sobota, 24 grudnia 2022

Książęta Rzymu kontra mafia

 „Corleone” – Francis Marion Crawford

Francis Marion Crawford urodził się 2 sierpnia 1854, w Bagni di Lucca w Wielkim Księstwie Toskanii. Zmarł 9 kwietnia 1909 w Sant'Agnello di Sorrento (w tym włoskim mieście główna ulica – długa, ale umiarkowanie reprezentacyjna – do dziś nosi jego imię). Amerykanin, który większą część życia spędził we Włoszech i w Indiach, Amerykę odwiedzając jedynie od czasu do czasu. Fascynacja Włochami i Sycylią zaowocowała cyklem lub dość luźno powiązaną serią utworów, na którą składają się „Saracinesca” (romans przygodowy opowiadający pełną intryg historię Giovanniego Saracinesca i jego zalotów do Corony d'Astradente), „Sant'Ilario”, „Don Orsino”, „Corleone”, Trzytomowa powieść „Corleone” z 1897 roku, po części kontynuująca losy rodziny Saracinesca (piękna Corona jest w niej już matką dorosłych synów), była prawdopodobnie pierwszym poważnym podejściem do tematu mafii w literaturze. „Corleone”, i reszta serii, wydaje się połączeniem romantyzmu, realizmu oraz tematyki społecznej.
W swoich czasach, to jest w drugiej połowie i pod koniec XIX wieku, Francis Marion Crawford prezentował dość nowatorskie podejście do pisarstwa, uważał bowiem, że powieść jest towarem rynkowym, ale jednocześnie też i luksusem artystycznym, który, owszem, powinien czytelnika bawić, ale nie bez intelektualnych wymagań. Warsztat pisarski Crawforda przypomina mi niektóre powieści Charlesa Dickensa.

Kiedy osławiony książę Corleone zmarł bez większych ceremonii, w małym hoteliku drugiej klasy w Nicei i został pochowany bez żadnej godnej wzmianki w prasie, na koszt właściciela hotelu, wszystkie jego tytuły i to, co po zostało z jego ziemi i innych dóbr, przeszło na dzieci jego brata, ponieważ ten również już nie żył. Rodzina Corleone nigdy nie była długowieczna, a ich sojusze z reguły nie przyczyniały się do długiego życia tych, którzy byli żonami i mężami członków rodu.
[…]
Nazwisko Corleone było tylko tytułem, a miasto, z którego je zaczerpnięto, już dawno przeszło w inne ręce. Rodzina nazywała się teraz Pagliuca d’Oriani. Jak to często bywa we Włoszech, posługiwano się tym z trzech nazwisk, które było najbardziej znane temu, kto akurat je wymieniał*.

Włoskie i sycylijskie nazwiska, imiona, przydomki, tytuły i inne określenia osób stosowane w powieści zamiennie, sprawiały mi początkowo pewną trudność. Bywało, że cofałem się o kilka stron, żeby lepiej zrozumieć, o kogo chodzi. Z czasem ten kłopot staje się mniej ważny.

Pagliucowie są rodziną mocno zubożałej szlachty. Właściwie żyją prawie jak chłopi. Ich ziemie, jeśli jakieś im jeszcze zostały, objęte są hipoteką. Istniała też inna gałąź rodziny, nosząca nazwisko Pagliuca di Bauso, ale nie odgrywają oni w powieści żadnej roli. Ci Pagliuca d’Oriani, o których chodzi, to owdowiała Donna Maria Carolina Pagliuca. jej trzech synów: Teobaldo (któremu wuj nadał tytuł księcia Corleone), Francesco, Ferdinando oraz wychowana i wykształcona w klasztorze w Palermo córka, Vittoria.

Okazuje się, że Pagliucowie mogliby odbić się od dna. Orsino Saracinesca (syn księcia Giovanni’ego, zwanego Sant’Ilario i pięknej Corony) planuje budowę niewielkiej linii kolejowej przez ich ziemie. Jednak nie wszyscy Pagliucowie są chętni do sprzedaży rodzinnego Camaldoli. Ostro sprzeciwia się temu Ferdinando. Wprawdzie Teobaldo szybko pacyfikuje opornego brata, ale pojawia się inny problem, osobisty. Teobaldo rości sobie pretensje do pewnej dziewczyny, a ta podoba się nie tylko jemu. 

Na przyjęciu w Rzymie Orsino Saracinesca spotyka piękną Vittorię, która całkiem niedawno opuściła klasztorne mury, więc jest dziewczyną bardzo różniącą się od prostackich w sumie Pagliuców. Orsino jest nią… zaintrygowany. Tak rodzi się i narasta konflikt między sycylijską rodziną Corleone, powiązaną z mafią, a starym rzymskim rodem Saracinesca.

Tak zaczyna się opowieść Francisa Crawforda o Włoszech, Sycylii, jednak głównie o ludziach, ich mentalności, zwyczajach, przekonaniach, kulturze oraz osławionej gwałtowności, brutalności i bezwzględności.

Czy istnieje jakiekolwiek powiązanie między „Corleone” Francisa Crawforda, a „Ojcem Chrzestnym” Mario Puzo? Ależ oczywiście! Takie same, jak z dowolną książką o Sycylii, Sycylijczykach i mafii w XIX wieku we Włoszech. Wydaje mi się to raczej chwytem marketingowym, ale skoro profesor Taeko Kitahara na jakimś japońskim uniwersytecie doszukał się tych związków, to jasne, niech i tak będzie. Uprzedzam tylko, że są to powieści całkowicie różne, więc żeby nie było rozczarowań. Ostatecznie „Corleone”, to powieść całkiem niezła (choć nie porywająca), która powinna podobać się miłośnikom tematu, ale zwłaszcza dziewiętnastowiecznego pisarstwa.




---
* Francis Marion Crawford, „Corleone”, przekład i redakcja: Damian Tarkowski i Adrianna Krawczyk, Wydawnictwo Horyzont Idei, 2022, e-book.

piątek, 16 grudnia 2022

Bo najważniejsze są pozory

 „SPATiF. Upajający pozór wolności” – Aleksandra Szarłat

SPATiF – Stowarzyszenie Polskich Artystów Teatru i Filmu. Ale SPATiF-em nazywano też w pewnym skrócie, jak rozumiem, Klub Aktora tegoż Stowarzyszenia, działający w Alejach Ujazdowskich 45 w Warszawie. Modna i znana kiedyś restauracja, knajpa. Ale właściwie to nawet dwie. Mały SPATiF przy Pankiewicza oraz ten duży, właściwy otwarty w Alejach Ujazdowskich (wtedy jeszcze Aleja Stalina).

Punkt widzenia środowiska artystycznego przedstawia Maryna Kobzdejowa: Komunizm był dla nas wszystkich czymś, co należy po prostu przeczekać. Praca była czymś, czego się wtedy nie uprawiało. Zarabianie pieniędzy nie było w dobrym tonie. W dobrym tonie było posiadanie pieniędzy [1].

O historii Stowarzyszenia i Klubu napisała Szarłat książkę znakomitą. Znakomitą także z powodu tego, co prawie napisała, a czego można się domyślić, z powodu wniosków, jakie uważna lektura może pomóc wyciągnąć i całej reszty. Jeśli niezupełnie jest jasne, o co mi chodzi, wyjaśniam na przykładzie z książki.

Również filmowcy nie zasypują gruszek w popiele. Na początku zajmują pałacyk fabrykanta Oskara Kona przy ulicy Targowej.
/…/
Kiedy brakuje sprzętu – a brakuje wszystkiego – władze wyrażają zgodę na wyprawę filmowców do dawnej wytwórni UFA w Berlinie. Jak wspomina Kazimierz Kutz, rekwirują tam kamery, lampy, wózki, całe osprzętowanie i jako łup wojenny przywożą do Łodzi[1].

Przemyślenia i wnioski osoby czytającej ze zrozumieniem, a przynajmniej uważnie i nieotumanionej propagandą:
a) Jak to „zajmują pałacyk”? Kupili go? Może dostał go w prezencie od pana Kona lub jego rodziny znakomity reżyser, Aleksander Ford (właściwie: Mosze Liwszyc)? A może Oskar Kon nie przeżył wojny, a filmowcy po prostu zagarnęli bez skrupułów własność jego spadkobierców?
b) W czasie wojny i okupacji niemieccy najeźdźcy i bandyci rabowali i wywozili do siebie z Polski wyposażenie fabryk i zakładów przemysłowych. Wygląda na to, że my, Polacy, robiliśmy tak samo, ale już po zakończeniu wojny. Łup wojenny i grabież w czasach pokoju?

W tym momencie przychodzi mi na myśl cytat z innej książki: Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy, to jest zły uczynek. Dobry, to jak Kali zabrać komu krowy[2].

Ważny jest podtytuł książki, a w nim określenie „pozór”. Władzy nie zależało na tym, żeby zamknąć wszystkie takie miejsca – ludzie zaczęliby wtedy spiskować i knuć po domach, więc ustalenie kto, z kim, dlaczego, przeciwko komu, jak itd. byłoby znacznie trudniejsze. Wobec znacznego nasycenia tego środowiska tajnymi współpracownikami, wygodniej było mieć ich pod ręką i w kupie w modnym i uczęszczanym przez elity lokalu. Klub był potrzebny zarówno elitom, jak i władzy. Jedni mogli tam bezkarnie opowiadać polityczne kawały, z czego cieszyli się jak dzieci z wyrobów czekoladopodobnych, drudzy na bieżąco obserwowali, co się w tym środowisku dzieje.

Powstają kluby aktora, dziennikarzy, architektów, prawników, lekarzy…
– Dlaczego władza zgadzała się na ich tworzenie? – pytam Ignacego Gogolewskiego w lipcu 2020 roku.
– Władza uznała, że jak nie pozwoli, będzie gorzej, bo ludzie się rozejdą, a tak wszystkich ma na oku – wyjaśnia aktor. – To chyba lepiej, niżby środowisko miało zejść do podziemia. Świetne pole do inwigilacji. Pozwolenie na działanie takich klubów jest dobrym przykładem na to, jak postępować z ludźmi kultury[1].

Poznając losy SPATiF-u zaczynam rozumieć, że temu Klubowi „komuna” była niezbędna do życia. Skończyła się era PRL i padł Klub SPATiF-u. Tak, tak, wiem, działa do dziś, ale – jak twierdzą dawni bywalcy i miłośnicy – to już zupełnie nie to. Rozumiem to bardzo dobrze, bo w podobny sposób straciło rację bytu wiele kabaretów.

Kolaborantami bezpieki okazali się reżyserzy (Marek Piwowski i in.), aktorzy (Maciej Damięcki i in.), pisarze (Andrzej Kuśniewicz, Andrzej Szczypiorski, Wacław Sadkowski, Ryszard Kapuściński itd.) oraz wszelkiej maści „ludzie kultury" (Andrzej Drawicz, Lech Isakiewicz, Tadeusz Sznuk, etc.), nie mówiąc już o licznych politykach (Michał Boni plus legion).
/.../
Zaś kultowym symbolem kolaboracji stała się TW-kariera twórcy „kultowego” „Rejsu”, Marka P., który »kablował« gwoli zyskania paszportu, plus kilkakrotnie smarowane dla SB wypracowania Agnieszki Osieckiej (formalnie niezwerbowanej), która robiła to też, by uzyskać paszport[3].

„SPATiF” Aleksandry Szarłat to nie tylko historia Stowarzyszenia i Klubu, w czasach ich świetności, to także, a może przede wszystkim, historia miasta, państwa, znanych ludzi tworzących sztukę przed duże „S”. I wreszcie humor. Opisy pijackich ekscesów może nie zawsze mnie bawiły, ale pozostałe bywały zabawne… czasem.
Gość w SPATiF-ie zamawia kaczkę, a jego towarzysz przy stoliku woła – a dla mnie basen! Prawda, jakie to śmieszne? Jak głębokie i inteligentne poczucie humoru za tym stoi?

Tu pozwolę sobie na pewną dygresję. Bywało, że i ja opowiadałem z zapałem historyjki dziejące się „za moich czasów”, ale ktoś mi wreszcie uświadomił, że tęsknię nie za osobami, miejscami, zdarzeniami, ale za swoją młodością i tym, jak się wówczas czułem, a coś takiego prawie nie da się opowiedzieć. Od tego momentu historyjek z lat dawnych staram się opowiadać mniej i… krócej. Takie opowiastki widziane przez pryzmat młodości oraz trzy czwarte litra, często bez tego pryzmatu nie są już tak pociągające.

Kapitalna opinia o Klubie Janusza Głowackiego:
Przychodziło się tam ponarzekać, że nic nie można, że nie warto pisać, bo chuje nie chcą puścić, że ta kurwa ma dobrze, bo się z nimi zadaje, że ten kutas dostał paszport, a ja nie. Narzekali też pijani tajniacy, że niby jak mamy was podsłuchiwać na takim chujowym sprzęcie[1].

Przed wojną w Ziemiańskiej zbierali się ludzie z „towarzystwa”, po wojnie, w SPATiF-ie ludzie ze „środowiska” – tak czy owak elita. „SPATiF” Szarłat ulepiła z dziesiątków, może nawet setek, relacji ludzi ze „środowiska”, bywalców Klubu. Są to fragmenty rozmów z nimi, wywiadów, artykułów, książek wspomnieniowych, audycji i innych. Zwykle relacje tych osób są zbieżne, na przykład wszyscy pamiętają wyjątkowo tanią wódkę. Zdarzają się jednak też różnice. Według jednych w SPATiF-ie tańczono często i spontanicznie, ale pewna uczestniczka tych spotkań (bywała wiele lat po trzy razy w tygodniu) twierdzi, że żadnych tańców nigdy tam nie było. Podobnie z jakimiś kartami klubowymi – jedni pamiętają inni uważają, że nie istniały. Jednak te nieścisłości nie mają większego znaczenia, są raczej ciekawostką niż okazją do kwestionowania ogólnego obrazu. Poza tym trzeba zdać sobie sprawę, że te relacje dotyczą zdarzeń sprzed 30-60 lat, a pamięć ludzka bywa zawodna.

Pięćset pięćdziesiąt stron, zdjęcia (świetne – szkoda, że nie więcej), ale pochłaniałem łapczywie, przeciągając lekturę do późnych godzin nocnych. Nie jestem warszawiakiem, ani artystą teatru czy filmu, a mimo to uważam „SPATiF” za dzieło wyjątkowo ciekawe. Mógłbym też napisać o nim znacznie więcej, o stolikowej edukacji, o Sokratesie naszych czasów, o skandalach literackich, o sprawie Iredyńskiego, o amorach z dramatem w tle, o… kolejne skojarzenia, kolejne ciekawostki, zdarzenia, sytuacje, ale nie o to przecież chodzi. Więc na zakończenie już tylko refleksja autorki:

Może więc przydałaby się nowa Wyspa Wolności?
Ależ ona jest! Tyle że nie przypomina ani tej z Ziemiańskiej, ani tej ze SPATiF-u. Nie ma tu kelnerek ani rozbawionego towarzystwa. Jest laptop. Często alkohol. Zamiast anegdot – memy. Albo hejt.
Wyspa samotników spotykających się na platformach społecznościowych[1].





---
[1] Aleksandra, Szarłat, „SPATiF. Upajający pozór wolności”, wyd. Czarne, 2022, eBook.
[2] Źródło: https://pl.wikisource.org/wiki/Strona:Henryk_Sienkiewicz-W_pustyni_i_w_puszczy.djvu/376
[3] Waldemar Łysiak „Lider”, Nobilis, 2008, strona 262-263.


sobota, 10 grudnia 2022

Komuna - narodziny i upadek

 „Ignacy Loga-Sowiński (1914-1992). Portret gomułkowca” – Krzysztof Lesiakowski

Najpierw wpadł mi w oko tytuł, który nieomalże w pełni określa, o czym jest ta książka, a chwilę później sprawdzałem już, kim jest Krzysztof Lesiakowski, bo okres 1945-1970 interesuje mnie w historii Polski jak najbardziej, ale w postaci rzetelnej wiedzy opartej na faktach, bo politycznych manipulacji historią mam już serdecznie dosyć. Więc historyk, doktor habilitowany, wykładowca Uniwersytetu Łódzkiego, specjalizujący się w takiej i podobnej tematyce, autor biografii politycznej Mieczysława Moczara czy historii organizacji „Służba Polsce” – tak, Lesiakowski wydaje się wiarygodny i rzetelny. O rzetelności biografii Logi świadczą nie tylko wcześniejsze publikacje i tytuły naukowe autora, ale setki przypisów i źródeł, które na upartego da się sprawdzić, indeks nazwisk oraz obszerna bibliografia.

Mamy ośmiogodzinny dzień pracy, urlopy, płatne zwolnienia chorobowe, emerytury, renty, kodeks pracy itd. To wszystko nie jest prezentem od empatycznych, życzliwych i współczujących właścicieli firm, fabryk, ogromnych gospodarstw rolnych i farm hodowlanych, którzy nie mogli dłużej patrzeć na ciężką dolę robotników i chłopów. Prawa te zostały wywalczone, wydarte z gardła potentatów przez zorganizowane ruchy robotnicze, partyjne (socjaliści, komuniści) lub inne, na przykład ruchy związkowe w USA. Mnie przede wszystkim interesuje moment, w którym robotnik, walczący o lepsze warunki pracy i płacy dla siebie i tysięcy jemu podobnych, stawał się aparatczykiem, człowiekiem żądnym władzy i przywilejów, a nie tylko sprawiedliwości i uczciwych warunków. Dzięki lekturze książki Lesiakowskiego, taką ewolucję można prześledzić u Logi-Sowińskiego, zapalonego ideowca w początkach działalności w robotniczej Łodzi i prominentnego działacza komunistycznego i związkowego w efekcie.

W mojej skromnej ocenie „Ignacy Loga-Sowiński (1914-1992)” to książka raczej naukowa niż popularno-naukowa, ale napisana w miarę przystępnym językiem, więc z tej strony nie powinno być problemów. Jest też biografią przede wszystkim polityczną; o jego życiu prywatnym, osobistym, autor napisał mniej, niż zapewne bym sobie życzył, ale tego też spodziewałem się od początku, dzięki podtytułowi – „Portret gomułkowca” to jednak nie „pikantne sceny z seksualnego życia komucha”. W każdym razie lektura czterystustronicowej książki zajęła mi kilka godzin.

Zdarzają się w biografii fragmenty nieomalże szpiegowsko-sensacyjne, jednak większość to solidnie udokumentowana wiedza biograficzna, polityczna i historyczna w czystej postaci, nie wywołująca silniejszych doznań emocjonalnych, a jedynie ciekawość – jak to naprawdę było i dlaczego tak właśnie?

Do tego dochodził brak regularnej łączności z Moskwą, która – jak wiadomo – grała na »dwóch fortepianach« w sprawie polskiej, bo obok ośrodka w okupowanym kraju dawała przyzwolenie na rozwijanie się środowiska, które symbolizowała Wanda Wasilewska i Związek Patriotów Polskich (ZPP), a następnie także Polski Komitet Narodowy (PKN) oraz Centralne Biuro Komunistów Polski (od stycznia 1944 r.). Te dwie ostatnie inicjatywy były utrzymywane w tajemnicy przed PPR. W kierownictwie tej partii ścierały się też różne wizje programowo-polityczne i ambicje personalne. W efekcie nie brakowało jawnych i podskórnych konfliktów, rozmaitych koterii i układów. A na czele tego gniazda os stał Paweł Finder – człowiek Moskwy i z tego powodu uznawany przez wszystkich, ale bez osobistego autorytetu*.

Biografia Logi-Sowińskiego (Sowiński to był pseudonim konspiracyjny, który z czasem Ignacy Loga oficjalnie dodał do nazwiska) to nie tylko jego postać, ale też okoliczności, warunki, setki znaczących postaci, zdarzenia, czyli cały złożony kontekst historyczny; ostatecznie żaden działacz polityczny i partyjny nie funkcjonuje w próżni. Dzięki pracy Lesiakowskiego można dowiedzieć się, jak kształtowała się polityka Polski, i nie tylko Polski, od ostatnich lat wojny i okupacji do upadku „komuny”, a nawet trochę dalej.
Autor opisuje losy Logi-Sownińskiego chronologicznie, począwszy od dzieciństwa i młodości w Łodzi, poprzez lata konspiracji i działalności partyjnej w czasie okupacji, coraz wyższe stanowiska w kierownictwie PPR, postawę Logi wobec kryzysu w partii (1948 r.), triumfalny powrót na scenę polityczną wraz z ekipą Gomułki (1956), aż do jego stanowiska wobec wydarzeń w grudniu 1970 i aktywności u schyłku życia.
Ignacy Loga-Sowiński nie był może postacią takiego formatu i tak spektakularną jak Gomułka, Bierut czy Gierek, ale też nie tak nijaką i bezbarwną, jak się to latami mogło wydawać.

Bardzo wartościowa pozycja dla wszystkich, których interesuje najnowsza historia Polski, którą to pozycję polecam z pełnym przekonaniem. Jedyne, co mnie odrobinę irytowało podczas lektury, to nadmiar wstawek typu: trzeba dodać, warto zaznaczyć, warto zwrócić uwagę, warto zauważyć – gdyby warto nie było, to autor pewnie by nie zaznaczał, nie dodawał, nie zwracał uwagi. Zauważyłem, że to ostatnio często spotykana maniera. Znakomitym pomysłem było wzbogacenie tej publikacji o czterdzieści historycznych zdjęć. Ostatnie z nich przedstawia grób na warszawskich Powązkach..




---
* Krzysztof Lesiakowski, „Ignacy Loga-Sowiński (1914-1992). Portret gomułkowca”, Wydawnictwo: Uniwersytetu Łódzkiego, 2022, s. 86-87.







Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


piątek, 9 grudnia 2022

Sposoby tajemne na zastrzał

 „Zastrzał albo trochę" – Robert Pucek

Paweł Smoleński napisał znakomity artykuł o tej książce Pucka (i nie tylko tej, ale głównie), będący jednocześnie reklamą i zachętą. Wyszło mu to, Smoleńskiemu, tak dobrze, że e-booka kupiłem, obawiając się jednak, że recenzja może być lepsza od samego „Zastrzału”. Okazało się, że tak nie jest, ale brakowało niewiele.
Paweł Smoleński w swoim tekście stwierdził, że teraz Robert Pucek musi uciekać z domu, bo napisał o swojej wsi, a ja zastanawiałem się, na ile opowieść o sołeckiej Wsi Cudów pod Kozienicami jest prawdziwa. Wydawałoby się, że takich miejsc nie ma, że w środku Europy w XX i XXI wieku ludzie tak nie żyją, jednak to byłaby spora naiwność, bo bywają takie miejsca i tacy ludzie, i nie tylko na zabitych dechami wiochach, ale i w dużych miastach. O czymś podobnym pisał Henryk Mularski w swojej „Dzielnicy cudów”. Jednak moim pierwszym skojarzeniem, już po kilku minutach lektury, była „Elegia dla bidoków” J. D. Vance'a, czyli opowieści o gwałtownych i namiętnych mieszkańcach Appalachów oraz o szokujących cywilizowanych ludzi sposobach ich życia i zachowania. Pod koniec „Zastrzału” pan Robert (tak jest zwykle nazywany w powieści jej autor) nawet wspomina o książce Vance'a. Dzięki temu mogłem być dumny z własnej przenikliwości.

Bohaterem „Zastrzału albo trochę” jest Wieś Cudów i okoliczni mieszkańcy, w tym Robert Pucek, obserwator uczestniczący. Wychował się na Pradze, wiele lat mieszkał w Amsterdamie, jest tłumaczem literatury angielskiej i niderlandzkiej, eseistą, pisarzem. Przeniósł się na wieś z niezupełnie jasnych powodów osobistych, ale to nie ma większego znaczenia.

Według lekarzy zastrzał to ropne zapalenie powstające na palcach rąk po ukłuciu zanieczyszczonym przedmiotem, na przykład brudną igłą lub drzazgą. Mówi się też, że wiąże się jakoś z zakażeniem. A także że może być skórny, podskórny, ścięgnisty, kostny lub stawowy. Ale u nas zastrzał to jest coś zupełnie innego. Czary.
/…/
Bandaż na palcu Józika przypomina mi o panu Kazimierzu, więc pytam o ten zastrzał. Okazuje się, że wszyscy doskonale wiedzą, o co chodzi, oraz że znanym specjalistą od odżegnywania i zadawania zastrzału był dziadek Rocha. W tej sytuacji nalewam po następnym kieliszku.*.

W skrócie i uproszczeniu: mieszkańcy Wsi Cudów i okolic to patologia – zapewne często alkoholizm, ale zawsze pijaństwo (z autorem włącznie), wielokąty seksualne, przemoc, zbrodnie, gwałty, przedwczesna śmierć, zwykle z powodu nadużywania, przestępstwa wszelkiego typu, więzienia. Nie zawsze, ale prawie zawsze bieda i zrujnowane chałupy. Nie zawsze, ale prawie zawsze wtórny analfabetyzm (a może pierwotny), otępienie alkoholowe, degrengolada duchowa i psychiczna. Wyjątki są rzadkie, na przykład pan Robert z zamiłowaniem do Malebranche'a i Shen Fu oraz pan Krzysztof, a może Roch, namiętnie rozwiązujący krzyżówki.
Trudno byłoby sympatyzować z którymkolwiek z opisywanych typów, ale autor zdaje się ich lubić, a nawet kochać, dobrze się wśród nich czuje, chętnie z nimi rozmawia i gra w karty, ale głównie pije wódkę i alkohole niespożywcze.
Powieść kończy się podobnie jak „I nie było już nikogo” Agaty Christie.

„Zastrzał albo trochę" czyta się szybko i bez wysiłku, ale próby usystematyzowania i zapamiętania, kto, z kim, dlaczego, kiedy, za co, zupełnie mi się nie udawały. Kolejne rozdziały, zawierające różne zdarzenia i sytuacje, traktowałem jak pojedyncze obrazki niekoniecznie układanki – nie musiałem ich jakoś sensownie ze sobą łączyć. Oczywiście, pod sam koniec niektórzy bohaterowie, o ile tak można nazwać tych ludzi, stawali się nieco bardziej rozpoznawalni, ale to bez moich starań.

Przeczytałem kilka opinii o tej książce sprzed dwóch lat i zauważyłem, powtarzające się przekonanie, że to prawdziwy obraz polskiej wsi. Kolejny raz dostrzegam prawidłowość – polscy czytelnicy (może i inni też, ale nie znam) mają tendencję do oceniania jako wiarygodne historie prezentujące mroczne strony życia; gdy wszystko się udaje i dobrze idzie, a jeszcze lepiej rokuje na przyszłość, to stajemy się nieufni.

Wydaje mi się, że powieść Roberta Pucka jest prawdziwa… do pewnego stopnia. Bo na pewno przerysowana, ubarwiona i okraszona (skromnie) humorem na całkiem niezłym poziomie. Poza tym, nagromadzenie zdarzeń wyjątkowo paskudnych w niewielkiej publikacji, sprawia wrażenie, że tak wygląda każdy dzień we Wsi Cudów, że wszystko to stało się w ciągu kilku tygodni. W taki sposób powstaje koszmarna wizja.

Wydanych pieniędzy i poświęconego czasu nie żałuję, a to już coś znaczy w przypadku najnowszych powieści polskich.





---
* Robert Pucek, „Zastrzał albo trochę", Wydawnictwo Linia, 2020, e-book, konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Publio.

poniedziałek, 5 grudnia 2022

Średniowiecze, mnisi i mordy

 „In Nomine Mortis” – Cay  Rademacher

W dniu świętego Kwiryna, Roku Pańskiego 1348, po raz pierwszy w życiu ujrzałem wymarzone miasto Paryż. I przeraził mnie jego widok.
/…/
Nazywam się Ranulf Higden, przynajmniej w historii, którą chcę wam opowiedzieć. Wtedy, w roku 1348, nosiłem inne nazwisko. Wolę je jednak przemilczeć w obawie, że jakiś inkwizytor przeczyta moją opowieść. A Inkwizycja, podobnie jak nasz Pan, nie zapomina żadnego grzechu. Ale, w przeciwieństwie do Niego, nie zna łaski, wybaczenia ani współczucia. Wiem o tym najlepiej, ponieważ sam byłem inkwizytorem*.

Podobieństwo do „Imienia róży” Umberto Eco z 1980 roku jest oczywiste i wręcz rzuca się w oczy. Jednak może nie jako plagiat, co to, to nie, ale jako twórcza inspiracja. Bo okres to niezwykle ciekawy w dziejach cywilizacji europejskiej, mało znany z oczywistych względów, a o zbrodniach Kościoła katolickiego opowiadać można w zasadzie w nieskończoność, tak są rozliczne.

Ranulf Higden podrzucony został jako niemowlę pod klasztorem dominikanów (domini canes – psy Boga) w Kolonii. Mnisi wychowali go i wykształcili na swój obraz i podobieństwo, a jako że przejawiał spore zdolności, dobrą pamięć i sprawność intelektualną, wysłano go na dalsze nauki do Paryża, do najsłynniejszego wówczas w katolickiej Europie uniwersytetu. Oczywiście też katolickiego. Higdenowi pomysł dalszych studiów przypadł do gustu i już widział siebie jako światowej sławy uczonego, ale pobierania nauk nawet nie zaczął. Przeor klasztoru, nieomalże natychmiast po przyjeździe, zrobił z niego pomocnika najgroźniejszego we Francji inkwizytora, zwanego mistrzem Filipem. Mistrz Filip de Touloubre „pracował” jeszcze z samym Bernardem Gui (inkwizytorem, autorem podręcznika inkwizycji „Practica Inquisitionis Haereticae Pravitatis”). czyli u jego boku mordował bestialsko ostatnich katarów. Rzecz jasna na chwałę Pana naszego, Jezusa Chrystusa; spore majątki katarów nie miały tu nic do rzeczy.

Pod murami katedry Notre Dame, której budowę ukończono zaledwie dwadzieścia lat wcześniej, znaleziono zwłoki zamordowanego mnicha, niemieckiego dominikanina, Henryka z Lubeki, a przy jego zwłokach znaczny majątek w nowych monetach srebrnych i złotych. Mistrz Filip, z Ranulfem Higdenem u boku, stara się ujawnić zabójcę i powody zbrodni.

Wkrótce popełnione zostaje kolejne morderstwo. Tym razem ofiarą jest czcigodny dziekan kanoników, Mikołaj D’Orgemont, któremu czcigodność zupełnie nie przeszkadzała korzystać z prostytutek. Powoli staje się jasne, że nie chodzi o przypadkowe zabójstwo, ale o mroczny spisek, zwłaszcza gdy pojawia się motyw zaginionej, tajemniczej księgi.
Ranulf Higden i mistrz Filip de Touloubre w swoich peregrynacjach po Paryżu zauważają znaki świadczące o zbliżaniu się zarazy, „czarnej śmierci” – dżumy. Można się tylko zastanawiać, czy epidemia nie zebrałaby mniej obfitego żniwa, gdyby kler katolicki nie twierdził, że higiena, a zwłaszcza kąpiele, to straszny grzech, którego należy unikać za wszelką cenę, bo… do piekła.

Powieść czyta się gładko, bo napisana została (i przełożona) przystępnym językiem. W miarę postępów w lekturze staje się coraz bardziej intrygująca i autentycznie wciąga. Do zarzucenia miałbym autorowi tylko pewną niespójność: Ranulf Higden całe życie spędził w klasztorze dominikanów w Kolonii, a po dniu lub dwóch w Paryżu potrafi twierdzić, że w jakimś tam miejscu ludzi było mniej niż zazwyczaj albo że jakieś zdarzenie było, jak na to miasto, wyjątkowe. Tym niemniej powieść polecam miłośnikom średniowiecznych kryminałów przygodowych – Dan Brown lub Umberto Eco to to nie jest, ale miło spędzić czas przy „In Nomine Mortis” da się, jak najbardziej.




---
* Cay Rademacher, „In Nomine Mortis”, przekład Monika, Łesyszak, Pax, 2010, s. 8-9.


czwartek, 1 grudnia 2022

Szare życie sprawcy wypadku

 „Smętny szofer z Alster” – Håkan Nesser

Albin Runge przez kilka lat próbował zrobić doktorat, ale ostatecznie kariera naukowa mu nie wyszła. Został wtedy kierowcą autobusu, a właściwie autokaru wycieczkowego. Pewnego razu, wioząc dzieci na jakąś wycieczkę, spowodował wypadek, w którym zginęło ich siedemnaścioro oraz jedna osoba dorosła. Albin Runge nie został skazany, ani nawet o nic oskarżony; uznano, że był to nieszczęśliwy przypadek, za który kierowca nie ponosił żadnej winy. Pięć lat później (w międzyczasie korzystał z pomocy psychologicznej, a jego małżeństwo się rozpadło) zaczął otrzymywać listy z pogróżkami. Kiedy tajemniczy mściciel, przedstawiający się jako Nemezis, w końcu zadzwonił do nieszczęsnego szofera, ten uznał, że już czas zawiadomić policję. Albin Runge rozmawiał z policjantami z Kymlinge, Gunnarem Barbarottim i Evą Backman, notabene parą w życiu prywatnym, ale chwilowo niewiele to przyniosło. Częściowo dlatego, że nie był z nimi do końca szczery. Dopiero żądanie Nemezis, by obciął sobie palec, spowodowało, że zaczął traktować sprawę poważniej i z większym zaangażowaniem. Problem bowiem polegał na tym, że uważał on, że jako sprawca śmierci tylu ludzi, nie ma prawa żyć, a groźby pod swoim adresem traktował jako w pełni zrozumiałe i usprawiedliwione. Nemezis sugeruje, że Runge powinien rozstać się z życiem do 22 marca, czyli rocznicy wypadku.

23 marca druga żona Albina Rungego zawiadomiła policję o jego zaginięciu podczas rejsu promem po Bałtyku. Po bezowocnych poszukiwaniach i śledztwie, rok później, smętny kierowca uznany został za zmarłego.

Inspektor Eva Backman przypadkowo zabiła na służbie nastolatka, chuligana, który próbował podpalić samochód z ludźmi w środku, więc na czas prowadzenia jej sprawy przez wydział wewnętrzny i prokuraturę, wzięła dwa miesiące urlopu i wyjechała wraz z Barbarottim na północ Gotlandii, żeby jakoś dojść do siebie. Chcieli razem spędzić ten czas w Valleviken, jak wiadomo chyba wszystkim, niewielkim miasteczku w parafii Rute, pięćdziesiąt pięć kilometrów od Visby, we wschodniej części wyspy; sąsiednie parafie to Hellvi od południa, Bunge od północy i Lärbro od zachodu. 
Raz podczas spaceru po miasteczku i raz na promie Barbarottiemu wydawało się, że widział Albina Rungego, co przecież było kompletnie niemożliwe, bo przecież Runge od lat już…

„Smętny szofer z Alster” to szósty tom z serii „Inspektor Barbarotti”. Zdarzają się w nim nawiązania do wcześniejszych losów głównych bohaterów, ale na tyle mało są one ważne, że można powieść traktować jako samodzielną całość. Narracja w powieści odbywa się dwutorowo – część to notatki samego kierowcy, w pierwszej osobie, które zaczął spisywać 22 października 2012, a zatytułował „Plamy i strzępy”, jednak większość to typowa relacja z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora skupionego głównie na działaniach i rozmowach Barbarottiego i Backman, kilka lat po wypadku.

Niezły kryminał obyczajowy. Nie tak bardzo społeczno-obyczajowo-psychologiczny jak „Człowiek bez psa” i „Samotni”, ale jednak nadal wyjątkowy ze względu na znaczną ilość wątków pobocznych, na przykład geografia Szwecji czy specyficzna relacja inspektora z Bogiem. Polecam, choć nie tym, którzy mają akurat ochotę na huraganową akcję non-stop, strzelaniny, dramatyczne pościgi, brutalne walki o życie itp. Håkan Nesser pisze bardzo spokojne powieści, w pewnym sensie jakby… nostalgiczne.

środa, 23 listopada 2022

Efekty rodzinnych patologii

 „Człowiek bez psa” –  Håkan Nesser

Jest to pierwszy tom z cyklu „Inspektor Barbarotti”. Czytałem wcześniej tom czwarty („Samotni”) i wydaje mi się, że nie trzeba koniecznie czytać ich kolejno; to po prostu odrębne sprawy. Łączy je, nieistniejące w rzeczywistości, miasto Kymlinge w Szwecji oraz osoba inspektora policji, Gunnara Barbarotti, Szweda o włoskich korzeniach, jak widać po nazwisku.

W kontrowersyjnym reality show „Więźniowie Koh Fuk”, który przypominał mi znanego w Polsce Big Brothera, wystąpił Robert Hermansson; pokazano tam, jak się w morzu sam zaspokaja. Natychmiast przylgnęło do niego ośmieszające miano „Robi Sam-Se-Robi”, więc stał się czarną owcą rodziny, zakałą, wyrzutkiem. Choć i wcześniej rodzina, a zwłaszcza ojciec, Karl-Erik, nauczyciel, traktował go jak kogoś gorszego, człowieka drugiej kategorii.

Narratorami w powieści są różne osoby i kiedy przychodzi kolej na Roberta, spekuluje on, mniej lub bardziej słusznie, że właściwie wszyscy, bo nie tylko wielu członków jego rodziny, ale nawet psychoterapeuta, z którym się spotykał, oczekują, że w tej sytuacji popełni samobójstwo. Robert Hermansson jest autorem niewydanej książki „Człowiek bez psa” oraz wydanych dwóch tomów poezji, których nikt nie czyta. Ot, nieudacznik po kilku związkach, po wielu zajęciach w różnych krajach, ale za to bez jakiegokolwiek pomysłu na życie.

„Człowiek bez psa” Håkana Nessera mógłby z powodzeniem nosić podtytuł: efekt rodzinnej patologii. Jest to powieść przede wszystkim psychologiczno-społeczno-obyczajowa. Wątek kryminalny pojawia się w połowie książki i jest jednym z wielu, bardzo wielu. Powieść, jako gatunek literacki, z założenia zawiera więcej wątków, ale Nasser umieścił ich w swojej książce wyjątkowo dużo. Na przykład trudne relacje komisarza z Bogiem.

Punktem zwrotnym są sto piąte urodziny, co z lubością powtarza Karl-Erik, czyli sześćdziesiąte piąte jego i czterdzieste jego najstarszej córki Ebby, robiącej błyskotliwą karierę lekarki, ordynatorki. Z urodzinami łączy się też doniosły fakt przejścia na emeryturę Karla-Erika oraz jego żony, też nauczycielki, Rosemarie Wunderlich Hermansson. Impreza planowana była na sto dwadzieścia osób, ale w związku z kompromitacją Roberta, ograniczoną ją do ściśle rodzinnego grona, czyli dziewięcioro dorosłych i kilkoro dzieci.

Podczas ciężkawej rodzinnej imprezy, na którą wyraźnie nikt nie miał ochoty, w nocy, znika Robert. Początkowo Karl-Erik nie zgadza się na zawiadomienie policji, bo wystarczy skandali i wstydu w tej rodzinie, ale następnego dnia przepada bez śladu Henrik, starszy syn Ebby, więc wtedy nie ma już wyjścia. Zaczyna się wątek kryminalny, który jednak nie dominuje powieści, nadal, i prawie do końca, jest jednym z wielu.

Zastanawiałem się, czy o taką właśnie specyficzną konstrukcję chodziło autorowi, czy może chciał napisać powieść społeczno-obyczajową, ale dołożył wątek kryminalny, by jego książka znalazła się w księgarniach na półce wraz z, modnymi bardzo w ostatnich czasach, skandynawskimi kryminałami.

Mnie się książka podobała, choć może nie aż tak, jak „Samotni”, ale byłbym bardzo ostrożny z polecaniem „Człowieka bez psa” jako powieści sensacyjnej czy kryminalnej.


wtorek, 15 listopada 2022

Samotność i śmierć w Uppsali

 „Samotni” – Håkan Nesser

Akcja powieści dzieje się dwutorowo. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dwudziestego wieku oraz obecnie, to jest około roku 2010. W 1975 zginęła tragicznie dziewczyna. Jej ciało znaleziono na dnie kamienistego, głębokiego wąwozu w środku lasu. Trzydzieści pięć lat później w tym samym wąwozie znaleziono ciało mężczyzny, który kiedyś był w związku z pierwszą ofiarą. Oba ciała znalazł ten sam człowiek.
Śmierć dziewczyny uznano za nieszczęśliwy wypadek, ale teraz, wobec zaistniałych okoliczności, prowadzący sprawę inspektor Gunnar Barbarotti i współpracująca z nim Eva Backman, zaczynają mieć wątpliwości. Muszą więc sięgnąć głęboko w przeszłość.

W połowie lat sześćdziesiątych do Uppsali przyjeżdżają z różnych stron Szwecji młodzi ludzie, którzy wkrótce się zaprzyjaźniają, choć ich plany i pomysły na dalsze życie są różne. Anna, Ricard, Tomas, Gunilla, Germund, Maria – początkowo w powieści chodzi głównie o nich, ich ewoluujące relacje, tworzące się związki. Ich psychologiczne portrety wydają się kompletne, czytelne i zrozumiałe. Ci młodzi, dwudziestoparoletni ludzie, dają się poznać i w zdecydowanej większości polubić. Zwróciłem na to uwagę po niedawnej lekturze „Chłopców z paranzy”, w której nawet główne postacie nie mają kompletnie żadnej osobowości, rozróżnia się ich tylko po imionach i pseudonimach.
Bohaterów Nessera połączyła samotność i inne słabości, braki i kompleksy. W powieści (do czasu) wiodą oni zwyczajne życie z jego przyjemnościami i typowymi problemami. Trwa to, jak wspomniałem, do 1975 roku, kiedy to jedna z dziewczyn znaleziona zostaje martwa w wąwozie Gåsa. Według lokalnej legendy w tym miejscu rozstawali się z życiem ludzie starzy, kiedy nie chcieli być dłużej uciążliwym balastem dla rodziny i społeczności.

Barbarotti i Backman prowadzą śledztwo, dowiadując się o tej szóstce coraz więcej, poznając ich coraz lepiej. Skoro dwoje z nich zakończyło życie na dnie wąwozu Gåsa, to wykluczony jest zbieg okoliczności i nieszczęśliwy wypadek – policjanci szukają mordercy i motywu.

Z mojego punktu widzenia powieść ma jedną tylko wadę – jest za bardzo… szwedzka.

Identyczne były w Mariestad i Töreboda; Ricard pomyślał, że tego typu małe domy mają w sobie coś rdzennie szwedzkiego. Jakąś prawość, ale też odrobinę melancholii. Coś jak sklep spożywczy Konsum w padającym deszczu.

Jeśli nie wiem, a nie wiem, jak wygląda sklep spożywczy Konsum w padającym deszczu w Mariestad lub Töreboda i nie znam tych miejscowości, to trudno mi będzie sobie wyobrazić taką scenerię. Podobnych przypadków jest w „Samotnych” sporo. Oczywiście nie ma w tym żadnej winy autora; opisywał to, co znał i rozumiał. Nie pomogło mi nawet oglądanie zdjęć Töreboda w Internecie i opis tego miasta w Wikipedii.

Zaletą powieści jest wyjątkowo rozbudowana wielowątkowość. Kwestia, kto zabił i dlaczego, nie jest najważniejsza, co może wydawać się dziwne w powieści sensacyjnej. Rozwiązanie poznałem dopiero na ostatnich stronach książki i zupełnie mi to nie przeszkadzało. Natomiast jestem pewien, że taka właśnie konstrukcja „Samotnych” wywoła niezadowolenie i rozczarowanie wielu czytelników, którzy oczekiwali zapewne czegoś zupełnie innego, to jest zwyczajnej i typowej współczesnej powieści sensacyjnej, a nie poważnej i głębokiej historii psychologicznej z niewielkim elementem sensacji.

Przeczytałem recenzję Almosa* „Samotnych” i dzięki niej podejrzewałem, że powieść Håkana Nessera może być podobna do „Królestwa” Jo Nesbø, która też mi się podobała, właśnie dlatego, że kryminał nie był w niej pierwszoplanowy. Udało się w dużej mierze.

Doczytałem gdzieś, że „Samotni” to czwarty tom z sześciu jak dotąd w serii przypadków inspektora Gunnara Barbarotti, więc niewykluczone, że sięgnę też po inne książki tego autora, kiedy znów mnie najdzie na tak specyficznie pisane powieści sensacyjne, bo też nie jest tak, że lubię i podobają mi się tylko takie. To specyficzne pisarstwo i nie dla każdego.



---

















sobota, 12 listopada 2022

Kto nie znosi Borowskiego?

Niemcy uczcili setną rocznicę urodzin polskiego pisarza, Tadeusza Borowskiego. Jego „Pożegnanie z Marią” i nie tylko czytałem wiele razy. Polacy starają się o nim zapomnieć?

Fragment niemieckiego tekstu* (przekład nieautoryzowany):
Opowieści pisarza Tadeusza Borowskiego o czasie pobytu w obozach koncentracyjnych wstrząsnęły polską opinią publiczną. Uważany był za wielką nadzieję literatury polskiej. Odebrał sobie życie w wieku 28 lat.
„W Tadeuszu Borowskim zagnieździła się śmierć, której codziennie doświadczał w Auschwitz i Dachau, jako zagrożenie, a czasem niemal jako pokusę. Opowiadał o tym jak nikt przed nim, jak nikt po nim: z kamienną twarzą, głosem, który nie powinien drżeć” – powiedział pisarz Manès Sperber o polskim pisarzu Tadeuszu Borowskim. Należał do pokolenia, które zaczęło pisać po II wojnie światowej i reagowało na zniszczenie i unicestwienie poezją i prozą.
Tadeusz Borowski urodził się 12 listopada 1922 roku w ukraińskim Żytomierzu. Jego rodzice należeli do mniejszości polskiej. Wiele lat musieli spędzić w sowieckich łagrach. W 1932 r. rodzina mogła wyemigrować do Polski i zamieszkała w Warszawie. Po wybuchu wojny Borowski studiował literaturę na konspiracyjnym uniwersytecie, pracował jako stróż nocny, pisał swoje pierwsze wiersze i prozę.
 



https://mbpleszno.pl/Zbrodnia_w_imie_lepszego_swiata.html 

https://infobusko.pl/kalendarium-12-listopada-1921-r-w-zytomierzu-urodzil-sie-tadeusz-borowski-poeta-prozaik-publicysta-jeden-z-najbardziej-znaczacych-pisarzy-polskiej-literatury-powojennej-wiezien-niemieckiego-obo/ 

https://polskieradio24.pl/39/156/artykul/1469874,tadeusz-borowski-zdac-relacje-zywym-stanac-w-obronie-zmarlych 

https://krakow.tvp.pl/64482360/100-lat-temu-urodzil-sie-tadeusz-borowski-wiezien-kl-auschwitzblog.polona.pl/2022/11/9191/ 

https://kultura.onet.pl/ksiazki/tadeusz-borowski-mial-zludzenia-co-do-rosji-jego-smierc-to-pytanie-otwarte/7zlf6mp 

piątek, 11 listopada 2022

Lizie nowe, tupiąc gumiakami

Czytając internetowe teksty oficjalne, bo nie chodzi mi o komentarze czytelników, przypomniałem sobie zajęcia z pisania. Początkowo robiłem całe mnóstwo błędów; niektóre zostały ze mną na zawsze, na przykład interpunkcyjne, ale to już inna historia i problem innego typu. Było to bardzo dawno temu, a ja do dziś pamiętam, właśnie dzięki artykułom w Internecie, takie oto zagadnienia:

1. Jeśli tekst zawiera przymiotniki, to nie jest reportażem. Może to opinia lub esej, ale zdecydowanie nie reportaż.

2. Jeżeli tekst zawiera „już” (jako zapowiedź czegoś), to prawie na pewno jest to reklama. Może i zawoalowana, może nieświadoma, ale i co z tego. „Już” oznacza wstęp do przekazu manipulowanego, sugeruje, że wydarzenie jest niecierpliwie wyczekiwane. Rzetelna, prosta informacja: piosenkarz wystąpi w Sopocie 3 grudnia br. Reklama i manipulacja: już za trzy tygodnie w Sopocie wystąpi…

3. Jeśli w swoim tekście użyjesz „warto”, to jedno z dwojga:
a) Najpewniej coś reklamujesz, do czegoś zachęcasz,
b) Nie potrafisz napisać tekstu o wymaganej liczbie znaków, więc wypełniasz go papką typu „warto dodać”, „warto zauważyć” i podobnymi śmieciami. Gdyby nie było warto, to byś nie dodawał i nie zauważał. Do tej kategorii należą też „trzeba zaznaczyć, że…”, „należy wyjaśnić, że…”.


Oczywiście nie ma to nic wspólnego z panem Bartkiem, któremu przy okazji gratuluję, ale może z trzyletnią polonistyką?



wtorek, 8 listopada 2022

Geneza współczesnej kamorry

 „Drapieżny pocałunek” – Roberto Saviano

Ciąg dalszy powieści „Chłopcy z paranzy”. Tak bardzo ciąg dalszy, że mogłyby to być kolejne rozdziały tej samej książki. Czytanie bez znajomości części pierwszej wydaje mi się mało sensowne.
W „Drapieżnym pocałunku” nie ma już mowy o żadnych chłopcach z paranzy, ale wyraźnie i jednoznacznie o paranzie dzieciaków, czyli o gangu założonym i składającym się z dzieci.

Minęły ze dwa-trzy lata. Maharadża, Nicolas Fiorillo, przywódca paranzy dzieciaków ma lat osiemnaście. Jego gang kontroluje punkty sprzedaży detalicznej narkotyków na ulicach Forcelli (dzielnicy Neapolu) i nie tylko, ale chłopcy są całkowicie uzależnieni od dostaw Archanioła, a te okazują się coraz bardziej niewystarczające. Do gry o ulice i drobny detal starają się wrócić ludzie Kiciusia, przywódcy klanu i rodziny Faella.
Nie jestem przekonany, czy dobrym pomysłem było dosłowne tłumaczenie pseudonimów kamorystów, zabójców i bandytów. Wiele z nich jest zabawne, śmieszne, niepoważne.

Małpopies, od którego paranza dzieciaków kupuje heroinę, ma jakieś pretensje do Dumba. Małpopies namawia Maharadżę na wspólne zamordowanie Dumba, chłopaka spokojnego, który nikomu nie wadził, z nikim nie powiązanego. Grozi odcięciem dostaw, jeśli Maharadża nie pomoże, więc… pomaga i wspólnie mordują Dumba.
Najlepszym przyjacielem Dumba był Ząbek, który nie mógł pogodzić się z jego śmiercią i z zemsty zabił brata Maharadży, kilkuletniego dzieciaka. To teraz Maharadża musiał się zemścić. Wjechał na skuterze na oddział położniczy szpitala miejskiego i próbował zabić noworodka, syna Ząbka i Dupiatej, ale jakoś nie mógł się zdobyć na strzelanie do niemowlaka. Oczywiście Ząbek dowiedział się o tym rajdzie, więc teraz on… I tak w koło Macieju, jak to wśród kamorystów bywa.

Kolejną akcją paranzy dzieciaków, następnym przekroczeniem granicy, jest wyprawa do Mediolanu i zabicie tam Tygryska, kamorysty, który kilka lat wcześniej zamordował syna Archanioła. Maharadża wymyślił, że jeśli odda Archaniołowi tę przysługę, to ten, z wdzięczności, skontaktuje go z dostawcami narkotyków z Tirany. Tak też się dzieje.
Paranza dzieciaków się rozwija, Maharadża dysponuje coraz większą władzą i siłą. Rośnie przemoc i liczba ofiar.

Roberto Saviano starał się pokazać wojny gangów wśród neapolitańskiej kamorry, a na przykładzie paranzy dzieciaków, zmiany, jakie następują w tej szacownej organizacji. Starzy kamoryści nie tykali broni palnej. Strzelanie do kogoś uważali za poniżający brak honoru i właściwie tchórzostwo – jeśli nie potrafisz wykończyć wroga nożem lub inną białą bronią, to nie jesteś szefem godnym szacunku. Dwa pokolenia później, gdy powoli władzę zdobywa Maharadża i jego paranza, młodzi ludzie z komórkami, kontami na Facebooku i w innych mediach, takie skrupuły już nie istnieją.

Powieść wydaje mi się trochę lepiej przełożona niż część pierwsza, ale większość mankamentów i niedostatków pozostała, na przykład brak jakichkolwiek opisów psychologicznych (i nie tylko) nawet głównych bohaterów. Nadal rozróżnić ich można tylko po nazwiskach lub pseudonimach. Maharadża miał na plecach wytatuowane skrzydła – to w zasadzie wszystko, co wiadomo o jego wyglądzie i osobowości.
Ostatecznie uważam, że to powieść ciekawa (dla miłośników gatunku), ale po prostu kiepsko napisana.


piątek, 4 listopada 2022

Być nastolatkiem w Neapolu

 „Chłopcy z paranzy” – Roberto Saviano

Paranza to łodzie, z których łowi się nocą ryby, wabiąc je silnym sztucznym światłem. Elektrycznym słońcem. Światło obejmuje panowanie nad wodą, a ryby ufnie się do niego garną. Garną się do życia, kierowane instynktem, płyną do niego na wyścigi, z otwartymi pyszczkami. W tym samym czasie wokół nich rozwijają się sieci i w krótkim czasie otaczają ławicę, rysują jej obwód*.

Paranza to pojęcie wieloznaczne. Może to być, jak w cytacie, łódź do nocnych połowów, może to być popularna potrawa, ale też bojówka, grupa przestępcza, zbrojne ramię jakiejś organizacji. W tym przypadku neapolitańskiej kamorry.

Wydaje mi się, że tytuł nie jest przetłumaczony właściwie. W książce nie chodzi o paranzę (bojówkę, gang), do której należą chłopcy – jak choćby chłopcy z ferajny. „La paranza dei bambini” to raczej paranza dzieci albo paranza dziecinna. Zwłaszcza, że tę grupę utworzyły i należały do niej same tylko dzieci w wieku 10-15 lat.

Akcja powieści dzieje się w Neapolu, a zwłaszcza w „złej” dzielnicy tego miasta, Forcelli. Pod dowództwem piętnastoletniego Nicolasa Fiorilla, zwanego Maharadżą, chłopcy powoli przejmują władzę – zajmują się ściąganiem haraczy, napadami, dystrybucją narkotyków. Początkowo miałem problem z rozróżnieniem tych dzieciaków z powodu zamiennego używania imion, nazwisk i pseudonimów, jednak różnią się właściwie tylko nimi, bo psychologicznie wydają się bardzo podobni. To mógłby być dobry scenariusz, w którym braki w charakterystyce uzupełniłaby osobowość konkretnego aktora, ale w tej powieści bohaterowie są mało przekonujący i kiepsko opisani.
Maharadża, Biszkopcik, Śnięta Ryba, Ząbek, Lollipop, Żetakpowiem, Dron, Briatore, wykorzystują specyficzną sytuację na przestępczej scenie Neapolu: starzy kamoryści umierają, śmiercią naturalną lub nie, trafiają do więzień, bywają deportowani, muszą się ukrywać, a to stworzyło okazję i wolne pole dla zdeterminowanych dzieciaków.

Tukan skuł ręce Renatina kajdankami. Były solidne, metalowe, ale powleczone czerwonym futerkiem. Znalazł je pewnie w jakimś sex-shopie. Jednocześnie kopał go po nerkach, żeby się uspokoił. Dragonbol trzymał głowę Renatina, jak to robią pielęgniarze, gdy po wypadku trzeba poszkodowanemu założyć kołnierz ortopedyczny. Nicolas spuścił spodnie, odwrócił się plecami i kucnął nad twarzą Renatina. Szybkim gestem złapał skute kajdankami ręce chłopca, żeby je unieruchomić, i zaczął się na niego wypróżniać*.

Interesuje mnie historia sycylijskiej i amerykańskiej mafii, neapolitańskiej kamorry, kalabryjskiej ’Ndrànghety i chyba tylko dlatego jakoś, choć bez zapału, przeczytałem w końcu „Chłopców z paranzy”. Ta powieść Roberto Saviano nie jest zbyt dobra. Postacie słabo zarysowane, dialogi płaskie i bez polotu, prawdopodobne błędy w tłumaczeniu, literówki, chaos w chronologii. Ostatecznie – tylko dla bardzo wyrozumiałych miłośników tematu.

Na podstawie powieści nakręcono film „Piranie”, też taki sobie, a opowieść o dzieciach-bandytach ma swój ciąg dalszy w książce „Drapieżny pocałunek”.




---
* Roberto Saviano, „Chłopcy z paranzy”, Wydawnictwo Sonia Draga, 2018.


wtorek, 25 października 2022

W jaki sposób zginął Abel?

 „Księga kłamstw” – Brad Meltzer

Spodobała mi się okładka – książka na niej jest w dotyku wypukła – tytuł oraz cena (1,50 PLN). Pomyślałem, że jeśli nawet się pomyliłem, to strata minimalna, ale… okazało się, choć nie na samym początku, że dobrze wybrałem, nadal mam wyczucie. A początek właśnie jest pokomplikowany, za dużo postaci i nie wiadomo, co właściwie się dzieje, kiedy i dlaczego. Po trzydziestu kartkach dopiero gra autora z czytelnikiem staje się pasjonująca.

W 1932 roku Mitchell Siegel zostaje zastrzelony. Motywy nie zostały nigdy odkryte, podobnie jak sprawca i narzędzie zbrodni – pistolet. Syn zamordowanego, pisarz Jerry Siegel, tworzy Supermana, komiksowego bohatera, którego kule się nie imają. Połączenie z traumą rodzinną jest oczywiste.

Ciąg dalszy historii przenosi się o prawie osiemdziesiąt lat, w czasy współczesne. Fort Lauderdale, Floryda. Cal Harper, pracownik socjalny w schronisku dla bezdomnych, objeżdżający miasto starą furgonetką i zbierający ich z ulic, znajduje pewnej nocy swojego ojca. Lloyd Harper spędził w więzieniu kilka lat za nieumyślne spowodowanie śmierci swojej żony, chorej na chorobę dwubiegunową; po wyjściu zniknął na kolejnych naście lat. Cal Harper znalazł ojca w jakimś zaułku, rannego, postrzelonego w pierś. Szybko okazuje się, że strzał padł z pistoletu, z którego kiedyś strzelano do Siegela.

Lloyd Harper nie został raniony ciężko. Po wyjęciu kuli i opatrzeniu odesłano go do domu. Podczas trwania zabiegów medycznych syn znalazł w rzeczach ojca zawiadomienie, awizo tajemniczej przesyłki, specjalnego kontenera, a w nim…
Cal Harper odbiera ładunek przeznaczony dla ojca. Tym samym obaj stają się celem psychopatycznego zabójcy, Ellisa, działającego (zwykle z suczką Benoni) na zlecenie tajnej organizacji nazywanej Kierownictwem.

„W 1900 roku ktoś ukradł Kierownictwu Księgę, czymkolwiek była – w jednym piśmie nazywana rzeźbą, a w innym emblematem. Dziadek i pradziadek Ellisa szukali jej przez dziesięciolecia, starając się odnaleźć ją z myślą o ojcu i synu, zawsze z myślą o ojcu i synu. A dziś, widząc Cala i jego ojca, Ellis w końcu zrozumiał, jak bliski jest koniec. Musiał tylko zmieść z powierzchni ziemi tych łotrów. Wówczas dla siebie i dla swojej rodziny będzie w końcu bohaterem”*.

W opisach powieść nawiązywana jest do twórczości Roberta Ludluma i Dana Browna. Może sens ma „Kod Leonarda da Vinci”, bo to też tajemnice bardzo odległej przeszłości, ale do Ludluma nie pasuje mi „Księga kłamstw” zupełnie. Moje skojarzenie to „Dziewiąte wrota”, film powstały na podstawie powieści „Klub Dumas” Arturo Pérez-Reverte'a.

Ostatecznie powieść może nie powala na kolana, ale rozrywka całkiem niezła.





--
* Brad Meltzer, „Księga kłamstw”, przekład Bożenna Stokłosa, Albatros, 2012, s. 48.


wtorek, 18 października 2022

Szkoda, że wyszło tak kiepsko

 Dżihad Butleriański

Moje zauroczenie „Diuną” Franka Herberta, trwające od 1986 roku do dziś, obejmuje trzy elementy: fabułę, warsztat pisarski autora, talent tłumacza. Stąd tekst: http://autopamflet.blogspot.com/2021/11/diuna-jest-w-sumie-tylko-jedna.html. Zauroczenia tego jakoś nie starczyło, bym przebrnął bez potężnego rozdrażnienia przez „Dżihad Butleriański” Herberta i Andersona, czyli pierwszy tom Legend Diuny. Fabuła byłaby jak najbardziej zadowalająca, ale to nie wystarczy. Odnoszę wrażenie, że autorzy próbowali naśladować styl Franka Herberta, ale nie wyszło im to zbyt dobrze. Polonizacja czy repolonizacja, tak modna w ostatnich latach, także zupełnie mi nie odpowiada. Nawet irytuje. Księżniczka miała na imię Irulan, a nie Irulana. Matka Wielebna – Helen, a nie Helena. Pewne wydarzenia miały miejsce na planecie Salusa Secundus, a nie na Salusie Secundusie itd. Itd. Itd. Niektóre z tych zabiegów są może nawet i poprawne językowo, ale i co z tego?

 Takim jak ja fascynatom i miłośnikom „Diuny” mimo to polecam Legendy Diuny, a w tym „Dżihad Butleriański”, ale tylko tym, którzy wychowali się na polonizowanych wersjach cyklu podstawowego. Ich to zapewne razić nie będzie.

poniedziałek, 10 października 2022

Kiedy prawdy nie pragnie nikt

 „Więzy krwi” – J. T. Ellison

Nauczony złym doświadczeniem nie czytałem recenzji wydawcy, a zwłaszcza tekstów na okładce; Muza w ostatnich latach dość często przesadza i zdradza w blurbie dużo za dużo. Więc nie znałem fabuły zupełnie, a jedynie to, że jest to nowa powieść sensacyjna. Szybko zorientowałem się, że narracja jest przewidywalna. Nie, nie domyślałem się, o co chodzi i jak się to skończy, ale łatwo było mi przewidzieć, co wydarzy się na następnej stronie, w kolejnym akapicie. Myślę, że to zabieg celowy. Czytelnik dobrze się czuje, kiedy okazuje się tak „genialny”, że przewiduje tok myśli autorki i skonstruowane przez nią zagadki. Dobry pomysł, bo to przecież literatura rozrywkowa i to na całkiem niezłym poziomie. A stara zasada, znana mi z zupełnie innej branży, sprawdza się i w tym przypadku: chcesz, żeby byli zadowoleni z ciebie, to spraw, żeby byli zadowoleni sami z siebie.

Bohaterką jest ambitna i utalentowana siedemnastolatka, znakomita narciarka, Mindy Wright. Podczas zawodów, które miały zdecydować o jej udziale w reprezentacji kraju, a więc dla niej niesamowicie ważnych, dziewczyna uległa tragicznemu wypadkowi (złe warunki pogodowe). Z paskudnie połamaną nogą trafiła do szpitala. Tu właśnie po raz pierwszy zauważyłem tę specyficzną przewidywalność – Mindy Wright na starcie była tak pewna siebie, tak dumna ze zwycięstwa, które już za chwilę miało przypaść jej w udziale, że nie było najmniejszej wątpliwości, że coś tu się spieprzy.

Okazało się, że mimo wypadku zakwalifikowała się do reprezentacji, dzięki zdobytym wcześniej punktom. Więc oczywiste było, że spieprzyć musi się coś jeszcze. W szpitalu okazało się, że dziewczyna ma białaczkę i to bardzo agresywną. Żeby przeżyć tę odmianę raka i mieć szansę na wyleczenie, potrzebny byłby pilnie przeszczep szpiku kostnego. Najprościej byłoby, gdyby dawcą było któreś z rodziców. Ojciec Mindy Wright, Jasper Wright, nie nadawał się, bo nie był ojcem biologicznym, choć Mindy o tym nie wiedziała i – w normalnych warunkach – miała się nigdy nie dowiedzieć. Prawdziwy ojciec dziewczyny to Kyle Noonan, palant i dupek, bo zostawił Lauren, gdy ta była w ciąży z Mindy. Mężczyzna od początku jednoznacznie i wyraźnie sygnalizował, że nie chce mieć dzieci, ale dla kobiet coś takiego widocznie nie ma żadnego znaczenia, więc palant i dupek.

Co było już nieco trudniejsze do przewidzenia to to, że Lauren, matka dziewczyny, dawczynią też być nie mogła (podobnie jak jej siostra, czyli ciotka Mindy, Juliet). Rozpoczynają się dramatyczne poszukiwania jakichś dalszych krewnych lub innych dawców dla młodej narciarki, w tym dupka i palanta Kyle’a Noonana. Dawca to bardzo poważny, ale dopiero pierwszy problem. Drugim jest fakt całkowitego braku zgodności kodu genetycznego Mindy i Lauren, co oznacza, że Lauren także nie jest biologiczną matką Mindy. Jak coś takiego jest możliwe? Czyżby zamieniono dzieci na porodówce? Ojcostwo zawsze może być wątpliwe, ale kobieta w końcu powinna wiedzieć, czy urodziła dziecko, prawda? Szokujące jest to, że Lauren nie przyjmuje do wiadomości takiej wersji, upiera się, że Mindy jest jej córką, a jeśli fakty ewidentnie dowodzą czegoś innego, to tym gorzej dla faktów. I dla Juliet, która te fakty siostrze zaprezentowała.

Cóż, wcześniej czy później wszyscy będą musieli się zmierzyć z brutalną prawdą. Nie łączą ich więzy krwi. – Czyim dzieckiem jest Mindy?*.

W tej miłej, sympatycznej, kochającej się rodzinie (wzięty prawnik, szanowana artystka, utalentowana córka) nie wszystko jest prawdziwe. Szybko też okazuje się, że chyba jednak nie wszyscy pragną, by mroczne tajemnice rodziny, sprzed wielu lat, wyszły teraz na jaw. Nawet za cenę życia dziewczyny.
Kim są Vivian i Liesel? Co oznacza tajemniczy list sprzed kilkunastu lat, który Mindy Wright znalazła ukryty w rzeczach matki? Po co Lauren go przechowywała? Co będzie, jeśli okaże się, że Kyle Noonan (palant i dupek) też nie będzie mógł być dawcą, bo – na przykład – w 1987 zginął w wypadku podczas nurkowania w Meksyku? A może i on nie był ojcem Mindy?
W tym miejscu powieść właściwie dopiero się rozpoczyna.

Mieliście kiedyś krew na rękach? Nie w przenośni. Zupełnie dosłownie. Ja miałam. Jest ciepła. Zaskakująco gładka i lepka jak dobry balsam do ciała. Do tego śliska, jeśli wypłynie jej wystarczająco dużo**.

Fabuła opowiadana jest dwutorowo, dzieje się głównie w dwóch nurtach czasowych: teraz, obecnie (wypadek Mindy) oraz w przeszłości, rok 1993 (kilkanaście lat wcześniej, szpital dla psychicznie chorych, spotkanie Vivian i Liesel).
Jest w „Więzach krwi” także możliwość rozważenia pewnych tematów psychologiczno-osobowościowych. Nie są one może zbyt głębokie, ale jednak obecne. Na przykład porównanie przekonań, postaw i zachowań sióstr, Lauren i Juliet. Starsza jest malarką, młodsza naukowcem, eee… przepraszam, naukowczynią, na potrzeby wymiaru sprawiedliwości zajmuje się badaniami sekwencji DNA. Ciekawa jest zwłaszcza obserwacja Lauren, która zakłamuje rzeczywistość do granic absurdu, próbując oszustwami wymusić na ludziach i świecie, żeby byli tacy, jak ona chce czy potrzebuje.

Bardzo dobra powieść sensacyjna i nie tylko. Ciekawa, nietuzinkowa fabuła i znakomity warsztat. Kapitalna rozrywka, od której naprawę trudno się oderwać.




---
* J. T. Ellison, „Więzy krwi”, przekład Aldona Możdżyńska, Muza, 2022, s. 86.
** Tamże, s. 319.

 

 

 

 

#WięzyKrwi  @wydawnictwomuza  @muza.shadows

niedziela, 25 września 2022

Pornografia polska i po polsku

 „Ona” – Adrian Bednarek

Pornografia – to kwalifikacja, a nie ocena. Nawet niezła. W każdym razie lepsza od odrażających treści produkcji pana Bartusia. W pierwszej chwili myślałem, że to debiut, bo warsztat autora pozostawia sporo do życzenia. Wierzę jednak, że z czasem Adrian Bednarek nauczy się, a może właśnie oduczy, używania „poważnych” określeń zamiast zwykłego, naturalnego języka. Nastolatki chodzą do szkoły. Właśnie tak – CHODZĄ, a nie… uczęszczają. Żaden nastolatek nie użyłby takiego słowa w rozmowie z rówieśnikiem lub we własnych myślach.
Wielu ludzi, zaczynających pisanie czegoś tam, uważa, że na piśmie to koniecznie trzeba używać takich „lepszych”, „mądrzejszych”, „dorosłych” wyrazów, słów, pojęć i określeń. Wydaje im się, że nie wypada napisać, że ktoś wypił pół litra wódki, nie, nie, on… spożył jedna druga litra alkoholu. Itp.

Nauka trwała długo, zdecydowanie dłużej niż mógłbym się spodziewać. Julita prowadziła mnie krok po kroku. Korygowała ruchy mojego języka i palców. Kazała zwalniać i przyśpieszać. Doprowadziłem ją na szczyt, na pewno. Jej spazmatycznych drgań ani zmian w cipce nie dałoby się udawać
[1].

Bohaterem, jeśli tak można go nazwać, jest Piotr Lange. W pierwszym rozdziale „Onej” nastolatek, w kolejnych, których akcja dzieje się sześć lat później, młody mężczyzna z poważnymi zaburzeniami seksualnymi i chorobliwą obsesją na punkcie Alicji, kiedyś sąsiadki, rówieśniczki. Lange obserwował ją, zakradał się do jej domu, kiedy jeszcze mieszkała po sąsiedzku, kradł bieliznę, wąchał pościel i majtki…

Alicja przez jakiś czas mieszkała w USA, a po jej powrocie, Piotr Lange, który (dzięki ćwiczeniom) w międzyczasie zmienił się z kluskowatego nastolatka i niezłe ciacho, znowu ruszył do akcji. Alicja wróciła z tej Ameryki z narzeczonym, w planach mają ślub, razem mieszkają, ale fiksatowi to zupełnie nie przeszkadza.

Seksualne zaburzenia Piotra Lange (czyżby alter ego autora? – wskazywałaby na to narracja w pierwszej osobie) to byłoby zdecydowanie za mało, żeby jakoś sensownie zapełnić ponad trzysta stron, więc w powieści pojawia się zagadka i napięcie; popełniona zostaje zbrodnia.

Jeździsz dłońmi po moich przedramionach. Pocisz się. W powietrzu unosi się kwaśny zapach. Ten sam, który wydzielałaś podczas naszych łóżkowych maratonów. – Nie było cię na miejscu zbrodni…[2].

Ostatecznie „Oną” nazwałbym thrillerem pornograficznym i jest to niezła rozrywka dla miłośników tego gatunku, do podróży albo w czasie, gdy nie ma się zupełnie nic innego do czytania. Wydaje mi się, takie mam przeczucie, że bardziej spodoba się czytelniczkom niż czytelnikom. Podobnie jak to było z „Pięćdziesięcioma twarzami Greya”. Ale uwaga – jeśli uważam, że „Ona” może być niezłą rozrywką, to nie znaczy, że ma jakąkolwiek wartość literacką.




---
[1] Adrian Bednarek, „Ona”, wydawnictwo Amare, 2022, s. 183.
[2] Tamże, s. 261.

niedziela, 18 września 2022

Czas Keseya i Prankstersów

 „Próba Kwasu w Elektrycznej Oranżadzie” – Tom Wolfe

Tom Wolfe (1930-2018) amerykański pisarz i dziennikarz, sztandarowy twórca Nowego Dziennikarstwa i Nurtu Gonzo, polegającego na łączeniu faktów i fikcji w relacji z wydarzeń. Nowe Dziennikarstwo znane jest z użycia scen zamiast narracji i dialogów w trzeciej osobie w mowie potocznej. Poza Tomem Wolfe pisał w tym stylu Truman Capote, Norman Mailer, Joan Didion i inni w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku. „Próba Kwasu w Elektrycznej Oranżadzie” jest w sensie formalnym reportażem i pierwszy raz wydana została w 1968 roku.

Książka jest połączeniem częściowej zbeletryzowanej biografii Kena Keseya z opowieścią o szalonych latach sześćdziesiątych w Ameryce, o hippisach, ideach, miejscach i ludziach, a zwłaszcza o nieradzących sobie z ówczesną rzeczywistością freakach.

Ken Kesey, amerykański pisarz związany początkowo, w latach pięćdziesiątych, z beatnikami, a następnie, w kolejnym dziesięcioleciu, z hippisami, był jednym z liderów, zapewne najbardziej charyzmatycznym, jednej z pierwszych komun hipisowskich, Merry Pranksters (Wesołe Zgrywusy, ewentualnie Happy Pranksters). Oczywiście był (bo zmarł w 2001 roku w Laytonville) także autorem kultowego „Lotu na kukułczym gniazdem”. „Czasem wielka chętka” lub „Pieśń żeglarzy”, to pozycje tegoż autora zdecydowanie mniej znane i popularne w Polsce. Co do Ameryki, to nie wiem. Zresztą „Lot nad kukułczym gniazdem” stał się głośny i powszechnie znany dzięki filmowi Miloša Formana pod tym samym tytułem, nagrodzonym kilkoma Oscarami, z Jackiem Nicholsonem w roli głównej. Moim zdaniem jest to jeden z bardzo niewielu przypadków, kiedy to film jest lepszy od książkowego oryginału, ale to już inna sprawa.

O Keseyu wiedziałem wtedy właściwie tylko tyle, że jest bardzo poważanym, trzydziestojednoletnim powieściopisarzem, w ciężkich tarapatach z powodu dragów. Napisał Lot nad kukułczym gniazdem (1962), z którego w 1963 roku zrobiono sztukę teatralną oraz Sometimes a Great Notion (1964). Zawsze wspominano go razem z Philipem Rothem, Josephem Hellerem, Bruce’em Jayem Friedmanem oraz paroma innymi, jako jednego z młodych pisarzy, którzy mogą daleko zajść. Był dwukrotnie aresztowany za posiadanie marihuany, w kwietniu 1965 oraz w styczniu 1966 roku, i uciekł do Meksyku z obawy przed surowym wyrokiem. Wyglądało na to, że za drugim razem mógł dostać aż pięć lat. Pewnego dnia przypadkowo wpadły mi w ręce listy, które Kesey napisał z Meksyku do swego przyjaciela Larry’ego McMurtry’ego, autora powieści Horseman, Pass By, na podstawie której nakręcono film Hud. Były szalone i ironiczne, w stylu pomiędzy Williamem Burroughsem a George’em Ade’em, opowiadały o kryjówkach, przebraniach, paranoi, ucieczkach przed glinami, paleniu jointów i poszukiwaniu satori w Szczurzych krainach Meksyku*.

„Próba Kwasu w Elektrycznej Oranżadzie” nie jest pełną biografią pisarza, bo zaczyna się, kiedy Ken Kesey zostaje warunkowo zwolniony z więzienia, gdzie siedział za narkotyki, i rozgrywa się, nie licząc dygresji, jakieś trzy tygodnie. Reporter, autor, który opowiada całą tę historię, wsiada do autokaru pomalowanego fluorescencyjnymi farbami Day-Glo w psychodeliczne wzory i kolory, i rusza wraz z gromadą hippisów, gdzieś przed siebie, w poszukiwaniu wolności, sensu życia i nowych stanów świadomości. Ten zwariowany wehikuł to partyzancki patrol ze strasznej krainy LSD*. W Archiwum Prankstersów podobno do dziś przechowywane są taśmy, dzienniki, listy, fotografie i 40 godzin filmu z wyprawy tym autobusem.

A potem ktoś – Babbs? – zauważył ogłoszenie o sprzedaży szkolnego autobusu International Harvester rocznik 1939. Autobus należał do pewnego faceta z Menlo Park. Facet miał duży dom, mnóstwo ziemi, elegancki garnitur z tweedów i flaneli oraz jedenaścioro dzieci. Wyposażył autobus dla tych dzieci. Były w nim piętrowe łóżka, ławki, lodówka, zlew, szafki i półki oraz dużo innych rzeczy przydatnych do życia w drodze. Kesey kupił go za 1500 dolarów – w imieniu przedsiębiorstwa Intrepid Trips, Inc*. 

W książce pojawiają się, często tylko przelotnie, miejsca i ludzie, których rozpoznaję. Księgarnia City Lights w North Beach (główna kwatera Beat Generation), Haight-Ashbury, San Francisco, San Mateo, Kalifornia, Palo Alto; Andy Warhol, Paul Newman, Bob Dylan, Jack Kerouac… Jednak setki innych nie znam, nigdy o nich nie słyszałem. Jeśli ktoś jest podobny do Lois Jennings, Gretchen Fetchin albo Doris Delay, to ja nie wiem, jak wygląda, nie znam, nie rozumiem. I to jest słabością tej książki, jej poważnym mankamentem, ale tylko dla czytelnika zupełnie spoza tego czasu, tego środowiska, tej kultury.

Reasumując – wydaje mi się, że Tom Wolfe napisał świetną książkę… dla swoich. Dla ludzi, którzy uczestniczyli, jeśli nie w tych konkretnie wydarzeniach, to w ruchu w ogóle. Albo przynajmniej przez jakiś czas byli blisko. Dla pozostałych jest ona czytelna i zabawna mniej więcej tak, jak polski serial „Alternatywy 4” dla Papuasów.







---
* Tom Wolfe, „Próba Kwasu w Elektrycznej Oranżadzie”, przekład Richard Biały i Tomasz Tłuczkiewicz, wyd. Czarna Perła, 1995.

czwartek, 15 września 2022

Nijakie przypadki filmowe

 „Sceny rozbierane” – Radosław Piwowarski

Radosław Piwowarski, polski reżyser, scenarzysta i aktor filmowy, opisał kilkanaście (nie liczyłem dokładnie, może więcej) przypadków ze swojej kariery zawodowej głównie w czasach PRL Tytuł trochę naciągany, bo zdecydowana większość scen nie ma nic wspólnego z erotyką i rozbieraniem, ale rozumiem – tak na pewno lepiej się książka sprzedawała.

Nie liczyłem na jakąś wyuzdaną pornografię, po co miałbym czytać coś takiego, za to wyobrażałem sobie tę książkę, jako zbiór krótkich, egzotycznych i zabawnych anegdot ze świata filmu i filmowców. Nie były ani krótkie, ani specjalnie zabawne. Historia agregatowego (włączał na planie agregat), specjalisty od ostrości, asystenta, którego zadaniem była obsługa maszyny do produkcji dymu… Jeśli aktorzy, to debiutanci i nieznani z nazwisk.

W sumie aż się dziwię, że dobrnąłem do końca, ale działo się to na zasadzie – no, jeszcze jeden rozdział, może wreszcie będzie śmiesznie, a później znowu tylko jeszcze jeden. I tak to zeszło. Gdzieś w połowie przyszło mi do głowy, że może te zdarzenia były nawet komiczne, tylko Piwowarski opisał je jakoś… dziwnie.

Nie wiem, jak wielkim fascynatem filmów i kina trzeba byłoby być, żeby zachwycić się „Scenami rozbieranymi”. Owszem, przeczytać można, ale zdecydowanie nie trzeba i nie bardzo jest, po co.

poniedziałek, 12 września 2022

Śmierć prywatna i publiczna

 „Śmierć głośna, śmierć cicha” – Andrzej Bart

Łódź (kiedyś koniecznie trzeba było mówić/pisać miasto Łódź, na przykład „kot z miasta Łodzi pochodzi”), krótko przed wybuchem drugiej wojny światowej. Głównymi bohaterami są Michał Burski, Sonia Millar i Wiktor Stern.

Nie wiadomo sąd wzięła się przyjaźń między Sonią Millar, Wiktorem Sternem i Michałem Burskim. Mimo że zrodziła się w mieście zrodzonym z ludzkiej różnorodności, to przecież i w nim była dziwolągiem. Bo jak to możliwe, aby młody pisarz żydowskiego pochodzenia, panna z dobrego niemieckiego domu i policjant, którego nieżyjący ojciec był tramwajarzem, trzymali się razem przez wiele lat*.

Przed komisariatem policji ktoś podłożył paczkę z uciętą kobiecą nogą. Wkrótce potem, w miejscowym teatrze, jedna z aktorek otrzymała pudełko, zawierające stopę. Policja szybko odkryła, że ofiarą jest Celina Wawrytek, młoda dziewczyna zaangażowana kilka dni wcześniej do trupy baletowej. Na tym, na czas dłuższy, sukcesy policji się skończyły. Za to pojawiły się kolejne, poważniejsze problemy.
Jakąś tam tancerką baletu nikt by się specjalnie nie przejmował, ale w tym przypadku sprawa była poważniejsza, bo morderca podrzucił nogę ofiary policjantom, a to wręcz prowokacja, drwina i wyzwanie. Nadinspektor i komendant dostawali szału. Natomiast, gdy zginęła córka senatora, w mieście Łodzi rozpętało się już koszmarne piekło.

Ponad pięćsetstronicowe tomiszcze nie mogło być zbudowane tylko i wyłącznie na wątku kryminalnym. I bardzo dobrze, że w książce jest coś więcej, a nawet znacznie więcej. A więc miasto Łódź i jego specyficzni mieszkańcy: Żydzi, Polacy, Niemcy, Anglicy, Rosjanie i inni. Mieszanina języków, choć z dominacją polskiego (biedota) i niemieckiego (przemysłowcy, fabrykanci, bankierzy). Mocno spolaryzowane przekonania polityczne – jedni tu popierają pana Hitlera, inni wręcz przeciwnie. Niektórzy angażują się w sprawy lokalnej polityki i czynnie w niej uczestniczą, inni kompletnie się nią nie interesują, ale za to wierzą polskim władzom, że wojny nie będzie, a jeśli nawet, to szybko ją wygramy, nie oddając Niemcom nawet guzika od munduru. Przecież wiadomo, że u nich wszystko to lipny erzac, a nam, Polakom, zazdroszczą dobrobytu… choć nie, to ostatnie to chyba jednak nie wtedy.

Szeregowy pracownik Urzędu Celnego, służbista Zdunek, odkrywa przemyt broni dla faszystowskich bojówek i popełnia kardynalny błąd, bo informuje o tym przełożonego, zaangażowanego hitlerowca. W związku z tym bardzo szybko kończy się nie tylko kariera gorliwego Zdunka, ale i jego życie.

Sonia Millar, chcąc pomóc przyjacielowi, policjantowi Michałowi Burskiemu, w ujęciu sprawcy, wymyśla szalenie ryzykowną intrygę, która miałaby pomóc go sprowokować i w efekcie złapać, ale…
Wszystko kończy się wiosną, przed pięćdziesiątymi pierwszymi urodzinami Adolfa Hitlera i zupełnie nie tak, jak się tego spodziewałem.

Bardzo dobra powieść kryminalna, przygodowa, historyczna, socjologiczna, z wieloma wątkami, z których większość splata się w jakimś momencie. Jedno tylko miałbym do zarzucenia autorowi – opisując realia życia w Łodzi, robi to jakby niezupełnie poważnie, kpiąc delikatnie z przekonań, postaw i zachowań ówczesnych mieszkańców miasta, i nie, nie sprawia to wrażenia dobrego humoru, prędzej drwiny.





---
* Andrzej Bart, „Śmierć głośna, śmierć cicha”, Księży Młyn, 2022, s. 21.







Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


wtorek, 6 września 2022

Teraz jest czas na twój rewanż

 „Mroczne wyznania” – Lisa Unger

Zaczyna się od niesamowitego zbiegu okoliczności. Graham, ojciec Stephena i Olivera, traci dobrą pracę. Selenie, jego żonie, koleżanka oferuje znakomitą pracę. Znajoma Seleny z dziecięcego placu zabaw, Geneva, zawodowa i genialna opiekunka do dzieci, właśnie straciła posadę, więc może zacząć zajmować się chłopcami Seleny i Grahama. Opieka ojca, nawet jeśli chwilowo nie pracuje zawodowo, jak powszechnie wiadomo (kobietom), jest przecież nic niewarta, a zresztą, Graham lada moment znajdzie sobie jakieś nowe, intratne zajęcie.
W tym momencie cudowne przypadki się kończą. Graham Murphy ma trudności ze znalezieniem nowej pracy, ale to pewnie dlatego, że jej w zasadzie nie szuka. Za to pieprzy się namiętnie z Genevą na dywanie w dziecinnym pokoju, podczas gdy chłopcy oglądają w salonie telewizję. Selena obserwowała igraszki pary dzięki ukrytej kamerze.

Martha, uprawia seks biurowy z szefem. Problem w tym, że ten dureń się zakochał, a przynajmniej tak mu się wydaje, i bredzi coś o planach rozwodu z żoną, właścicielką firmy, w której sam pracuje. Takich pomysłów młoda kobieta nie miała, ani tym razem, ani wieloma poprzednimi; tak zdecydowanie nie miało być.

Selena i Martha spotykają się przypadkiem w pociągu, zwierzają się sobie i fantazjują przy wódeczce, jak by to było cudownie, gdyby ich narastające problemy nagle zniknęły, jakoś tak… same. Albo gdyby rozwiązał je za nie ktoś inny.
W stosownym momencie pojawia się w powieści Pearl, córka alkoholiczki, właścicielki plajtującej księgarni, inteligentna, introwertyczna nastolatka, oraz inne znaczące osoby.

Sensacyjnie zaczyna się dopiero wtedy, kiedy Murphych odwiedzają w poniedziałkowy poranek dwaj policjanci i wypytują o Genevę Markson, która w czasie weekendu zaginęła bez wieści; zgłoszenie złożyła jej siostra, o istnieniu której Selena i Graham nie mieli pojęcia. Selena zaczyna otrzymywać esemesy o niepokojącej treści od Marthy, niby to przypadkowej towarzyski podróży.

W tym momencie przypomniałem sobie, że ja znam, pamiętam, tę historię. To było tak dawno, że nie jestem już pewien, czy chodziło o film, czy o książkę, ale podstawa fabuły (clou programu, jak to mówią) wydawała mi się identyczna, więc odtąd śledziłem akcję powieści, obserwując, czy dobrze pamiętam, czy mam rację.

Rozgrywająca się akcja, psychologiczna i sensacyjna, opisywana jest w trzeciej osobie (ona), z tym, że w jednym rozdziale jest to Selena, w innym Martha, w kolejnym Pearl, Oliver, Hunter, a także inne bohaterki i bohaterowie.

Wyjątkowo dobra powieść ze znakomicie wyważonymi wątkami pobocznymi, których jest nie za dużo i nie za mało, nie dominują one w powieści, ale też nie są zapychaczami, to jest generatorami liter, za które wydawca płaci autorowi. Na przykład młode kobiety pewnego typu – co jest z nimi nie tak, jaka dysfunkcja powoduje, że nieustannie starają się zadowolić wszystkich wokół siebie, nie potrafią odmawiać, i wiecznie wikłają się w związki z zupełnie niewłaściwymi facetami? Przeżycia nastolatków i dzieci też mają znaczenie, choćby to, co rzeczywiście słyszą i rozumieją dzieci, kiedy rodzicom wydaje się, że grzecznie śpią, a jeśli nawet coś podsłuchają, to i tak nic z tego nie zrozumieją.

Świetny warsztat pisarski, a że zakończenie nieco przewidywalne, to i co z tego. Poza tym do przewidzenia to ono było dla mnie, ale jestem pewien, że zdecydowanie nie dla wszystkich. Ostatecznie z przekonaniem polecam, bo to rozrywka na przyzwoitym poziomie.

 

 

 

 

#MroczneWyznania, @wydawnictwomuza, @muza.shadows.