„Proxima” – Stephen Baxter
Przeczytałem pewnie z kilkanaście kartek i zorientowałem się, że kompletnie nic z tego nie rozumiem. Nie wiem, kiedy, co, kto, gdzie i w ogóle, o co tu chodzi. Na szczęście mam dobre doświadczenia z takimi sytuacjami – dawno, dawno temu tak samo było z „Diuną”. Wiedziałem więc już, że muszę początek przeczytać kilka razy, żeby się oswoić, a jeżeli książka jest dobrze napisana, to z czasem wszystko się wyjaśni. I rzeczywiście, wyjaśniło się… prawie wszystko.
Yuri Eden (zamieszkały wcześniej w Edenie – największej i najstarszej placówce ONZ na Marsie), który tak naprawdę nie miał na imię Yuri, budzi się w szpitalu. Przekonany jest, że znajduje się na Ziemi. Niewiele pamięta, nie wie, ile czasu minęło od… też nie bardzo wiadomo, czego. Pamiętał strażnika pokoju, Tollemache’a, który wbił mu igłę w szyję, ale kiedy to było? Za co?
Akcje, bo dzieją się różne w różnych czasach, koncentrują się wokół Proximy – odległej planety, której warunki pozwalają żyć ludziom bez bunkrów, skafandrów, pod gołym niebem i nigdy nie zachodzącym słońcem. Dawno temu, w epoce bohaterów (bardzo krytykowanej obecnie), wysłano tam Dextera Cola.
Kiedy odkryto nadającą się do zamieszkania planetę w układzie Proximy Centauri, państwa późniejszej zachodniej federacji ONZ-etu połączyły siły i po kilkudziesięciu latach dorobiły się załogowej misji. Cole wystartował z Merkurego, korzystając z silnie naenergetyzowanego strumienia światła słonecznego – podobnie jak w przyszłości Angelia[1].
Tak, mnie też razi zapis „ONZ-etu”, ale przepisałem cytat dokładnie, tak jest w książce, niestety.
Po odkryciu napędu ziarnowego (ziarna to skoncentrowane zwitki/kłębki czystej energii odkryte pod powierzchnią Marsa) odbyła się kolejna misja, w której brał udział siedemnastoletni kadet floty kosmicznej, Lex McGregor. A obecnie, cokolwiek to znaczy, major McGregor, lat około czterdzieści, wiezie na Proximę osadników/kolonistów. Nie wydaje się, żeby w misji tej uczestniczyli zupełnie dobrowolnie, skoro trafili tam z łapanki. Na statku nawet wybuchł bunt, przyszli koloniści próbowali przejąć kontrolę nad rakietą i skierować ją w stronę Ziemi, ale zostali spacyfikowani przez strażników pokoju i kosmonautów. Yuri Eden jest jedną z osób, które na Proximie mają zamieszkać. Kosmonauci oczywiście wkrótce wrócą do swojego cywilizowanego świata, ale dla przymusowych osadników była to droga w jedną stronę. Trzeba jeszcze pamiętać o Angelii, zaawansowanej, samoświadomej jednostce sztucznej inteligencji, która też szykuje się/szykowała się do drogi ku gwiazdom. A Dexter Cole… prawdopodobnie nadal leci, nadal jest w drodze.
Z czasem są w powieści pewne problemy, przynajmniej na początku. W każdym razie w 2155 roku wyruszyła w kosmos Angelia. W 2169 roku wahadłowiec statku Ad Astra wysadził na Proximie c kolonistów. Swoją nową ojczyznę nazwali oni Per Ardua. To swego rodzaju gra słów, nawiązująca też do nazwy statku: per ardua ad astra - przez przeciwności do gwiazd.
Koloniści wysadzeni zostali w różnych punktach globu, na różnych kontynentach, w czternastoosobowych zwykle grupach. Odległości, brak wody po drodze i wiele innych przeciwności uniemożliwić im mają porozumienie, czy połączenie tych kilkunastoosobowych zespołów.
Wahadłowiec odleciał. Yuri, jego kolega Lemmy i reszta grupy znad jeziora, które, jakże romantycznie, nazwali Kałużą, rozpoczęli nowe życie. Dopiero w tym momencie historia się zaczyna.
Osadnicy nie obudzili w sobie ducha przedsiębiorczości. W obozowisku, osadzie – jak zwał, tak zwał – wszystko jeszcze było w powijakach, odkąd odlecieli astronauci, a wraz z nimi dyscyplina, którą udało im się na pewien czas zaprowadzić. Paki ze sprzętem, ubraniami, żywnością, narzędziami i inną zawartością leżały porozrzucane tam, gdzie je wyładowano z wahadłowca. Nadal mieszkali w namiotach[2].
Nieznana planeta, zupełnie obce formy życia (łodygowate stwory, trochę zwierzęta i trochę rośliny), odmienne warunki pogodowe i klimatyczne, wieczny dzień, śmiertelnie niebezpieczne rozbłyski Proximy, to wszystko tło, bo tak naprawdę jest to opowieść o ludziach, o rasie ludzkiej. Człowiek – to może czasem faktycznie brzmi dumnie, ale najczęściej chyba jednak zupełnie nie.
Parę miesięcy po zamieszkaniu na Per Ardui wśród osadników doszło do poważnego konfliktu i ich liczebność zmniejszyła się o połowę. Pewne kwestie to uprościło, inne…
Została ich tylko piątka. Yuri, Mardina, John, Abbey i Matt. Bezsensem byłoby dłużej karmić się złudzeniami, że jest to zalążek kolonii, wielkiego miasta przyszłości, całego nowego świata[3].
Choć w tym momencie wydawać się to mogło nieprawdopodobne, historia Proximy dopiero się zaczynała. Nawet wtedy, kiedy zostało ich jedynie dwoje. Akcja powieści obejmuje bowiem kilkadziesiąt lat i znaleźć w niej można zarówno tematy socjologiczne, jak i wojenną strategię, swoistą politykę (globalny konflikt Stanów z Chinami), wątek Angelii i Stef Kalinski, badającej marsjańskie ziarna, problematyczną relację ludzi ze sztuczną inteligencją, przed którą muszą ukrywać istotę napędu ziarnowego (sic!), i całą gamę nauk społecznych, ale także dydaktyczne wstawki (do zniesienia) na wszelkie możliwe tematy, które wygłasza robot kolonistów. Przede wszystkim jednak jest to fantastyka w starym stylu. Taka bez magii, zaklętych broni, krasnoludów, czy elfów.
Dwa minusy. Książka jest ewidentnie zbyt długa albo za gruba, jak kto woli. Na tę manierę zwracam uwagę kolejny już raz. Objętość ma usprawiedliwiać wysoką cenę, ale nie ma żadnego związku z fabułą. „Przegadana” to chyba właściwe określenie. Agatha Christie lub Georges Simenon nie przebiliby się dziś u polskich wydawców. Jasne, można pomijać dłużyzny i zbędne fragmenty, ale takie czytanie nie jest godne polecenia. Drugi minus to fakt, że to grubaśne tomisko to dopiero początek cyklu. Więc historia niby się kończy wraz z ostatnią kartką, ale jednak nie całkiem; będzie ciąg dalszy.
--
1. Stephen Baxter, „Proxima”, przekład Dariusz Kopociński, Zysk i S-ka, 2020, s. 42.
2. Tamże, s. 105.
3. Tamże, s. 135.
Książkę otrzymałem/otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl