od posiadanej akurat gotówki.

„Dostatek” obejmuje dwa nurty czasowe, to jest teraźniejszość, a w niej codzienną walkę o przetrwanie, co często sprowadza się do zdobywania niewielkich kwot, za doraźnie wykonywane prace, kwot co najwyżej starczających na benzynę i najtańsze fastfoodowe jedzenie. Drugi nurt to przeszłość i wyjaśnienia, jak do tego doszło, że Henry z Juniorem wylądowali w starym Fordzie, jak zakończył się związek z Michelle oraz jak i dlaczego urwały się narkotykowo-pijackie, szalone eskapady z Alem, kolegą, do czasu może nawet przyjacielem.

Książka mocno przypomina „Elegię dla bidoków” – USA to straszne miejsce, głód, smród, ubóstwo, bezdomność, brak opieki medycznej, ale głównie rażąca niesprawiedliwość. I w tym miejscu właśnie robi się ciekawie, wręcz intrygująco. Nie ulega bowiem wątpliwości, że Junior na taki los nie zasłużył. Żadne dziecko nie zasługuje, bo niby za co. Natomiast ogrom współczucia niektórych czytelników dla Henry’ego uruchomił moją przekorę, której efekt mógłby wyglądać tak: handlarz narkotyków tygodnie i miesiące zaledwie po opuszczeniu więzienia nie może znaleźć dobrej pracy? Oj jakież to jest niesprawiedliwe i jakie straszne! Henry’ego właściciel wyrzuca z przyczepy mieszkalnej, bo ten nie płaci za jej wynajem? Oj, dlaczego, przecież to takie niesprawiedliwe i okropne! W taki sposób też można spojrzeć na niektóre wydarzenia opisane w książce.
Henry najwyraźniej nie jest w stanie pojąć w żaden sposób, że piękny „amerykański sen” kończył się na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, co oznacza też, że państwo jest współcześnie znacznie mniej opiekuńcze, niż to miało miejsce pół wieku temu.

„Stracił panowanie nad sobą. Źle zrobił, że wyrwał i zniszczył Juniorowi książkę, ale trudno, stało się. Przestał liczyć wypite piwa, więc z czystym sumieniem poszedł po następne, bo chuj z tym”*.

Jeżeli w „Dostatku” polski czytelnik potrafi znaleźć odniesienia do życiowych postaw i oczekiwań niektórych młodych Polaków, to widocznie dzieło Jakoba Guanzona dobrze spełniło swoje zadanie.




--- 
* Jakob Guanzon, „Dostatek”, przekład Jacek Żuławnik, wyd. Pauza, 2023, s. 349.


czwartek, 24 października 2024

Sens zgubiony i odnaleziony

 „Blizna” – Auður Ava Ólafsdóttir

„Rany goją się niejako powoli, a powstała blizna nie zawsze sięga tak samo głęboko, niektóre są głębsze od innych”[1].

Głównym bohaterem powieści jest czterdziestodziewięcioletni Jonas Ebeneser (Jonas – gołąb, Ebeneser – pomocny). Początkowo rzecz dzieje się prawdopodobnie w Islandii. Jonas, właściciel firmy „Stalowe nogi”, którą prowadzi bez zapału i tylko dla pieniędzy, jest po rozwodzie. Z Gudrun, byłą żoną, ma dwudziestosześcioletnią córkę, Gudrun Białą Lilię, a całkiem niedawno była żona uświadomiła mu, że nie jest jej biologicznym ojcem. Matka Jonasa cierpi na postępującą demencję. W takich oto warunkach i okolicznościach Jonas spokojnie i powoli dochodzi do wniosku, że już czas, żeby jego życie się skończyło. Zadaje sobie serię egzystencjalnych pytań…

„Czy świat za mną zatęskni? Nie. Czy świat beze mnie będzie uboższy? Nie. Czy świat da sobie radę beze mnie? Tak. Czy świat jest lepszy teraz, kiedy ja się na nim zjawiłem? Nie. Co zrobiłem, aby go poprawić? Nic”[2].

Nie w tym rzecz, że na Jonasa jakoś traumatycznie wpłynęło któreś z wydarzeń, chodziło o coś zupełnie innego – mężczyzna po prostu zupełnie zagubił sens i cel swojego życia.

Jonas podejmuje pewne wstępne działania: zdejmuje żyrandol, żeby na haku po nim się powiesić, pożycza od sąsiada strzelbę, planuje, jak powinien być ubrany, co i do kogo ewentualnie napisać. Ostatecznie jednak, nie chcąc fundować takich widoków Gudrun Białej Lilii, wymyśla inny sposób – wyjeżdża na drugi koniec świata do kraju, w którym całkiem niedawno toczyła się wojna, gdzie na pewno nadal jest niebezpiecznie. Do końca powieści czytelnik nie zostaje poinformowany, co to za kraj, ani czemu wybuchła w nim brutalna i krwawa bratobójcza wojna, ale nie ma to wielkiego znaczenia.

Jonas Ebeneser, który zabrał w podróż jedną koszulę (wystarczy, jak na czas, który mu pozostał), wiertarkę i kilka narzędzi, bo może gdzieś trzeba będzie umocować jakiś hak do wieszania się, zatrzymuje się w zaniedbanym hoteliku Silence. Miasto jest poważnie zniszczone, niektóre tereny nadal zaminowane, prąd czasem jest, podobnie z wodą. W nocy obowiązuje godzina policyjna.

Żeby jakoś się wykąpać, Jonas naprawia prysznic w swojej łazience. Później przykręca drzwi szafki… Pomaga, a właściwie sam wykonuje w hotelu wiele prac remontowych i naprawczych. Po niedługim czasie proszony jest o pomoc także w innych miejscach.

„Moje wyjaśnienia, że nie jestem ani hydraulikiem, ani elektrykiem, na nic się zdają. Brakuje elektryków. Brakuje cieślów. Brakuje hydraulików. Brakuje murarzy”[3].

Narracja w pierwszej osobie przypomina zapis myśli – zwykle są to zdania sensowne i logiczne, ale czasem pojawiają się wtrącenia, jakby skojarzenia. Czasem zrozumiałe, innym razem jakby oderwane od aktualnego wątku. Powieść jest bardzo oszczędna w środkach stylistycznych; sporo dzieje się w wyobraźni czytelnika. A jeśli dziać się nie będzie z jakiegoś powodu, to Blizna" może się wydać po prostu nudna i niezbyt zrozumiała.




---
[1] Auður Ava Ólafsdóttir, „Blizna”, tł. Jacek Godek, Wydawnictwo Poznańskie, 2020, s. 55.
[2] Tamże, s. 18.
[3] Tamże, s. 163.

sobota, 19 października 2024

Dzień za dniem ze zwłokami

 „Co wiedzą umarli” – Barbara Butcher

Wydawało mi się, a sądziłem tylko po tytule, że będzie to coś w stylu „Trupiej farmy” Billa Bassa i Jona Jeffersona, „Stulecia detektywów” albo „Godziny detektywów” Jürgena Thorwalda, czyli popularno-naukowa pozycja na temat medycyny sądowej. Miałem rację w pewnym stopniu, częściowo. Zaczyna się, jakby na zachętę, od historii o mściwym wisielcu, badaniu miejsca zdarzenia i oględzinach zwłok , ale następne rozdziały dotyczą już samej autorki. „Co wiedzą umarli” to osobista, a nawet intymna, autobiograficzna historia medyczki sądowej, natomiast w drugiej kolejności jej specyficznej pracy dla Nowojorskiego Urzędu Naczelnego Konsultanta Medycy Sądowej. Ale nie jest wykluczone, że inni czytelnicy będą to widzieli odwrotnie, upierał się nie będę.
Jakie zadania realizuje w praktyce śledczy lekarsko-sądowy? W sporym uproszczeniu można powiedzieć, że policja szuka odpowiedzi na pytanie „kto?”. Anatomopatolog na pytanie „co?”, a śledczy lekarsko-sądowy na pytanie „jak to się stało, jak do tego doszło?”.

„Jakieś cztery lata wcześniej sięgnęłam dna. Byłam alkoholiczką, mieszkałam w zapyziałej kawalerce, pracowałam na czarno w pasmanterii przy Madison Avenue. Miałam poczucie, że na nic więcej nie zasługuję”*.

Jakimś cudem Barbarze udało się przerwać zaklęty krąg picia, ćpania, destrukcyjnych związków i innych, problematycznych pomysłów na życie. Pokończyła szkoły i kursy, zdobyła dobrą pracę i…

„Byłam zadowolona ze swojego domu i pracy, dlatego zaczęłam wierzyć, że mam coś do zaproponowania światu. Zabrzmi to patetycznie, ale miałam poczucie, że staję się dobrym obywatelem. Byłam szczęśliwa, spełniona i zakochana we wspaniałej kobiecie. Nałóg nie odchodzi jednak sam z siebie i po kilku latach znowu wstąpił we mnie diabeł. Zadurzyłam się w niewłaściwej osobie, zaczęłam ostro pić i zerwałam z moją cudowną, inteligentną i lojalną partnerką, z którą byłam od siedmiu lat. Szukałam mocnych wrażeń i nie mogłam narzekać na ich brak. Narkotyki, alkohol, mnóstwo seksu. Okłamywałam ludzi, na których mi zależało, manipulowałam nimi i ich zaniedbywałam. Zdradzałam kolejne partnerki. Lubiłam być we wszystkim dobra, co obejmowało również nałogi. Wszystko zniszczyłam”*.

Barbara Butcher kolejny raz wygrzebała się z piekła nałogu. Tym razem z wydatną pomocą Anonimowych Alkoholików i 12 Kroków AA. Znów porobiła stosowne kursy i szkolenia, i zaczęła pracę jako medyczka sądowa. Tak zaangażowana w pracy, że wyglądało to na obsesję, przez 22 lata kariery zrobiła badania ponad 5500 ciał.
Nie mam wątpliwości, że fiksacja na tej szczególnej pracy kompensowała jej brak chlania i ćpania. Pracoholizm wydaje się mniej destrukcyjny niż narkomania. Pod warunkiem, że ma się swoją pracę…

Dobra powieść biograficzna. Trupy i ich badanie nie tak odrażające, jak można by się spodziewać. Te akurat elementy, choć same w sobie wymagające pewnej odporności, autorka przedstawiała dość łagodnie. Znam mistrzów polskiej sensacji i królowe polskiego kryminału, które z powodu braku talentu, znacznie sprawniej epatują czytelników obrzydliwościami.





--- 
* Barbara Butcher, „Co wiedzą umarli”, przekład Tomasz Bieroń, Wydawnictwo Literackie, 2024, e-book, Konwersja: eLitera s.c.


czwartek, 17 października 2024

Księża katoliccy wersja polska

 „Plebania” – Artur Nowak

W przypadku takich publikacji prawie zawsze najpierw sprawdzam, kim jest autor. Artur Nowak, adwokat i publicysta, pisze o sobie:
Poznałem luksusowych escortów oraz pięknych chłopców oferujących nobliwym prałatom i infułatom masaże z opcją happy end, rozmawiałem z kierowcami wożącymi ich na nocne eskapady, w trakcie których przeobrażają się w bestie, dilerów sprzedających towar na seksparty, wreszcie wysłuchałem nieprawdopodobnych historii o sztabach złota i wartych miliony fortunach, które zgromadzili ci „boży ludzie"*.

W książce „Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie” Frédérica Martela wyczytałem, że katolickich księży pederastów** (homoseksualnej orientacji) jest w Watykanie z 80 procent. Powiedzmy, że mamy niewielkie miasteczko w środku Polski. Kościół, plebania, siedmiu księży. Pięciu z nich to pederaści aktywni. Dwaj pozostali to pederaści nieaktywni ze względu na wiek. Jak to wygląda procentowo?

Jeśli ktoś czytał „Sodomę”, to uprzedzam, że ”Plebania” jest znacznie bardziej szokująca. Może dlatego, że to u nas, trzy ulice dalej, w sąsiedniej wsi, a nie gdzieś tam, daleko, w innym kraju? A może dlatego, że autor „Plebanii” nie ogranicza się do tematu prawie powszechnego homoseksualizmu księży w Polsce, ale prezentuje przykłady pedofilii, zoofilii, narkomani i sprzedaży narkotyków, przestępstwa, np. obrabowanie kilku sąsiednich parafii.
Jeszcze nie tak dawno Polskę bulwersowała sprawa homoseksualnej orgii na plebanii w Dąbrowie Górniczej – rozmówcy Artura Nowaka śmieją się w kułak, bo według nich, takich imprez po plebaniach jest mnóstwo. Dąbrowa wyszła na jaw tylko dlatego, bo męski striptizer dostał chyba zawału czy czegoś takiego, a proboszcz i inni uczestnicy zabawy próbowali uniemożliwić udzielenie mu pomocy przez zespół ratunkowy karetki pogotowia.

W „Plebanii”, w kolejnych rozdziałach, autor porusza tematy:
- Chłopcy księży,
- Kobiety księży,
- Dzieci księży,
- Mamona,
- Patola zwana zgorszeniem,
- Samotność i agresja,
- Buta i formacja,
- Książki, z których korzystałem i które polecam.

Rozdziały (może poza spisem polecanych lektur) zbudowane są z rozmów z księżmi katolickimi, psychologami, lekarzami, szoferami, rozmów osobistych lub telefonicznych; część rozmówców Artura Nowaka nie odważyła się ujawnić nazwiska. Każdy rozdział kończy bardzo obszerny i wiarygodny wykaz źródeł. I to mnie zaskoczyło.

Dużo informacji do książki dostaję od pewnego masażysty, którego stałymi klientami są między innymi księża. Nie specjalizuje się w ich obsłudze. Po prostu lubią go odwiedzać. Jest ich kilkudziesięciu.
[...]
Przyznaje, że lubi masować proboszczów.
– Oni zostawiają najwięcej, właśnie z tych tac. To, że płacą w niskich nominałach, czyli dziesięcio-, dwudziesto-, maksymalnie pięćdziesięciozłotówkami, nie znaczy, że płacą mało. Jak dobrze rozkręcisz takiego proboszcza podczas masażu, to na koniec on z tej walizeczki potrafi wyciągnąć dla ciebie taką kwotę, że made my week!, chciałoby się powiedzieć. Wykonywałem masaże, za które dostawałem tysiące. I to od proboszczów zawsze. Cztery tysiące, pięć tysięcy za dwugodzinny masaż. I to wszystko było z tacy*.

Nie było specjalnie zaskakujące, że kleryk został w czasie zajęć rzucony na glebę przez policję, skuty i wyprowadzony – znaleziono u niego materiały zawierające sceny seksu zwierząt i dzieci. Szokujące było coś innego: kleryk ten był typowany, żeby iść na praktyki do przedszkola.

Zapytałem kiedyś proboszcza z Wrocławia o to, czy nie uważa, że płacenie akuratnie tacą za masaże erotyczne nie do końca jest OK, a on mi wtedy odpowiedział – i obiektywnie przyznaję mu rację – że pieniądze z tacy nie są po to, aby przeznaczać je na działalność eucharystyczną czy ewangeliczną. Są po to, żeby załatać dach na plebanii, zatankować samochód, kupić żywność albo skorzystać z moich usług. Rzucając coś na tacę, płacisz na utrzymanie swojej parafii, a na to składa się wiele elementów. Jeśli proboszcz czy wikariusz w twojej parafii jeździ wygodnym samochodem, przekłada się to na jego dobre samopoczucie i odprawia dla ciebie lepszą mszę. Jeśli śpi w wygodnym łóżku, jest bardziej wypoczęty. To działa tak samo. A jak pójdzie na masaż, dobrze się zabawi, spuści z krzyża, to nazajutrz jest zupełnie innym człowiekiem*.

Nie pierwszy to już raz zetknąłem się z informacją, że orientacja heteroseksualna uniemożliwia albo przynajmniej bardzo utrudnia kościelną karierę. Żeby takową robić, trzeba mieć wysoko postawionego „opiekuna”, a jeśli kleryk lub młody ksiądz nie jest homo, to i czym mógłby się odwdzięczyć za protekcję?








---
* Artur Nowak, „Plebania”, wyd. Prószyński i S-ka, 2024, e-book. 

piątek, 11 października 2024

Rozterki kubańskiego gliny

 „Gorączka w Hawanie” – Leonardo Padura Fuentes

Przeczytałem, w Dużym Formacie bodajże, artykuł o autorze. Ciekawy, nie powiem, ale nie na tyle, żebym – bez zachęty w postaci prezentu – sięgnął po jego książki. Bez oporów zabieram się za różne powieści amerykańskie, brytyjskie, francuskie, niemieckie, ale albańskie, rumuńskie, kubańskie, malezyjskie, libijskie, już niekoniecznie. Miewam pewne trudności z zapamiętywaniem nazwisk, nazw geograficznych, ulic, miejscowości i wielu innych realiów. Owszem, jakoś w końcu jestem sobie w stanie poradzić, ale odbywa się to kosztem fabuły. Mniej doceniam warsztat pisarski autora i jego koncepcję, bo muszę kombinować, szukać, doczytywać. Zapewne domyśliłbym się, że Museo de la Revolución, to Muzeum Rewolucji, ale Malecón, Viñales. Camagüey? Miasto? Ulica? Rzeka, a może dzielnica lub nazwisko? Może jedno z nazwisk, bo – jak zapewne powszechnie wiadomo – Kubańczycy (i Hiszpanie) mają zawsze dwa nazwiska, pierwsze po ojcu, drugie po matce. Imion miewają zwykle więcej niż dwa, a zdrobnienia, którymi często się posługują, potrafią być mocno nieoczywiste. W języku polskim też się to zdarza, ale raczej rzadko. Obcokrajowcy często mają problem ze zrozumieniem i zapamiętaniem, że Gośka, to Małgorzata. Ale… mniejsza z tym.
Zacząłem od „Gorączki w Hawanie” – ze względu na czerwoną okładkę (koloru niebieskiego i fioletowego, a takie są kolejne tomy, nie lubię) i okazało się, że trafiłem w ten sposób na pierwszy tom cyklu Mario Conde. I bardzo dobrze.

Rzecz dzieje się w socjalistycznej lub komunistycznej Kubie, głównie w Hawanie, w roku 1989, choć zdarzają się retrospekcje sięgające dwadzieścia lat wstecz, a nawet do czasów prapradziadka głównego bohatera, którym jest policjant, trzydziestoczteroletni porucznik, Mario Conde. Jego partnerem jest sierżant Manuel Palacios.

Pierwszego stycznia, po sylwestrowej imprezie u poważnego urzędnika, może ministra, zaginął Rafael Morin Rodriguez, dyrektor w Ministerstwie Przemysłu; po prostu zniknął bez śladu. Conde i Palacios niechętnie podejmują rutynowe dochodzenie. Conde nie pali się do tego zadania, bo z zaginionym łączą go pewne więzi – chodzili do jednej szkoły, a Rafael Morin Rodriguez, szkolny prymus, ożenił się z piękną Tamarą, klasową koleżanką porucznika, w której podkochiwał się Conde; wydaje się, że mimo upływu lat to uczucie nie wygasło. W każdym razie policjant zazdrościł i wyraźnie nadal zazdrości zaginionemu właściwie wszystkiego, kariery, pieniędzy, stanowiska, żony, samochodu, domu…

Leonardo Padura (urodzony w 1955) posługuje się specyficznym warsztatem. Nawet nie w tym rzecz, że zmienia w powieści tryby narracji… po prostu ma swój wyjątkowy styl.

I wreszcie kawa wyszła z kuchni. W trzech filiżankach, na szklanej tacy, do tego dwie szklanki wody, a wszystko to niosła kobieta, dzień dobry, powiedziała, wchodząc do salonu. Ona też zbliżała się do pięćdziesiątki, ale jakby szybciej, bo było to po niej bardzo wyraźnie: wokół jej oczu wytworzył się wachlarz agresywnych zmarszczek, a skóra na szyi była obwisła, miękka. Była to kobieta zmęczona i bez choćby najmniejszego błysku krzepy i sprawności, dostrzegalnych u jej męża [1].

Przystępując do lektury wiedziałem już sporo o autorze, ale nic o jego dziełach, co okazało się niezwykle korzystne. Jestem przekonany, że czytelnik, który jakoś się do książki nastawi, będzie miał wobec powieści Padury jakiekolwiek oczekiwania, będzie po lekturze zawiedziony. W informacji wydawcy, że jest to kubański kryminał, w pełni prawdziwe jest to, że kubański. Owszem, w „Gorączce w Hawanie” obecne jest policyjne dochodzenia, ale równie ważne wydały mi się przynajmniej dwa inne elementy: egzystencjalne rozważania Maria Conde (dwa nieudane związki, wątpliwości co do wybranego zawodu, niezrealizowane ambicje literackie) oraz codzienne życie na Kubie, a zwłaszcza w Hawanie, na przełomie lat 1989-1990. Kartki na żywność, czyny społeczne czy niedzielna kolejka do piekarni to może w dzisiejszych czasach egzotyka, ale to tylko drobiazgi w społeczno-obyczajowej części książki.

Raczej nie mógłbym z czystym sumieniem polecać tej powieści każdemu – wydaje mi się, że to lektura dla wyrobionych czytelników, zdolnych rozpoznać dobre pisarstwo. Dodam, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby kiedyś Leonardo de la Caridad Padura Fuentes otrzymał Nagrodę Nobla. Może nie za „Gorączkę w Hawanie”, ale za całokształt twórczości.




---
[1] Leonardo Padura Fuentes, „Gorączka w Hawanie”, przekład Tomasz Pindel, Znak, 2009, s. 113.