poniedziałek, 25 lutego 2019

Feynman - zbieranina różności


„A co ciebie obchodzi, co myślą inni?” – Richard P. Feynman

Czyli dalsze przypadki ciekawego człowieka, kontynuacja książki „Pan raczy żartować, panie Feynman! Przypadki ciekawego człowieka”. Zbiorek jakby nieco… chaotyczny, a wspomnienia autora nie są ułożone chronologicznie.

Historia paru podróży, kilka listów, znakomite przemówienie fizyka „Wartość nauki”, obszerna relacja z prac komisji prezydenckiej, zajmującej się wyjaśnieniem katastrofy promu kosmicznego Challenger (pół książki; prawie jak powieść sensacyjna), ciekawostki związane ze spotkaniem belgijskiej pary królewskiej, starcie z feministkami, małżeństwo z Arlene, nocleg w japońskiej gospodzie, i – niestety – wizyta w Polsce z okazji konferencji naukowej (Jabłonna, 1963).

Tak pisał Feynman z warszawskiego Grand Hotelu do Gweneth, trzeciej żony: 
Konferencja nic mi nie daje. Niczego się nie uczę. Ponieważ nie robią żadnych doświadczeń, dziedzina ta jest martwa, więc zajmuje się nią niewielu spośród najlepszych. Skutek jest taki, że jest tu mnóstwo tumanów (126), co nie wpływa korzystnie na moje ciśnienie: wygaduje się tu takie brednie i z powagą omawia tak idiotyczne tematy, że poza oficjalnymi sesjami wdaję się w sprzeczki (powiedzmy, w czasie lunchu), ilekroć ktoś zada mi jakieś pytanie albo zaczyna opowiadać o swojej „pracy”. Ta „praca” jest zwykle: 1. kompletnie niezrozumiała, 2. niejasna i ogólnikowa, 3. poprawna na jasny i oczywisty temat, ale poparta niesłychanie długą i skomplikowaną analizą i przedstawiana jako ważne odkrycie, 4. opartym na głupocie autora twierdzeniem, że jakiś oczywisty i poprawnie zinterpretowany fakt, od lat przyjęty za pewnik, jest w rzeczywistości błędny (ci są najgorsi; żaden argument nie przekona idioty), 5. próbą dokonania czegoś niekoniecznie niemożliwego, lecz z pewnością bezużytecznego, która, jak okazuje się na koniec, rzeczywiście jest nieudana (pojawia się deser i zostaje skonsumowany), lub 6. jest całkowicie błędna. Obecnie mamy do czynienia ze wzmożoną „działalnością na polu”, ale „działalność” polega przede wszystkim na udowodnieniu, że poprzednia „działalność” kogoś innego zaprowadziła w ślepy zaułek, nie wniosła pożytecznego wkładu w naukę lub przeciwnie - okazała się obiecująca. Zupełnie jak masa robaków, które pełzając po sobie nawzajem, próbują się wydostać z butelki. Nie chodzi o to, że temat jest mało przystępny; chodzi o to, że wszyscy rzeczywiście dobrzy zajmują się czymś innym.

O Warszawie też nie miał najlepszego zdania (z tegoż listu): 
... podczas wojny Warszawa została doszczętnie zniszczona, i w związku z tym, z paroma wyjątkami (które łatwo poznać po dziurach od kul), wszystkie budynki wybudowano po wojnie. Jest to naprawdę znaczne osiągnięcie – nowych budowli jest bardzo dużo: Warszawa jest dużym, w całości odbudowanym miastem. Geniusz tutejszych budowniczych polega na tym, że potrafią wznosić stare budynki. Są tu budynki z odpadającymi elewacjami (ściany pokryte zaprawą i plamami starych cegieł), zardzewiałe kraty okienne, rdzawe zacieki na murach itd. Na dodatek architektura jest stara – zdobienia jak z 1927 roku, ale cięższe – nie ma nic ciekawego do oglądania (oprócz jednego budynku).

Słyszałem lub czytałem kiedyś, że tak zła ocena wynikała z poirytowania Feynmana tym, że w Grand Hotelu nie mógł porozumieć się po angielsku. Do Polaków taki argument może nawet dobrze trafiać, ale żadnemu cywilizowanemu naukowcowi nie wpadłoby do głowy krytykować poziomu międzynarodowej konferencji naukowej, bo… w hotelowym barze nie mówią w jego języku albo zabrakło lodu. W malutkiej japońskiej gospodzie w Iseokitsu, też nie za bardzo udało mu się porozumieć po angielsku (prędzej po japońsku), i toalety w stylu zachodnim nie było, a jednak opinia Feinmana o tym miejscu i kraju jest bardzo ciepła.

Książka niezła, ale to jednak już nie ta klasa, co „Pan raczy żartować” – po prostu zlepek różnych relacji z różnych zdarzeń. Sprawia wrażenie poskładanego trochę jakby na siłę.

czwartek, 21 lutego 2019

Fizyk, laureat Nobla na wesoło


„Pan raczy żartować, panie Feynman! Przypadki ciekawego człowieka” – Richard Feynman

Określenie „przypadki” w podtytule uważam za znakomicie dobrane, bo niezwykle trafnie określa opowieść o sobie Feynmana, genialnego fizyka, laureata nagrody Nobla.  Czytało mi się tę książkę świetnie, ale dłuższą chwilę zastanawiałem się, dlaczego aż tak dobrze. Ale najpierw wspomnienie.

Dawno, dawno temu uczestniczyłem w rozmowach rekrutacyjnych. Pewna firma potrzebowała kilku pracowników. Wymagania wobec kandydatów, których zgłosiło się ze trzydziestu, nie były trudne, zawierały się w dziesięciu punktach i to tak sformułowanych, że nie były wykluczające, na przykład: znajomość języka obcego będzie dodatkowym atutem albo umiejętność obsługi komputera zwiększa szanse. Zaskoczyło mnie to, że ponad połowa kandydatów zaczynała rozmowę od wyliczenia tych punktów, których nie spełniają.
Uważam, że tragedią Polaków z mojego pokolenia (być może nadal tak jest, ale o tym nie wiem) było rodzicielskie napominanie: Nie chwal się! Nieładnie jest się chwalić! Wielu nie wyzwoliło się nigdy z tego ograniczenia wdrukowanego im w psychikę w dzieciństwie. Byli, i są nadal, osobami wręcz niezdolnymi do powiedzenia o sobie czegoś dobrego, do wymienienia kilku choćby określonych swoich zalet. Niektórym, jak mnie, przełamanie tej psychicznej blokady zajęło dużo czasu i kosztowało wiele wysiłku. Także zrozumienie, że fałszywa skromność nie jest zaletą, nie było takie proste.

„Pan raczy żartować, panie Feynman!” nie jest autobiografią, choć z pozoru i ze względu na chronologiczny układ treści, tak się może wydawać. Byłem zachwycony, bo Richard Feynman pisał o sobie dobrze, nawet bardzo, bez najmniejszego skrępowania, krygowania się i kompleksów. Zresztą, ponad wszelką wątpliwość miał z czego być dumny. Pisał też o swoich pomyłkach i błędach, które stawały się okazją, by nauczyć się czegoś więcej, zrozumieć bardziej.

Jest ta jego książka także okazją na spojrzenie na Amerykę i mentalność Amerykanów w latach trzydziestych, czterdziestych i dalej. Jak bardzo wszystko się zmieniło pokazuje choćby historia pierwszej randki Feymana, randki, do której nie doszło. Na pierwszym roku studiów Richard Feynman umówił się z kelnerką, a może barmanką, już nie pamiętam. Kiedy dowiedzieli się o tym koledzy z bractwa studenckiego (z konfraterni), wydelegowali do dziewczyny grupę, która zawiadomiła ją, że zaszła pewna pomyłka, nieporozumienie, a Feymana pouczyli, że nie powinien się zadawać z byle kim.

Bardzo dobra książka, napisana z dystansem do siebie i zdarzeń, z poczuciem humoru, pełna anegdot i rozmaitych ciekawostek. Jej kontynuacją albo uzupełnieniem jest, ułożona już zupełnie niechronologicznie, „A co ciebie obchodzi, co myślą inni?”.

poniedziałek, 18 lutego 2019

Niels Oxen i Margrethe Franck


„Zanim zawisły psy” – Jens Henrik Jensen

Jestem księgarzem, a to oznacza, że o dystrybucji książek mam pewne pojęcie oraz zwracam często uwagę na detale nieważne dla innych osób. Więc kiedy okazało się, że „Zanim zawisły psy” to pierwsza część trylogii i że mogę ją mieć za darmo (nie tylko ja zresztą), wyciągnąłem z tego faktu dwa wnioski. Książka nie sprzedaje się tak dobrze, jak oczekiwał wydawca i trzeba jakoś podgrzać zainteresowanie czytelników, zanim zacznie się wprowadzać na rynek dalsze tomy. A po drugie, to akurat już banalne, jeśli mowa o trylogii, to wiadomo, że tom pierwszy skończy się dobrze. Głównego bohatera dzieła wielotomowego nie uśmierca się raczej w tomie pierwszym. 

Odnoszę wrażenie, że w „Zanim zawisły psy” autor próbował złapać za ogony zbyt wiele srok, bo trochę tu mrocznego kryminału, w całkiem dobrym stylu zresztą, trochę historii i geografii Danii, za dużo political-fiction i wreszcie elementy thrillera. Nie mam fiksacji na temat kryminałów autorów skandynawskich, więc w takich dziełach męczę się tylko z nazwami i nazwiskami, których ani zapamiętać, ani wymówić nie umiem. Tu trochę mi zajęło uczenie się, że na przykład Bergsøe to nazwisko prominentnego adwokata utopionego przez nurka w jeziorze, a nie nazwa jakiejś miejscowości.

Fabuła. Były komandos, Niels Oxen, żołnierz niesamowicie sprawny, odważny, wiele razy odznaczony, z objawami stresu pourazowego, jakiego nabawił się w misjach na Balkanach, wegetuje w Kopenhadze, bo tak chyba nazwać trzeba utrzymywanie siebie oraz białego psa, Mr. White’a, jedynego przyjaciela, ze zbierania butelek i jedzenia przeterminowanych artykułów spożywczych, przeznaczonych do utylizacji. W pewnej chwili wpada na pomysł, żeby zaszyć się w jakiejś głuszy, w lasach północnej Jutlandii, żyć z tego, co natura daje i zupełnie odizolować się od ludzi. To oznacza, że znajdzie się w niewłaściwym czasie w bardzo niewłaściwym miejscu.

Tajemniczy morderca zabija ważnych ludzi, ale wcześniej, jakby sygnalizując to, co ma się zdarzyć, wiesza ich psy. Niels Oxen pasuje na sprawcę jak ulał, więc musi odszukać prawdziwego zabójcę, żeby oczyścić się z podejrzeń. Komandos dokonuje tego razem z agentką Margrethe Franck, która… Resztę trzeba będzie doczytać samodzielnie.

W sumie niezła książka, choć kłopotliwe są te duńskie nazwy, a fabuła zbudowana na motywie: bohater musi znaleźć sprawcę, bo sam jest podejrzany, wydaje się już za bardzo wyeksploatowana. Rozrywka na średnim poziomie, taka… ani dobra, ani zła. Przeciętna po prostu.

środa, 13 lutego 2019

Kobiety są cacy, mężczyźni nie


„Vox” – Christine Dalcher

Kiedy religia i władza łączą siły, otwierają się wrota piekieł i budzą się demony…

Nie lubię feministek. Mizoginów i seksistów też nie. Zapewne dlatego, że lubię i szanuję kobiety. Uważam, że to feministki właśnie kreują obraz kobiet, jako istot niezdolnych do posługiwania się zdrowym rozsądkiem i logiką, niestabilnych emocjonalnie, słabszych i głupszych od mężczyzn. Przecież właśnie dlatego domagają się specjalnego traktowania, wyjątkowych praw, przywilejów… Ktoś, kto uważa się za równego innym, nie żąda specjalnych parytetów – proste.
A zaledwie kilka dni temu internet huczał po wypowiedzi/pytaniu fińskiej feministki (Saara Särmä): Czy biały, heteroseksualny mężczyzna jest jeszcze człowiekiem?
W każdym razie z tych powodów z pewnym uprzedzeniem podchodziłem do debiutu pani Dalcher.  Kobiety tak sterroryzowane, że mogą wypowiadać tylko sto słów na dobę? No, bez przesady! Jednak – jak to już wspominałem – powieść (każda powieść) składa się z dwóch elementów: pomysłu (fabuły) oraz warsztatu pisarskiego autorki/autora. Więc szukając tego drugiego, zacząłem jednak czytać.

Urny wyborcze nie są dla kobiet, do których należy inna sfera życia, niesamowicie ważna i odpowiedzialna. Kobieta jest mianowaną przez Boga strażniczką ogniska domowego. Powinna uświadomić sobie w pełni, że jej rola żony i matki, rodzinnego anioła, jest najświętszym, najbardziej czcigodnym zaszczytem, jakiego mogą dostąpić śmiertelnicy i powinna się wyzbyć jakichkolwiek wyższych aspiracji, nie ma bowiem nic równie wzniosłego, co mogłaby osiągnąć osoba śmiertelna*.

Nie, rzecz nie dzieje się i nie dotyczy jakiegoś zapyziałego kraju islamskiego, ale USA. I nie chodzi o przejęcie władzy przez muzułmanów – takich zmian dokonali chrześcijanie, głównie katolicy i protestanci. Zmiany w prawie, przepisach, mentalności, zwyczajach, nie były nagłe i nie pojawiły się w wyniku jakiegoś przewrotu – to był proces trwający wiele lat. I odbył się demokratycznie… mniej więcej. Bo nic tak nie umacnia zła, jak bezczynność dobrych ludzi.

Kiedy inne kobiety, jej koleżanki, znajome, walczyły z nadciągającym ciemnogrodem, doktor Jean McClellan, neurolingwistka, zajęta była romansem oraz swoimi badaniami oraz karierą naukową – co też jest niezłym prztyczkiem w nos wymierzonym ludziom biernym politycznie, takim, co to… na wybory nie pójdę, bo to i tak nic nie zmieni. Główna bohaterka, Jean McClellan, dowiaduje się poniewczasie, że może jednak miało to sens. Tylko, że teraz, nie ma już ona praw wyborczych. Nie ma paszportu, nie wolno jej mieć i czytać książek, na poczcie nie sprzedadzą jej znaczka, a w sklepie papierniczym długopisu. Specjalne służby pilnują, żeby kobiety nie posługiwały się językiem migowym albo jakimś podobnym systemem porozumiewania się. Jeśli w ciągu doby kobieta lub dziewczynka wypowie więcej niż sto słów, specjalna bransoleta na nadgarstku razi ją prądem.

Seks przedmałżeński i pozamałżeński został oficjalnie uznany za przestępstwo**.

Homoseksualiści wtrąceni zostali do więzień, cudzołożnice harują na farmach Dakoty Północnej.  Amerykańska Liga Cnoty kontroluje prawie wszystko. Prawie, bo nie potrafi wyleczyć afazji Wernickego***… ani jej wywołać. Jeszcze nie.

Współczesny świat charakteryzuje swoisty dualizm. Z jednej strony niesłychany rozwój techniki i technologii, będący wynikiem panowania człowieka nad materią, a z drugiej coraz bardziej niepokojące zjawiska społeczne – depresje, samobójstwa, uzależnienia, przestępczość… nie ma chyba miesiąca, żeby w jakiejś szkole w USA nie ginęli uczniowie, dzieci, od strzałów z broni automatycznej.
Chodzi teraz o to, by nie rezygnując z pierwszego, przemodelować drugie. Stąd pomysł, by cofnąć USA o jakieś 70-80 lat, to jest do czasów, w których prawdziwie amerykańskie i chrześcijańskie wartości miały jeszcze znaczenie. A zaraz potem skorygować jeszcze trochę bardziej i jeszcze, i jeszcze – wynik tego… zabiegu jest widoczny w pierwszych rozdziałach książki.

Kiedy brat prezydenta uległ wypadkowi (czy aby na pewno wypadkowi?), dr McClellan zostaje zaproszona do powrotu do pracy i laboratorium, i kontynuowania przerwanych kiedyś badań. Oczywiście mężczyzna, który kierował instytutem po odejściu kobiet, był zupełnie nieudolny, jak to samiec. McClellan właściwie nie ma wielkiego wyboru, tym bardziej, że przedstawiciele władzy zdejmują jej, liczącą słowa, bransoletę, a to jednak jest sporo warte. Tak więc główna bohaterka wraca do swojej pasji i życia nieco bardziej zbliżonego do normalności (ale tylko trochę zbliżonego), wytargowała też od prezydenta wolność dla córki, ale powoli zaczyna domyślać się, że powrót do zdrowia Bobby’ego Myersa, brata prezydenta, chyba nie wszystkim jest na rękę. Nie jest też wykluczone, że kwestia jego zdrowia i on sam jest pionkiem w grze… o wszystko.

Nieco zaskoczył mnie pomysł wykorzystania w kampanii reklamowej hasztagu #MeToo. Chyba specjaliści od marketingu coś przeoczyli. Z rok temu była to jeszcze wartościowa akcja, otwierająca drogę do poważnej debaty społecznej. Obecnie jednak coraz częściej wywołuje oburzenie, zniecierpliwienie i niesmak. Zwłaszcza po tym, gdy jedna z czołowych postaci ruchu MeToo, włoska aktorka Asia Argento, zapłaciła w ramach ugody przedsądowej kilkaset tysięcy dolarów mężczyźnie, który oskarżał ją o molestowanie seksualne. O podobne zachowania została oskarżona też znana feministka, Avital Ronell, wykładająca na Uniwersytecie w Nowym Jorku. Dziś MeToo coraz częściej jest sposobem na zwrócenie na siebie uwagi przez celebrytów, a także wyłudzanie odszkodowań. W końcu ktoś też zdał sobie sprawę, że w cywilizowanych krajach publiczne oskarżanie kogokolwiek (nie skazanego prawomocnym wyrokiem sądu) o popełnienie przestępstwa, narusza prawo, a do łamania prawa nie powinno się nawoływać ani nakłaniać. Kiedy jeszcze pojawiły się odmiany tej akcji, na przykład #ChurchToo (stop molestowaniu w Kościele!), zrobiło się jakby polityczno-histerycznie. A szkoda, bo wartościowa akcja stała się… dwuznaczna.

Rozbawiło mnie stwierdzenie, że przeciętny człowiek wypowiada codziennie 16 tysięcy słów, bo to jest jakieś 25-30% średniej grubości książki. Jestem pewien, że częściej wypowiadam poniżej stu słów dziennie niż ponad 16 tysięcy. Oczywiście zależy to od okoliczności, stylu życia i innych takich. Przede wszystkim jest jednak kwestią wolnego wyboru, a nie przymusu.

Świetny pomysł miała autorka, żeby powieść podzielić na mnóstwo krótkich rozdziałów. Dzięki temu czyta się ją gładko, bez znużenia, dynamicznie. I choć nadal kwestię stu słów uważam za przesadną, przerysowaną, to książka jako taka warta jest przeczytania ponad wszelką wątpliwość.

W pełni zgadzam się z Christine Dalcher co do tego, że partnerzy kobiet dzielą się na mężczyzn i owce. Te, które trafiły na owcę, mają pecha. Te, którym trafił się mężczyzna… natychmiast i wszelkimi sposobami próbują zmienić go w owcę. Jeśli/kiedy im się to uda, zaczynają nim gardzić i szukają jakiegoś emocjonalnie niedostępnego przemocowca, bo przecież wiadomo, że łobuz kocha najbardziej.


Ciekawostka: ten tekst zawiera około tysiąc wyrazów.




---
* Christine Dalcher, „Vox”, przekład Radosław Madejski, Muza, 2019, s. 73 (tekst przed korektą).
** Tamże, s. 159.
*** Odkryty przez Carla Wernickego obszar kory mózgowej ulokowany w polu Brodmanna. Uszkodzenie tegoż (afazja) powoduje zaburzenia mowy, a nawet niemotę.


wtorek, 5 lutego 2019

Królewna i żebrak - po polsku


„Tam gdzie jesteś” – Tomasz Betcher

Normalnie po książkę z taką okładką nawet bym nie sięgnął (na obrazku superprzystojny facet w markowych ciuchach, z artystycznie ułożonymi włosami i równo przystrzyżoną brodą – typowy polski bezdomny – namiętnie całujący elegancką kobietę w wieku około 26-28 lat), ale tym razem stało się jednak inaczej – romans napisany przez mężczyznę, z akcją w Polsce, wydał mi się pomysłem na tyle intrygującym, że postanowiłem dać szansę powieści.

Jantar to wiocha w województwie pomorskim, na pograniczu Mierzei Wiślanej i Żuław Wiślanych, z przystanią morską dla rybaków. Anna posiada w Jantarze skromny domek letniskowy, który odziedziczyła po ojcu, profesorze. Miało to być urokliwe miejsce na rodzinne wyjazdy, ale… nie wyszło. Męża, emocjonalnego przemocowca, dupka i palanta właśnie się pozbywa (pozew złożony), teraz przyszedł czas na uporządkowanie reszty spraw, w tym sprzedaż niepotrzebnego już nikomu domku w Jantarze.
Kiedy Anna przyjeżdża do Jantaru, zrobić zdjęcia przed wystawieniem nieruchomości na sprzedaż, zastaje w swoim domu bezdomnego, włamywacza, i typowy w takich przypadkach bałagan: puszki, butelki, pety. Anna terroryzuje intruza wrzaskiem i Adam, bezdomny, odchodzi. Wtedy ona, zamiast zadzwonić po policję, zbiera drobiazgi, których włamywacz zapomniał albo wystraszony nie zdążył zabrać, latarkę, scyzoryk itp. i… w ulewnym deszczu jedzie go szukać. Oczywiście szybko znajduje i zaprasza na obiad.

W restauracji okazuje się, że Adam potrafi w potrawie odróżnić pstrąga dzikiego od hodowlanego i świetnie wie, jaki rodzaj fasoli używa się do crema de frijol, więc Anna proponuje mu robotę – ma opiekować się domkiem, wykonywać drobne naprawy, posprzątać chlew, który po sobie zostawił, a w zamian będzie tam mógł mieszkać do wiosny. Adam w pierwszej chwili się zgadza, ale po kilku dniach dochodzi do wniosku, że to chyba nienajlepszy pomysł, zostawia niesprzątnięty nadal domek, zabiera swój wózek bezdomnego i odchodzi. Żeby już po kilku godzinach wrócić.

Adam zbiera chrust, suszy grzyby, porządkuje dom, czyta książki; Anna wpada do niego dość często z niezbyt jasnych powodów. Może rozmowy z tym dziwnym człowiekiem stanowią odskocznię od jej życia z prawie byłym mężem, w jego willi i jego firmie.
Akcja nabiera tempa, gdy do Jantaru przyjeżdża Eryk Turski sprawdzić, po co jego żona, jeszcze żona, co trochę tam jeździ. I znajduje Adama.

–  Co się gapisz? Alberta ci zamknęli, brudasie? Od samego spojrzenia na ciebie można dostać HIV-a albo żółtaczkę.
/…/
–  Masz jeszcze szansę wszystko naprawić. Zacznij być wreszcie przykładną żoną i matką. I wycofaj ten cholerny pozew. – Eryk chwycił Annę za ramię, ściskając boleśnie*.

Wobec takiego dictum Adam rzuca się na Eryka, panowie biją się, Adam grozi Erykowi ostrym, niebezpiecznym narzędziem.

Trochę później Adam ratuje Annę przed huraganem Sybilla, później przed bandytami, nasłanymi przez Eryka… i tak, krok za krokiem relacje się zacieśniają. Kiedy jeszcze źle rozpoczęte, ale z czasem coraz przyjaźniejsze kontakty układają się między Adamem, a synem Anny, Filipem, można już (w połowie książki) być pewnym, jak się to wszystko skończy.

Zastanawiam się nad oceną tej książki. Na pewno nie jest to powieść uniwersalna. Dla wielu, choć może nie wszystkich, mężczyzn oraz dla czytelników, którzy sięgają tylko po pozycje ambitne, jest to książka bezwartościowa, bo naiwna, naciągana… –  prawdopodobnie kobieta napisałaby to lepiej, bardziej przekonująco. Dla pań przyzwyczajonych do czytania „arlekinów”, których poziom tychże zupełnie satysfakcjonuje, może być powieść Betchera miłą rozrywką. W wersji dla dorosłych jest to po prostu bajka o królewnie i żebraku, który – po spełnieniu pewnych warunków – zmieniał się w królewicza.




---
* Tomasz Betcher, „Tam gdzie jesteś”, 2019, s. 101.

poniedziałek, 4 lutego 2019

Ludzie - przekleństwo planety


„Trylogia kosmiczna” – Clive Staples Lewis

Trylogia składa się z części: „Z milczącej planety”, „Perelandra” i „Ta straszna siła”. Głównym bohaterem we wszystkich trzech tomach jest brytyjski lingwista, Elwin Ransom.

Według dzisiejszych standardów, a zwłaszcza wiedzy technicznej i rozwoju powieści s-f, „Trylogia kosmiczna” nie jest fantastyką, ale moralitetem filozoficznym. Kosmos jest tu tylko tłem, punktem odniesienia. Jeśli tego nie zrozumie się bardzo szybko, najlepiej jeszcze przed zakupem książki, można się solidnie rozczarować i zawieść.

Trylogię tę Levis pisał w latach 1938-1945 – to informacja podstawowa i bardzo ważna. Dzięki niej można zrozumieć, naiwne pozornie, wyprawy kosmiczne na… Marsa i Wenus. Atmosfera nadająca się do oddychania, dzikorosnące, ale jak najbardziej jadalne rośliny, rozumne, zdolne do komunikacji gatunki – już wiadomo, czemu bohaterem musiał być lingwista.

Podczas wakacyjnych, pieszych wędrówek Ransom zostaje porwany przez przypadkowo napotkanych dwóch mężczyzn, w tym wyjątkowo złego Westona – niegdyś szkolnego kolegę. Zabierają go oni swoim statkiem kosmicznym na Malakandrę (Mars), gdzie – jak się domyśla – miałby zostać złożony w ofierze. Ransom ucieka, a następnie sprzymierza się z tubylcami, by uratować Malakandrę przed parą bezwzględnych zwyrodnialców.

Perelandra (Wenus) zamieszkana jest przez fantastyczne zwierzęta oraz parę zielonych ludzi – oczywiste i czytelne nawiązanie do Księgi Rodzaju, Adama i Ewy. Fabuła obraca się wokół kuszenia Ewy przez złego Westona. Ransom znowu staje się wybawicielem. Akcji jest w tym tomie jeszcze mniej niż w poprzednim. Wiele za to opisów bajkowo pięknej (rajskiej, rzec można) przyrody oraz rozważań na temat dobra i zła.

W „Tej strasznej sile” (Ziemia) dochodzi do ostatecznego zderzenia dobra ze złem – oczywiście chodzi o Armagedon, to jest ostateczną bitwę między siłami dobra i zła, w której hordy szatana potykają się z anielskimi hufcami pod wodzą… Siły zła stanowią, opętani przez Szatana, naukowcy, zwolennicy totalitaryzmu. Ransomowi pomagają duchy opiekuńcze oraz druid Merlin. W przypadku tego ostatniego tomu trylogii przydaje się znajomość biografii Levisa, a zwłaszcza jego nawrócenia.

Reasumując – „Trylogia kosmiczna” nie jest o kosmosie, ale o ludziach, o nas, o naszych wadach, bezmyślności, pokrętnej motywacji. Kosmos nie przetrwał w „Trylogii” próby czasu, ale prawda o nas samych – jak najbardziej. Niestety…

piątek, 1 lutego 2019

Vitoria: obłęd, miłość i śmierć


„Cisza białego miasta” – Eva García Sáenz de Urturi

Urodzona w 1972 roku w Vitorii (Hiszpania, Kraj Basków) Eva García Sáenz de Urturi jest obecnie jedną z bardziej popularnych pisarek hiszpańskich, a baskijskich, to już na pewno. Pierwszą jej powieścią, „La saga de los longevos” („Saga o długim życiu”?), wydawcy zainteresowali nie byli, więc w 2012 opublikowała  ją samodzielnie, na Amazon. Z nieco lepszym przyjęciem spotkała się kontynuacja sagi „Los hijos de Adán” („Dzieci Adama”?) oraz „Pasaje a Tahití”. Wydany w 2016 roku pierwszy tom trylogii „Cisza białego miasta” („El silencio de la ciudad blanca”) był już i nadal jest bestsellerem. Mam nadzieję, że z czasem także wcześniejsze jej pozycje pojawią się w Polsce, po polsku – moim zdaniem warto.

Głównym bohaterem thrillera jest inteligentny inspektor Unai Lopez de Ayala (pseudo Kraken) z Wydziału Kryminalnego w Vitorii, stolicy wspólnoty autonomicznej Kraju Basków, mieście poświęconym Białej Panience, Virgen Blanca. W dochodzeniach pomaga mu Estibaliz Ruiz de Guana, jedna z lepszych i najwytrwalszych śledczych. On jest dobry w profilowaniu, ona specjalizuje się w wiktymologii. Oboje mają problemy z dyscypliną, regulaminami i samowolą.

Dwadzieścia lat wcześniej seria makabrycznych podwójnych morderstw wstrząsnęła Vitorczykami i nie tylko. Szokujące było także to, że sprawcą okazał się Tasio Ortiz de Zárate, błyskotliwy, czarujący, medialny archeolog, gospodarz znakomitego programu telewizyjnego, znany pisarz. Zdemaskował go i wystawił nakaz aresztowania najlepszy policjant w okolicy – brat bliźniak mordercy, Ignacio. Kiedy autorka opisuje, że bliźniacy byli nie do odróżnienia, mieli nawet identyczny manicure, można zacząć podejrzewać… Podobnie zbyt ważną podpowiedzią wydawała mi się – do czasu – sama okładka, ale po przemyśleniu sprawy dochodzę do wniosku, że przecież nigdzie nie jest powiedziane, że w tego typu powieściach osoba zabójcy musi być nie do odgadnięcia do ostatniej strony. A niby dlaczego, bo co? Bo Aghata Ch. taki wylansowała kanon? No, to Eva García Sáenz zrobiła inaczej i… wyszło to powieści na dobre. Przynajmniej czytelnik nie czuje się jak idiota i wraz z rozwijającą się akcją może realnie uczestniczyć w odkrywaniu prawdy.

W dolmenie Chatka Czarownicy w pobliżu miasteczka Elvillar znaleziono martwe ciała dwojga noworodków. Niedługo później w ruinach celtyberyjskiego grodu La Hoya w gminie Laguardia odkryto zwłoki pięciolatków. Pocieszających się nawzajem dotykiem dłoni, ze wzrokiem wpatrzonym w niebo[1].

Zbrodnie zakończyły się na piętnastolatkach, bo seryjny morderca, Tasio Ortiz de Zárate, trafił za kraty. Vitoria odetchnęła. Minęło dwadzieścia lat; Tasio za kilka dni ma wyjść z więzienia na swoją pierwszą przepustkę, ale policja znajduje w Starej Katedrze zwłoki dwojga osób, parę dwudziestolatków delikatnie dotykających swoich policzków. Kto?! Kto ich zabił?! Skoro Tasio siedzi w pierdlu? I jak zabił?

W dniu lokalnego święta, Día del Blusa, do Starej Katedry, w której znaleziono nagie zwłoki młodych ludzi, wezwani zostają Ayala i Estibaliz, i właśnie w tym momencie rozpoczyna się na poważnie ta niesamowita historia.

Dla czytelnika, który nie zna hiszpańskiego albo gaelickiego, imiona, nazwiska, skróty, zdrobnienia, nazwy itp. mogą stanowić pewne wyzwanie. Ot, na przykład, Cuchi to znana na starym mieście ulica cechu nożowników – Cuchilleria. To trochę tak, jakby w polskiej powieści występował Marek Kowalski, ale czasem ktoś nazywał go „mareckim” albo „kowalem” – Polacy się domyślą (ale tylko ci bardziej rozgarnięci), Hiszpanie już niekoniecznie. Sprawy nie ułatwia też dwutorowa narracja: pierwszoosobowa Unai (teraźniejszość) i trzecioosobowa (przeszłość). Przeskoki między nimi bywają niespodziewane.

W powieści, jakiejkolwiek powieści, liczą się dwa elementy: fabuła i warsztat pisarski. Pomysł z morderstwami, które trwają mimo, że ich sprawca, seryjny zabójca, siedzi w więzieniu albo zginął, nie jest specjalnie nowy, ale też nie jest zły – wszystko zależy od tego, jak potoczy się akcja. A w tej książce dzieje się coś nieustannie. Kraken, podczas porannego biegania, spotyka atrakcyjną młodą kobietę. Kilka godzin później Alba Díaz de Salvetierra okazuje się być nowym podkomisarzem, któremu inspektor będzie składał sprawozdania. Zanim to w pełni do niego dotarło i zanim się pierwszy raz posprzeczali, wyszło na jaw, że hakerzy włamali się do systemu informatycznego policji, a minutę później inspektor Ayala otrzymuje propozycję współpracy od osadzonego Tasia, który na dokładkę zna (skąd?!) szkolną ksywkę inspektora i upiera się, że jest niewinny. I tak rozdział za rozdziałem.

Fascynowała mnie dziwna symetria wydarzeń. Podwójne ofiary, w wieku kończącym się na zero albo pięć… Zabójca i policjant o identycznym wyglądzie… To, że morderstwa ustały, kiedy Tasio trafił do więzienia, i że zostały wznowione, kiedy miał z niego wyjść[2]

Bardzo dobra powieść, w której – poza wątkiem sensacyjnym – równie ważną rolę gra miłość, czas, psychologia, mentalność Basków oraz wyraźnie widoczny i odczuwalny sentyment autorki do starej Vitorii. „Ciszę białego miasta” świetnie się czyta, zwłaszcza jeśli ma się pod ręką, przywieziony z jakichś wakacji, plan centralnych, starych dzielnic tego wielowiekowego miasta.







[1] Eva García Sáenz de Urturi, „Cisza białego miasta”, przekład Joanna Ostrowska, wyd. Muza, 2019, s. 21.
[2] Tamże, s. 31.