sobota, 29 marca 2008

Tajemnice świata

„100 najdziwniejszych, niewyjaśnionych zagadek i tajemnic świata” – Matt Lamy


Czy jest ich naprawdę sto? Bardzo możliwe, nie liczyłem, ale faktycznie dużo. I to jest pewnie jedyny plus tej książki. No, może jeszcze przystępny język, ale to, jak wiadomo, może być zasługą tłumacza.

W zasadzie tytuł określa zawartość książki w sposób wystarczający. Znaleźć tu można problemy znane i do cna wyeksploatowane przez rozmaite media, jak Yeti, Nazca, Roswell, Kod Biblii, Potwór z jeziora Loch Ness, objawienia fatimskie, itp. Są jednak i tajemnice mniej znane, jak zagadka Kaspara Hausera, Maitreja, Rods, tabliczki Ouija, tajemnice probostwa Borley i inne.

Nie podobało mi się i mocno byłem zawiedziony wyjątkowo skrótowym potraktowaniem tematów. Mam wrażenie, że w dobrych encyklopediach niektóre zagadnienia opracowane zostały szerzej. Brakło mi też dokumentacji fotograficznej – dołączonych zdjęć jest bardzo mało, nawet nie po jednym na rozdział, a te, które są – czarno-białe, miernej jakości i właściwie szarawe – nie poprawiają sytuacji.


czwartek, 27 marca 2008

Przypadki Adolfa

„Przypadek Adolfa H.” – Eric-Emmanuel Schmitt


Każdy ma prawo odmówić. No… ale dlaczego mnie?!

Kiedy pewnego razu kilka osób, które uważałem za najbliższych przyjaciół, odmówiło spełnienia mojej prośby, uznałem, że życie jest brutalne i pełne zasadzek, a ludzie odrażający, głupi i źli.
Po kilku latach, na podstawie rozmaitych doświadczeń życiowych, przewartościowałem swoje oceny i doszedłem do wniosku, że ludzie w sumie nie są tacy źli, a właściwie to z natury są zwykle dobrzy.

Nie miałem racji, ani w jednym, ani w drugim. Kiedy teraz czuję się zmuszony, na szczęście nie zdarza się to często, zająć w takich sprawach (to znaczy ludzie, świat, życie i podobne) jakieś stanowisko, to po prostu w innym miejscu umieszczam kropkę. Wygląda to na przykład tak: ludzie są. Życie jest.

I o tym, mniej więcej, jest ta książka.

Ludzie, tacy zwyczajni, jakich setki i tysiące mijamy codziennie na ulicach, nie są ani specjalnie dobrzy, ani szczególnie źli. Powinienem jednak dodać – w typowych, przeciętnych warunkach.
A tak, bo dopiero określone warunki zewnętrzne, środowisko, okoliczności, wyciągają na wierzch to, co w człowieku istniało od zawsze, ale w innych okolicznościach mogłoby pozostać skryte do śmierci.

Takimi specjalnymi okolicznościami były rzecz jasna wojny, klęski żywiołowe, epidemie, a także jakieś wyjątkowe tragedie osobiste. Na przykład oblanie ostatniego egzaminu na Akademię Sztuk Pięknych…

„Przypadek Adolfa H.” to prowadzona równolegle opowieść o tym samym człowieku, jednak w dwóch różnych wariantach jego życia, które rozeszły się (i z czasem rozchodziły coraz bardziej) w feralnym dniu ogłoszenia wyników egzaminu wstępnego na Akademię.
Adolf Hitler egzamin oblał. Stał się twórcą nazizmu, reżyserem II Wojny Światowej, zbrodniarzem. Adolf H. dostał się na Akademię – student, artysta, wreszcie wykładowca – szczęśliwy człowiek na właściwym dla siebie miejscu.

Opowieść o Adolfie Hitlerze zgodna z faktami historycznymi. Opowieść o Adolfie H. przekonywająca, z dużą dozą realizmu – czy faktycznie wystarczyła inna decyzja komisji egzaminacyjnej, aby wojny nie było, by nie zginęły dziesiątki milionów ludzi?

Czy są w naszym życiu takie punkty zwrotne, których zmiana, nawet niezbyt wielka korekta, mogłaby zmienić nas i nasze życie tak bardzo? Jacy wtedy bylibyśmy? Kim? I z kim?


środa, 26 marca 2008

Gliniarze o sobie

„Gliny - mówią o sobie swoimi słowami” – Mark Baker


Jeśli kogoś interesuje praca policjanta, a dokładniej – jeśli kogoś interesuje, jak wyglądała praca policjanta w USA, w latach siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych dwudziestego stulecia, ten trafił na właściwą pozycję.
„Prawdę” gazetowo-telewizyjną znają wszyscy. Popularne seriale („Kojak”, „Ulice San Francisco”, „Columbo”, itp.), to już zupełna fantazja. Mark Baker starał się odpowiedzieć na pytanie, jak to w policji jest naprawdę, w rzeczywistości.

Książka to sporo uogólnień wynikających z powtarzających się opowieści gliniarzy i nieco konkretnych wypowiedzi ich samych. Miało być szczerze i prawdziwie o policjantach, a czytałem niekończący się spis żalów i pretensji policjantów na ciężką pracę, na złych dziennikarzy, na kiepskie zarobki, na niewdzięczne społeczeństwo, na przełożonych i na co się jeszcze tylko da.


wtorek, 18 marca 2008

Światy Witkacego

„Mahatma Witkac” – Joanna Siedlecka


Już podczas lektury pierwszych rozdziałów, przypomniało mi się określenie, znane pewnie wszystkim tym, którzy do jakichś tam szkół kiedyś uczęszczali, a brzmi ono – pytać „na wyrywki”.
Duża partia materiału z jakiejś dziedziny, nie ma więc możliwości, żeby egzaminator lub nauczyciel sprawdził, czy uczeń zna to wszystko, ale zadając kilka, kilkanaście takich właśnie „wyrywkowych” pytań, może określić poziom wiedzy odpytywanego z dość dużą dokładnością.

Wielokrotnie w swoim życiu szkolnym (a tak – może nie sprawiam takiego wrażenia, ale i ja pobierałem kiedyś nauki w szkołach rozmaitych) byłem pytany „na wyrywki” i faktycznie, zawsze okazywało się, że jeśli możliwych pytań było na przykład tysiąc, ja znałem odpowiedzi na piętnaście, nauczyciel zadawał dwanaście pytań, to nie było żadnej realnej szansy, żeby trafił akurat na wszystkie te pytania, na które potrafiłem odpowiedzieć.

Zawsze jednak powtarzam, że szkoła za tak zwanej „komuny” (fuj, fuj, fuj!) aż taka zła nie była, bo z opisanych wyżej wydarzeń wyniosłem bardzo cenną i niezwykle przydatną wiedzę czy też umiejętność. Jako dorosły człowiek zbyt często odpytywany „na wyrywki” nie bywałem, ale szkoła nauczyła mnie, że przecież sytuację można odwrócić – jeśli na dany temat nie wiem nic, a w towarzystwie chcę zrobić wrażenie znawcy, to wystarczy przecież, żebym przed spotkaniem nauczył się z określonej dziedziny kilkunastu niewielkich drobiazgów – tyle powinno mi się przecież udać nawet z energetyki jądrowej. Następnie operując nimi z wytrenowaną nonszalancją, skacząc lekko i ze swadą od jednego „wyrywka” do drugiego, mogę przy całej swojej indolencji w tej dziedzinie zostać uznany za eksperta.

Dokładnie takie wrażenie mam i miałem podczas czytania „Mahatmy Witkaca”. Joanna Siedlecka na pierwszych stronach swojej książki oszołomiła mnie ogromną wiedzą na temat rodziny Witkiewicza. Wiedziała nawet, że jakąś z jego krewniaczek nazywano „cioką”, a inną „bodziel” – rewelacja, prawda?!
Kiedy jednak oszołomienie mi minęło, a minęło szybko, zacząłem się zastanawiać, czy te informacje pomagają mi jakoś poznać, zrozumieć Witkacego? Wyszło mi, że chyba jednak nie. Kiedy na dodatek okazało się, że nie ma w książce żadnego wyjaśnienia, czemu panie nosiły tak dziwaczne przydomki (tego „wyrywek” już nie przewidywał?), cała ta informacja zrobiła się jeszcze bardziej bezwartościowa.
Podczas całej lektury czułem się przez Joannę Siedlecką zasypywany takimi właśnie „wyrywkami”, szczegółami, drobiazgami, zza których tylko gdzieniegdzie wyłaniała się jakaś istotna informacja biograficzna.

Książka ma charakter reporterski i robi wrażenie pozlepianej z pojedynczych artykułów gazetowych czy felietonów. Ich autorka znakomicie operuje zaimkami osobowymi, dzierżawczymi oraz wieloma innymi zamiennikami konkretnych imion i nazwisk. No i bardzo dobrze, ale… może nie do końca.
W osobnym artykule owe zamienniki nie stanowiłyby oczywiście żadnego problemu, jednak w książce bardzo irytujące i uciążliwe jest to, że w każdym właściwie rozdziale „on”, „ojciec”, „u nas” i podobne, oznaczają zupełnie inne osoby i miejsca.

Mocno rażą mnie, występujące w książce bardzo często, postacie Lilki Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Madzi Samozwaniec, Gucia Potockiego (a może Radziwiłła, już nie pamiętam) i inne takie. Uczono mnie kiedyś, ale to już nie w szkole, a w domu, że nawet jeśli rzeczywiście znamy kogoś ważnego, jesteśmy z nim po imieniu, albo nawet wiemy, jaką ma domowe przezwisko, nie należy tego typu rewelacjami popisywać się wśród innych osób, które owej osobistości nie znają tak dobrze, albo i wcale.
Oczywiście istnieje taka ewentualność, że to rozmówczynie Siedleckiej używają takich zdrobnień, bo – tu kolejny problem – Siedlecka pisze o sobie w pierwszej osobie (np. rozmawiałam z panią Kowalską), ale też tej samej formy używa czasem powtarzając słowa interlokutorki (np. spotkałam Witkacego w Zakopanem) bez zaznaczenia, że jest to cytat. Czyli kolejny problem, tym razem czysto warsztatowy.

„Mahatma Witkac” jest książką biograficzną o Stanisławie I. Witkiewiczu w bardzo ograniczony sposób. Powiedziałbym, że jest to raczej zbiór relacji o różnych osobach, które go kiedyś znały, spotkały, były spokrewnione z nim bliżej lub dalej.

Sugestię, że Witkiewicz popełnił samobójstwo w 1939 roku, bo nie chciał żyć w komunistycznej czy socjalistycznej Polsce, wydają mi się wyjątkowo i na silę naciągane. Jesienią 1939 PRL była w Polce ewentualnością równie możliwą, jak demokracja ateńska. Wierzę natomiast, że wpływ na tą decyzję mogło mieć wkroczenie Rosjan na wschodnie tereny Polski 17 września. Witkiewicz mógł się Rosjan obawiać, w końcu znał ich dobrze, próbował robić karierę w rosyjskim wojsku.

Chciałbym też zwrócić uwagę na dwa elementy, dzięki którym „Mahatma Witkac” jest (według mnie) jednak i mimo wszystko pozycją wartą uwagi.
Dzięki Siedleckiej dostałem potwierdzenie wielu wiadomości i informacji o różnych ludziach tamtej epoki, które miałem już z innych źródeł. Choćby związek Worcella z Marią Kasprowiczową, choćby to, że „622 upadki Bunga czyli Demoniczna kobieta” miało być faktycznie rodzajem osobistego brulionu i Witkacy (ani jego bliżsi krewni) nigdy nie przewidywali i nie wyrażali zgody na jego publikację, itp.

Wiele nowego o Witkiewiczu się nie dowiedziałem. To, że w powszechnej opinii sobie współczesnych, nawet wielu członków rodziny, uważany był za miernego pisarza, kiepskiego malarza, niewydarzonego dramaturga, filozofa amatora, ćpuna, alkoholika, dziwkarza i skandalistę, to przecież żadna rewelacja. Mimo to jednak książka Joanny Siedleckiej ma jakiś bliżej niesprecyzowany czar i urok. To takie, może czasem plotkarskie, ale głównie nostalgiczne wspomnienie ludzi i czasów, jeszcze nie tak dawnych, ale jednak bezpowrotnie minionych. Przypominają o tym przypisy, z których wiele ma postać – zmarła w 1989 roku, zmarła w 1987 roku, zmarła…


niedziela, 16 marca 2008

Widma Wrocławia

„Widma w mieście Breslau” – Marek Krajewski


Egzotycznie brzmiącą nazwą polskiego teraz miasta można przyciągnąć uwagę czytelnika… na moment. Jednak w trakcie lektury okazuje się, że Wrocławia jest w książce mniej, niż San Francisco w „Ulicach San Francisco”, a fabuła przypomina to, co moja prababcia nazywała kiedyś „strawą duchową panien służących”. Warsztat pisarski oceniłbym na jakieś 3+.

I tylko bohaterowie odrobinę odbiegają od stereotypu, zgodnie z którym osoby dramatu powinny być (powinny, by się panny służące nie pogubiły) jednoznaczne w sensie charakterologicznym – tu jednak Krajewski popada w drugą skrajność: asystent kryminalny Mock jest wiecznie skacowany, jego pomagier, Smolorz, ustawicznie pijany, a Ilssheimer, szef „obyczajówki”, to homoseksualista.

Gwoli sprawiedliwości dodam, że znajomy, który mi Krajewskiego polecił twierdzi, że miałem pecha trafiając na „Widma w mieście Breslau” jako pierwsze, gdyż to podobno najsłabszy element cyklu. Według niego pozostałe części są dwa razy lepsze. Ja mu wierzę, natomiast dwa razy to nadal jeszcze zdecydowanie za mało, żebym po resztę chciał sięgać.


sobota, 15 marca 2008

Beznadziejny dureń!

O tym, jak postanowiłem zrobić sobie prezent i kupiłem łóżko.


Po wielu latach bardzo intensywnego użytkowania w mojej wersalce zrobiła się dziura wielkości dwóch dłoni. W pewnym sensie utrudniało to nieco korzystanie z tego mebla w sposób powszechnie przyjęty. Nie mam pewności, czy bóle kręgosłupa, które odczuwam od pewnego czasu, mają związek z dziurą, ale uznałem, że nie jest to wykluczone. W związku z powyższym postanowiłem sprawić sobie nowe spanie - okazja nadarzała się całkiem niezła, za kilka dni miałem urodziny...

Rozpocząłem poszukiwania urządzenia do spania, którego cena byłaby do przyjęcia dla rencisty. Jak łatwo się domyślić, moje ambicje w tym względzie dość szybko leciały na łeb, na szyję. Po ciężkich mozołach znalazłem wreszcie na Allegro coś pośredniego między łóżkiem, a dmuchanym materacem. Wymiary mi pasowały, na długość miałem mieć jeszcze 1,5 cm zapasu, pół metra wysokości uznałem za wystarczające - nie powinienem mieć wrażenia, że śpię na podłodze, a 102 cm szerokości, to wprawdzie o 7 cm mniej niż moja dziurawa wersalka, ale na wybrzydzanie nie miałem kasy.

Piętnaście razy wszystko pomierzyłem, sprawdziłem kilkadziesiąt innych ofert, targowałem się z trzema sprzedającymi i... ostatecznie transakcja została zawarta. W sumie z upustami i rabatami za to coś, razem ze specjalną pompką, której normalnie nie ma w zestawie, oraz z kosztami transportu, zapłaciłem 149,00 PLN.

Po kilku dniach kurier przywiózł moje nowe łóżko. Chałupa była akurat pusta, więc niezwłocznie i z zapałem przystąpiłem do dzieła, czyli rozpakowywania, oglądania, czytania instrukcji, itd.

Już wcześniej słusznie przewidywałem, że sprawdzić łóżko/materaca się nie będzie dało przed wyniesieniem na śmietnik wersalki - po prostu w tym mieszkaniu nie ma tyle miejsca. Trochę mnie to niepokoiło, ale co zrobić...

I tak rozpocząłem trudną operację rozkładania i wynoszenia wersalki (model 2-osobowy, ok. 187 kilogramów, robiona na zamówienie). Kolejny raz, bo pierwszy to było przyniesienie pieszo telewizora dla byłej żony, przekonałem się, że w moim wieku (zwłaszcza, że było już przecież po urodzinach, więc miałem o rok więcej) takie szaleństwa nie są chyba najlepszym pomysłem. Ostatecznie jakoś tam wreszcie pozbyłem się starego grata.

Mogłem przystąpić do testowego dmuchania. Okazało się, że pompka dobrze pasuje i nawet działa bez większych problemów. Pompowania było ok. 27 razy więcej niż sobie wyobrażałem, ale ostatecznie pojemność materaca też przecież nie jest mała. Po napompowaniu wyszło na to, że łóżko/materac jest większy niż w opisie i nie mieści mi się w miejscu po starej kolubrynie.

Po niedługim nawet namyśle odrzuciłem, kuszący z wielu różnych względów, pomysł wyniesienia na śmietnik szafy. Jednak w takim razie pozostało mi przesunięcie owej szafy (dwoje drzwi + nadstawka, a wszystko to zapakowane po sufit) oraz regału z książkami.
Wiadomo było, że nie ruszę tego wraz z zawartością, więc nie zwlekając zacząłem wypakowywać książki, ciuchy i inne bambetle. Kiedy meble były już puste zaparłem się głową o przeciwległą ścianę i nogami przesunąłem oba sprzęty.
Sprawdziłem - teraz materac pasował, a nawet miał nieco luzu. Mimo to, na wszelki wypadek, przesunąłem szafę i regał jeszcze ze 2 cm.

Oczywiście operacja ta była okazją do wytarcia kurzu na półkach z książkami, uporządkowania stu rzeczy, itd. Kiedy wpakowałem już wszystkie klamory na swoje miejsce zauważyłem, że po przesunięciu regału na ścianie widać nie pomalowany pasek- kiedy ostatnio malowałem tapetę nie robiłem tego za meblami.
Na szczęście miałem jeszcze odrobinę farby zachowanej na wszelki wypadek. Raźno i bez zbędnej zwłoki zabrałem się do malowania i już po godzinie kompromitujące ślady przestały istnieć.

Umyłem, a nawet wyszorowałem wszystko na wysoki połysk - raz z powodu malowania, a dwa, bo nie pozwoliłbym sobie kłaść nowego mebla na podłogę z jednym choćby pyłkiem kurzu. Roboty było trochę, bo przy rozpier... przy demontażu starej wersalki wszędzie było pełno wiórów, trocin i co tam jeszcze takie konstrukcje zawierają.

Kiedy już wszystko elegancko wyschło podpompowałem swoje łóżko jeszcze trochę - nie lubię spać zbyt miękko - i chciałem ulokować je na przygotowanym miejscu. Okazało się wówczas, że się tam nie mieści.

Dłuższą chwilę zastanawiałem się, jak to jest możliwe? Przecież po przesunięciu mebli materac spokojnie wchodził w lukę między ścianą a regałem... W końcu doszedłem do wniosku, że to wina szafy. Cwaniara! Jak tylko się odwróciłem postanowiła pewnie wrócić na swoje stare miejsce i najwyraźniej częściowo jej się udało.

Absolutnie nie byłem gotów kolejny raz wypakowywać wszystko z szafy i regału. Uparłem się, zaparłem i wcisnąłem materac "na siłę". Udało się! Rewelacja!
Chałupa posprzątana jak przed świętami, nowy mebel zainstalowany, pięć przepoconych koszulek kręci się w pralce... Można iść gotować obiad.

Kiedy mielone kotlety kończyły się smażyć zorientowałem się, że jak kompletny, beznadziejny idiota nie przemyślałem sprawy w 100%, a jedynie w 99. Ten jeden, który mi nie wpadł wcześniej do głowy to... koty. W tym domu mieszkają, jako pełnoprawni członkowie rodziny, dwa koty.
Kot domowy jest zwierzęciem stosunkowo niewielkich rozmiarów, posiada natomiast "na wyposażeniu" długie i niezwykle ostre pazury. Koty czasem stają na tylnich łapach, a przednimi...

Porzucając kotlety (i tak było w nich więcej bułki tartej niż mięsa) pobiegłem do pokoju. Chyba się odrobinę spóźniłem. Trudno, podobno spanie na twardym podłożu, bardzo twardym podłożu, tak twardym, jak podłoga pokryta 40-letnim linoleum, jest wyjątkowo wskazane przy takich jak moje bólach kręgosłupa.

Oczywiście, natychmiast przypomniały mi się łóżka z dzieciństwa. Drewniane "szczyty", solidna konstrukcja z grubych desek, rama ze stalowymi sprężynami i trzy materace wypełnione końskim włosiem lub trawą morską. Były to urządzenia "nie do zdarcia" i bez najmniejszych problemów funkcjonowały dziesiątki lat.

W pewnych sytuacjach "wtedy" życie było chyba jednak odrobinę prostsze...



środa, 12 marca 2008

006 Nowe mieszkanie

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 006.


Już od wczesnej wiosny 1965, kiedy to jeszcze mieszkaliśmy w „kołchozie” (ul. Ozimska 3), często całą rodziną chodziliśmy na spacery na koniec ulicy 1-go Maja, zobaczyć, jak budują się „nasze” bloki. Była to dość daleka wyprawa na krańce miasta – przynajmniej dla człowieka w wieku lat 6,5, bo tyle wtedy miałem. Sama przeprowadzka jawiła mi się jako coś w rodzaju przygody. Myślę też, że nieco udzielała mi się nadzieja i podniecenie rodziców. Może liczyli na to, że ta operacja uratuje ich związek?

Przydział i klucze do nowego mieszkania dostaliśmy w lipcu lub sierpniu 1965 roku. Pamiętam pierwszą wizytę w nowym domu. Niedawno otynkowane ściany były jeszcze wilgotne, a zaprawa cementowa na podłodze nie dość, że mokra, to nawet wręcz miękka. Matka była wtedy w butach na wysokim obcasie, czyli tak zwanych „szpilkach” i zostawiała w tej zaprawie odciśnięte ślady.

Wszystkie bloki na 1-go Maja oddano wtedy lokatorom z betonowymi podłogami, wykończone jedynie wylewką cementową. Obiecywano, że najdalej w ciągu dwóch lat wszystkie podłogi zostaną „zrobione”, to jest pokryte linoleum lub płytkami PCV, oczywiście na koszt właściciela bloków, a nie lokatorów.

Matka miała jakieś swoje dziwaczne zasady, nie chciała na przykład płacić łapówek, w związku z czym podłogi musiała wyłożyć sobie sama, na swój koszt, po czternastu latach bezskutecznego oczekiwania, aż zrobi to ten, kto powinien, czyli ADM (Administracja Domów Mieszkalnych), zarządzający budynkami w imieniu ich właściciela - miasta.
Przez cały ten czas mieliśmy w mieszkaniu podłogę cementową, z wgłębieniami po matki „szpilkach”, malowaną od czasu do czasu farbą olejną, co stanowiło jedyne jej wykończenie.

W dniu otrzymania kluczy ojciec postanowił, że jeszcze tej nocy będziemy w nowym mieszkaniu spać. To znaczy on i ja, bo matka jakoś się do tej przygody nie rwała. Oczywiście w tym momencie nie było tam jeszcze żadnych mebli, spaliśmy więc z ojcem na podłodze, na stertach koców.
Bardzo mi się to podobało, ale rano obudziłem się z nogami pokrytymi jakimiś pryszczami – ot, efekt kilkunastu godzin spędzonych w oparach świeżego betonu i diabli wiedzą jakich jeszcze chemikaliów.

Ostatecznie przeprowadziliśmy się dopiero jak wszystko podeschło i kiedy dziadkowie sprezentowali nam kilka podstawowych mebli – całą resztę rodzice kupili na raty.

01.09.1965 ciotka zaprowadziła mnie pierwszy raz do szkoły - matka była wtedy zdaje się zbyt zajęta. Moja szkoła podstawowa (nr 18) mieściła się dokładnie naprzeciwko naszego bloku, po drugiej stronie ulicy. Odległość tą oceniam na 25-30 metrów. Miało to oczywiście swoje zalety, ale miało też i wady.

Niedługo potem mój ojciec zniknął z naszego życia na kilkanaście lat. Zniknął w sensie fizycznym, bo w matki opowieściach, komentarzach, żalach, urazach, wyzwiskach, pretensjach, był obecny stale.

W tamtych czasach wiele razy w szkole i innych miejscach musiałem podawać informacje o swoich, czy naszych warunkach lokalowych i rodzinnych. Mówiłem wtedy, że mieszkam z matką, bratem i Olką w nowym, dwupokojowym mieszkaniu z kuchnią, łazienką, przedpokojem i balkonem. Dopiero wiele lat później zrozumiałem, że samodzielne mieszkanie, łazienka (a nie wspólny wychodek na półpiętrze) i balkon wcale nie były wtedy czymś powszechnym. W porównaniu do wielu moich szkolnych kolegów warunki miałem może nie luksusowe, ale na pewno bardzo dobre. Oczywiście do czasu…

Po takiej odpowiedzi padało zwykle dodatkowe pytanie o ojca i Olkę. Matka nie nauczyła mnie jakiejś specjalnej wersji na taką okoliczność, odpowiadałem więc słowami, których ona używała, czyli: „ojciec wyprowadził się do kochanki”, „ojciec porzucił dom”, „ojciec nas zostawił”, itp. Myślę teraz, że takie stwierdzenia w ustach siedmiolatka musiały budzić lekką konsternację pedagogów. We mnie natomiast nie budziły one żadnych emocji, podobnie jak u dziecka, które powtarza czasem wyrazy wulgarne, nie zdając sobie sprawy z ich znaczenia.

A Olka? Tu miałem większy problem. Olka to Olka. Aleksandra W. dziewczyna do dziecka, jak to się wtedy nazywało, którą rodzice sprowadzili z jakiejś podrzeszowskiej wsi. Wtedy nie było to nic nadzwyczajnego – o ile rzecz jasna nie używałem określenia niania czy bona, bo to mogło rodzić niezdrowe podejrzenia co do naszego pochodzenia społecznego.



PIT zeznanie podatkowe

O tym, jak rozliczałem się z podatku dochodowego od osób fizycznych.


Moje, zrobione z wielkim trudem - bo to i ręcznie i na komputerze - roczne rozliczenie podatkowe tryumfalnie zaniosłem bladym świtem do Urzędu Skarbowego. W 6-osobowej kolejce stałem nawet nie tak długo, zastanawiając się w tak zwanym międzyczasie nad tym, czemu do obsługi ludzi z całego miasta, a może i z powiatu lub gminy, przeznaczono jeden pokoik i jedną panią w okienku...

Byłem z siebie niezwykle dumny i bardzo zadowolony, bo robiąc to rozliczenie teraz, uniknąłem kolejek kilkunastogodzinnych, jakie będą tam koczowały za miesiąc. Urząd opuściłem z uczuciem głębokiej ulgi. Nawet to, że mają mi coś tam zwrócić (kwota wyliczonego przeze mnie zwrotu nie powalała na kolana) nie cieszyło mnie aż tak bardzo, jak świadomość, że nareszcie mam to z głowy i to na cały rok.

Z tej okazji i w świątecznym nastroju udałem się do Powiatowego Centrum Kultury (zwanego przez tubylców Realem) i tam, chcąc zrobić sobie przyjemność, drogą kupna, za całe 5,99 wszedłem w posiadanie paczuszki zawierającej 10 sztuk płyt CD-ROM w gustownych papierowych kopertach.

Stamtąd także pieszo (autobus kosztuje 2,10 a to dużo dla przeciętnego Polaka) udałem się do domu. Na pierwszym półpiętrze mojej klatki schodowej, w skrzynce na listy znalazłem adresowaną do mnie przesyłkę listową. Nadawca: ZUS.

Powinienem jeszcze dodać, że kilka dni wcześniej wysłałem do ZUS pisemko z ponagleniem w sprawie PIT, trochę się niecierpliwiłem przedłużającym się oczekiwaniem, natomiast druk PIT, o który mi chodziło dostałem tego samego dnia popołudniową pocztą.

W każdym razie, w związku z tym, nie czułem się specjalnie zaskoczony znajdując w dzisiejszej przesyłce listowej z ZUS kolejny druk PIT. Wymyśliłem sobie, że pewnie dostali moje pisemko ponaglające, uznali, że widocznie ich poprzednia przesyłka z drukiem PIT nie dotarła do mnie (wysyłają te rzeczy zwykłym, nie poleconym listem), więc po prostu wysłali jeszcze jedną.

Już zamierzałem ten nowy PIT schować do archiwum (w praktyce jest to plastikowa koperta zawierająca wszystkie dokumenty związane z tym właśnie rozliczeniem), kiedy coś mnie tknęło. Zacząłem głębiej analizować treść dokumentu. Sięgnąłem do archiwum, wyciągnąłem stamtąd PIT wcześniejszy, porównałem...

No tak! Okazało się, że dane liczbowe w tych dwóch drukach PIT z ZUS są różne! W kilku przypadkach różnią się nawet niewiele, w zakresie 25%, ale są i takie rubryczki, w których w jednym coś jest, a w drugim zgoła nic!

Sprawdziłem w kopertach, czy nie ma tam jakiegoś wyjaśnienia czy informacji na tą okoliczność, ale nie, nie było. Skoncentrowałem się maksymalnie i już po 2-3 godzinach doszedłem do tego, że możliwości są cztery:

1. Oba druki PIT są złe,
2. PIT wcześniejszy jest dobry, a późniejszy zły,
3. PIT wcześniejszy jest zły, a późniejszy dobry,
4. Oba druki PIT są dobre.

Szybko, bo już po 45 minutach rozmyślań odrzuciłem koncepcję napisania w tej sprawie do ZUS. Znając krańcową indolencję wielu pracowników tej (i innych instytucji) w moim mieście uznałem, że jedyne, czego mógłbym się spodziewać, to trzeci (albo także czwarty, piąty i szósty) PIT z zupełnie innymi danymi. A to znakomicie i w sposób niepożądany wpłynęłoby na ilość kombinacji, jakie musiałbym rozwiązać. A może były to permutacje? W matematyce nie jestem już tak dobry, jak kiedyś...

Uznałem, że bez profesjonalnego sprzętu nie ruszę z miejsca. Z kartonu, przy pomocy nożyczek i kleju roślinnego Agatka, zmajstrowałem czworościan. Jego ścianki ponumerowałem kolejno używając cyfr 1, 2, 3, 4. Kiedy konstrukcja nieco przeschła uzyskując w ten sposób niezbędną sztywność, rzuciłem ją przez lewe ramię. Zgodnie z wcześniejszą umową z samym sobą oraz z losem, za właściwą uznałem odpowiedź, której numer znalazł się „twarzą” do podłogi. Stosownie do niej wypełniłem nowe roczne rozliczenie podatkowe.

W Urzędzie Skarbowym widać nie same jełopy siedzą, bo przewidzieli, że różnie to w życiu podatnika może być - ktoś się pomyli, ktoś dostanie z ZUS drugi PIT, itp. Dlatego też druki rocznych rozliczeń podatkowych zawierają dwie krateczki. Pierwszą z nich należy zaznaczyć znakiem „x” jeśli podatnik składa zeznanie podatkowe. Drugą trzeba „zaiksować” jeśli koryguje się zeznanie podatkowe.

W obu przypadkach zaznaczyłem stosowne kratki. Czyli w pierwszym „składam zeznanie podatkowe”, a w drugim „koryguję zeznanie podatkowe”. Tylko mimo to, wychodząc dziś po raz drugi z Urzędu Skarbowego (A tak, tak! Skorygowany PIT już zaniosłem i oddałem, a co?!) jakoś jestem przekonany, że krateczki swoje, urzędnicy swoje i z Urzędem Skarbowym będę miał jeszcze z tego powodu problemy. Bo oprócz tego, że w drukach krateczki się umieszcza, to jeszcze trzeba umieć postawione w nich „iksy” właściwie interpretować.

Fakt zniknięcia sporej części kwoty, którą miałbym niby dostać z powrotem, jest już w całym tym bałaganie głupstwem nie wartym wzmianki.



005 Lata sześćdziesiąte

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 005.


Lat pięćdziesiątych, z oczywistych względów, nie kojarzę zupełnie, natomiast z okresem 1962-1965 bywa już różnie. Wprawdzie czasem mam wątpliwości, czy faktycznie pamiętam jakieś wydarzenie, czy tylko opowieść o nim, ale nie dzieje się tak zbyt często. Niewątpliwie jednak pewien jestem, że…

Sklepik „Ruchu” po drugiej stronie ulicy Ozimskiej, który często obserwowałem z okna „kołchozu” i w którym często bywałem, miał drewniane podłogi. Po prostu z desek, jak w mieszkaniach. Tak samo było w sklepie z rowerami na ulicy Koraszewskiego i prawdopodobnie w wielu innych, ale te dwa pamiętam na sto procent. Oczywiście wtedy nie zastanawiałem się nad tym faktem, bo i niby czemu. Przypomniał mi się po latach, kiedy w sklepach wszędzie były już rozmaite płytki, kafle, a czasem nawet wykładzina.

Podobnie było z piecami w sklepach i spluwaczkami w urzędach. O tym, że przecież coś takiego kiedyś istniało, że to pamiętam z dzieciństwa, uzmysławiałem sobie często po wielu latach przy jakiejś innej okazji, albo i bez wyraźnej okazji.
Na przykład piece w sklepach wróciły w mojej pamięci dzięki odwiedzinom w księgarni, w niewielkiej miejscowości o nazwie Biała Prudnicka – tam, na zapleczu, stał taki właśnie piec i jeśli się nie mylę używany był przynajmniej do połowy lat dziewięćdziesiątych XX wieku.

O ile piece w sklepach czy biurach nie powinny, na tak zwany „zdrowy rozum”, być niczym dziwnym –centralne ogrzewanie to wprawdzie wynalazek z czasów faraonów, ale w powszechnym użyciu w Opolu pojawiło się jednak nieco później – to spluwaczki z perspektywy czasu wydają mi się jakimś curiosum. Czy ludzie w tamtych czasach tak się różnili fizjologicznie od współczesnych, że nie byli w stanie przełykać śliny i musieli ją wypluwać? No, bo jeśli musieli, to spluwaczki faktycznie miały sens – lepiej, żeby pluli do nich, niż na podłogę.

Żadna ulica w mieście nie miała nawierzchni asfaltowej. Te ważniejsze wyłożone były granitową kostką brukową, a boczne, na peryferiach, po prostu kamieniami polnymi różnego kształtu i koloru - nazywano to „kocimi łbami”.
Z czasem zdecydowaną większość ulic pokryto asfaltem, żeby w latach dziewięćdziesiątych, z dwóch czy trzech najbardziej reprezentacyjnych ów asfalt zerwać i odsłonić… granitową kostkę brukową, która w międzyczasie stała się ponoć wartym zachowania i eksponowania zabytkiem. Gdzieniegdzie pozostały także, celowo odrestaurowane, „kocie łby”.

Po mieście poruszaliśmy się zwykle pieszo lub autobusami MPK. Autobusy Miejskiej Komunikacji Samochodowej były wszystkie koloru czerwonego, natomiast autobusy PKS (Państwowa Komunikacja Samochodowa), którymi ludzie dojeżdżali do miast i wsi w obrębie województwa, były niebieskie. Uważałem to i nadal uważam, za wygodne i praktyczne, zwłaszcza, że obowiązywało w całej Polsce – z bardzo daleka widać było, jakiego typu autobus zbliża się do przystanku. Dziś, kiedy wszystkie autobusy oblepione są rozmaitymi reklamami, identyfikacja nie jest już taka prosta.

W czerwonym (miejskim) autobusie, zaraz obok wejścia, a wchodziło się wtedy tylko i wyłącznie tyłem, było specjalne miejsce dla pani sprzedającej bilety, konduktorki. Przejazd osoby dorosłej kosztował 50 groszy, a dziecka 30. Mniej więcej w tym samym czasie 50 groszy kosztowała zwykła bułka. Była to kwota raczej symboliczna.

W tamtych czasach nie było żadnych deptaków, czyli ulic zamkniętych dla ruchu kołowego, którymi można byłoby spacerować całą szerokością. Jedna z linii autobusowych biegła na przykład wzdłuż ulicy Krakowskiej, przez plac Wolności, Rynek do Ronda. „Rondo” celowo piszę z dużej litery – było wtedy tylko jedno i nie miało żadnej specjalnej nazwy – chyba, że za nazwę własną uznać właśnie „Rondo”. Obecnie jest to plac Konstytucji 3 Maja.
Z opowiadań wiem, że mój ojciec proponował Miejskiej Radzie Narodowej jakąś nazwę dla niego, ale odpowiedziano mu grzecznie, że nie ma potrzeby nazywania jakkolwiek jedynego Ronda w mieście. Wydarzenie to służyło matce bardzo długo do demonstrowania głupoty czy bezmyślności ojca, gdyż według niej, o tym właśnie jego propozycja świadczyła.

Na opolskim Rondzie nie było wtedy jeszcze wieżowców (bloków 10-11 piętrowych), ani estakady. Jedynie okrągły klomb z trawą i kwiatami, na którym stał samolot – pamiątka z czasów II Wojny Światowej.
Co ciekawe, czterdzieści lat później, adres: plac Konstytucji 3 Maja nadal jest pustym dźwiękiem i miejscem, którego prawie nikt z niczym nie kojarzy, natomiast gdzie są wieżowce na Rondzie, wiedzą wszyscy. Inna sprawa to to, że wprawdzie w mieście przybyło skrzyżowań o ruchu okrężnym, ale żadnego z nich nikt z tubylców nie nazwałby rondem – są po prostu za małe i… zbyt nowe.

Niedaleko „kołchozu” (jak się mieszka w centrum małego miasta, to właściwie wszędzie jest blisko), u zbiegu ulic Reymonta i Kamiennej była kuźnia. Taka prawdziwa, z kowalem, paleniskiem, miechami i kolejką koni czekających na podkucie. Transport wozami zaprzężonymi w konie może już nie przeważał, ale nadal był czymś zupełnie normalnym i powszechnym. Lubiłem obserwować konie i ich podkuwanie. Żal mi też ich było, bo wydawało mi się, że ten „zabieg” na pewno je boli.


* * *

Ważnych, osobistych przeżyć z tego okresu zachowało mi się w pamięci kilka.

Miałem około 5 lat, kiedy przy okazji banalnego przeziębienia okazało się, że mam niebezpieczne wręcz problemy z krzepliwością krwi. Kiedy zanadto podniosła mi się temperatura, dostałem krwotoku z nosa, którego nie dało się powstrzymać ponad dwie doby.
Podobno było dość groźnie. Karetki z bezradnymi lekarzami przyjeżdżały i odjeżdżały, wynoszono kolejne kubełki z pokrwawionymi tamponami, a krew mi z nosa leciała nadal, może nie jakimś wielkim strumieniem, ale jednak stale…

Pamiętam, jak w jakiejś gorączkowej malignie, albo z powodu postępującego osłabienia, zaczęło mi się w pewnym momencie wydawać, że w pokoju widzę białą postać lekarza. Jednak jednocześnie dobrze wiedziałem, że go tu jeszcze nie ma – nie wiem, jak coś takiego było możliwe, ale się działo. Powiedziałem wtedy: „panie doktorze, niech mnie pan ratuje, ja nie chcę umierać”.
Ten „ja”, który lekarza widział, powiedział to faktycznie do niego – autentycznie nie chciałem umierać (wtedy jeszcze zależało mi na życiu) i bałem się śmierci. Drugi „ja”, który zdawał sobie sprawę, że lekarza w rzeczywistości jeszcze nie ma, powiedział to, żeby „dokopać” rodzicom – może, słysząc jak ich dziecko żebrze o życie - zrobią w końcu coś skutecznego.
Czyżby pierwsza świadoma (no, na wpół świadoma) próba psychomanipulacji?

Ostatecznie wyciągnął mnie z tego w jakiś tajemny sposób, sprowadzony prywatnie pediatra, doktor Wąsiewicz. Swoją drogą 30 lat później jego metody leczenia dzieci nadal były mocno kontrowersyjne.

Od tego czasu, przy każdym przeziębieniu, które zdarzało mi się przynajmniej 4-5 razy w roku, natychmiast podawano mi witaminę „K” – preparat zwiększający krzepliwość krwi. Wprawdzie krwotoki ćprzy wysokiej gorączce zdarzyły mi się jeszcze kilka razy, ale to było już głupstwo, z którym lekarze radzili sobie w pół godziny.

W najmłodszych latach kilkakrotnie próbowano mnie ulokować w żłobku, a później w przedszkolu. Eksperymenty kończyły się fiaskiem najdalej po 2-3 dniach, bo ja podobno zupełnie się do takich zbiorowisk nie nadawałem. Ostatecznie cud się stał, kiedy miałem prawie sześć lat. Kolejne przedszkole, tym razem już najstarsza grupa – starszaki i… udało się. Spodobało mi się tam, chętnie do tego przedszkola chodziłem, a bywało i tak, że prosiłem matkę, żeby nie odbierała mnie zbyt szybko – tak mi w nim było dobrze.
Czasem jednak, kiedy rodzina z jakiegoś powodu nie odbierała mnie faktycznie zbyt długo i byłem odprowadzany do domu przez wściekłą przedszkolankę, albo zostawiano mnie samego, po ciemku, przed furtką zamkniętego przedszkola, było już zdecydowanie mniej miło.
Takie przypadki zdarzały się częściej niż bym sobie życzył. Matka zdaje się pracowała już wtedy w PIH-u i jeździła na delegacje po całym województwie, ojciec w tym czasie spędzał już chyba coraz więcej czasu z kochanką, ciotki i wujkowie też mieli jakieś tam swoje sprawy i tak…
Na szczęście przedszkole dzieliło od „kołchozu” zaledwie kilkaset metrów, więc z czasem opiekunki w przedszkolu nauczyły się w razie czego puszczać mnie do domu samego.

W przedszkolu miałem pierwszego w życiu przyjaciela – Jurka. Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, zawsze bawiliśmy się razem. Znajomość ta zapoczątkowała pewien schemat, który funkcjonował przez większość mojego życia z niezbyt częstymi wyjątkami od reguły: dobry, bliski przyjaciel, potem długo, długo nic i wreszcie kilku lub kilkunastu znajomych, emocjonalnie właściwie dosyć mi obojętnych. W kilkuosobowej paczce równorzędnych kumpli jakoś nie potrafiłem się odnaleźć.

Na zakończenie przedszkola dostałem świadectwo ze zdjęciem zrobionym w piaskownicy wraz z dużym, drewnianym autem i łopatką. Pamiętam jak to zdjęcie było robione, jaką pozę kazano mi przybrać itd. Świadectwo mam do dziś.

Z okresu „kołchozowego” pamiętam też wczasy z matką w Krynicy. Góry, sanki, śnieg po pas, słońce, na którym można się było opalać, zawody bobslejowe (roztrzaskał się wtedy na torze Niemiec Krüger), wspaniałe jedzenie w domu wczasowym, a w tym zupa cytrynowa – potrawa, której nie miałem okazji jeść już nigdy później - i inne takie atrakcje powodowały, że wspominam ten wyjazd bardzo miło.
Wiele lat później dowiedziałem się, że nastąpił on jednak w dość dramatycznych okolicznościach: zima stulecia, potworne mrozy w mieście, niedostatek węgla do ogrzewania mieszkania… Czy to nie wtedy nocą dziadkowi przymarzły wąsy do ściany? W każdym razie załatwione z dnia na dzień wczasy były raczej formą ewakuacji małego dziecka z warunków z trudem nadających się do życia, a nie beztroskim wypadem na zimowisko.

W wieku lat czterech czy pięciu, po raz pierwszy w życiu zobaczyłem telewizor. Mój najmłodszy wujek zabrał mnie do jakiegoś swojego kolegi, w którego domu ten cudowny wynalazek się pojawił. Chłopcy (wujek jest ode mnie starszy o zaledwie osiem lat) oglądali odcinek filmu „Zorro”, a ja po kilkunastu minutach uznałem, że jest to nudne, nieciekawe i zupełnie niezrozumiałe. Telewizja mocno mnie rozczarowała.

W 1963 roku urodził się mój brat. Trochę to zaskakujące, biorąc pod uwagę pogarszające się stosunki między moimi rodzicami, no ale jakoś się stało. Co ciekawe, ja jego pojawienia się w domu zupełnie nie pamiętam. Jedyny obrazek, jaki zachował mi się w pamięci, to wózek dziecinny, który ktoś kołysał. Jednak, żeby zajrzeć do środka i zbadać zawartość wózka, byłem jeszcze za mały.

W 1965 roku wyprowadziliśmy się z „kołchozu” do nowego mieszkania w blokach.



poniedziałek, 10 marca 2008

Pies bez przemocy

„Kochany pies” – Tamar Geller


Babcia miała psa – pięknego owczarka niemieckiego o imieniu Drops. Babcia była trochę dziwna i na przykład, zupełnie nie wiedzieć czemu, upierała się, że Drops ma się nie kłaść na kanapie w salonie. Drops był bardzo mądrym, bardzo pojętnym psem i zrozumiał błyskawicznie, czego babcia od niego chce. Babcia natomiast nie potrafiła zrozumieć, dlaczego wracając do domu i zbliżając się do drzwi wejściowych słyszy, jak Drops zeskakuje ciężko z kanapy w salonie. Mocno się wtedy złościła, krzyczała na Dropsa, wymyślała bzdury typu: „przecież on powinien wiedzieć…”, itp.
Dopiero wnuczkowi udało się wytłumaczyć babci, że Drops wie i powinien wiedzieć to i tylko to, czego go nauczono, a nauczono go, że kiedy babcia jest w domu, on ma nie wchodzić na kanapę – natomiast nikt go nie uczył, że ma się na kanapie nie kłaść, kiedy nikogo w domu nie ma.

Nie wiadomo, jaka była natura i charakter psów, zanim nauczyły się one żyć z człowiekiem. Dziś jest to dość skomplikowana mieszanina dzikiego zwierzęcia o naturze zbliżonej do wilczej i… małego dziecka. Kto wie, czy nie to właśnie powoduje tak wiele problemów w relacjach pies-człowiek.

Kiedy jeden człowiek (duży, dorosły) wychowuje drugiego człowieka (małego, dziecko), efekt końcowy takiego przedsięwzięcia jest właściwie znany i oczywisty – w rezultacie tych zabiegów mały człowiek ma się stać człowiekiem dużym, dorosłym, rozsądnym, dobrze wychowanym, mądrym, itd. Po prostu podobnym do swojego wychowawcy.

Kiedy jednak człowiek zabiera się za wychowywanie psa (w dowolnym wieku), efektem nie ma być inny człowiek, mały, duży, czy jakikolwiek, a to zdaje się wielu ludziom trudno jest pojąć…

Tamar Geller, treserka i opiekunka psów, która w 1996 roku założyła w Los Angeles (USA) Centrum Kochanego Psa, napisała książkę wręcz rewolucyjną. Powinna się ona stać lekturą obowiązkową dla każdego człowieka planującego życie z psem.

„Kochany pies” to nie tylko osobiste wspomnienia, zabawne anegdoty, smutne doświadczenia, urocze fotografie – to przede wszystkim opis nowatorskiej metody szkolenia i wychowania psów, opartej na dogłębnej znajomości ich natury i wykorzystaniu jej, a także, co chyba najważniejsze, skutecznej i pozbawionej najdrobniejszych choćby elementów przemocy.

Bo przecież… NIE STOSUJEMY PRZEMOCY WOBEC TYCH, KTÓRYCH KOCHAMY!!!


czwartek, 6 marca 2008

Chichot Pana Boga

„Chichot Pana Boga” – Andrzej Otrębski


Kiedy szczytne idee, humanitarne akcje, altruistyczne przedsięwzięcia i inne takie okazują się mieć pod podszewką żądzę władzy, partykularne interesy, chciwość, kanciarstwo i zwykły szwindel, wydaje się czasem, że z bliżej nieokreślonego miejsca słychać cichutki chichot…

Znany dziennikarz dostaje „cynk” że w klinice wszczepiono pacjentowi rozrusznik napędzany energią jądrową. Szef kliniki potwierdza informację i już po chwili trup pada gęsto, bo komuś wyraźnie bardzo zależy na nowym modelu rozrusznika, a może na zawartym w nim materiale radioaktywnym. Okazuje się wkrótce, że rozrusznik to zupełne głupstwo w porównaniu z całym sztucznym sercem – w nim radioaktywnego plutonu jest naprawdę dużo. Może nawet na tyle dużo, żeby zainteresowało to terrorystów?

Władza sprzeciwia się upowszechnieniu wynalazku, bojąc się po prostu konsekwencji wypuszczenia na ulice – w sensie jak najbardziej dosłownym – dużej ilości materiału rozszczepialnego. Wizja band zwyrodnialców polujących na pacjentów ze sztucznym sercem i wyrywających im te urządzenia z piersi, celem sprzedaży na czarnym rynku, wydaje się nie tylko groźna, ale i jak najbardziej realna.
Z drugiej strony są żądania chorych i ich rodzin, domagających się szansy na dalsze życie po zawale. Twierdzą oni, i słusznie, że zapewnienie im bezpieczeństwa osobistego nie jest problemem medycyny, ale właśnie stosownych władz. W obecnych warunkach władza nie jest w stanie tego zrobić, itd. itp.

Z pozornie patowej sytuacji jest wyjście. Wystarczy tylko trochę, odrobinę, zmodyfikować konstytucję w zakresie praw i wolności osobistej obywateli…

Czy słychać już może cichy, szyderczo-kpiący chichot?


niedziela, 2 marca 2008

P.S. Kocham Cię!!!

„P.S. Kocham Cię” – Jackson Brown


PS (Post scriptum) – dopisek do listu umieszczony na końcu, po podpisie autora, nadawcy listu. Był czas, gdy uważano je za eleganckie i obowiązkowe oraz taki, w którym miały być przejawem złego gustu i braku znajomości savoir-vivre’u. Zgodnie z zasadami języka polskiego skrót „PS” pisany jest bez kropek, czyli właśnie inaczej niż w języku łacińskim.
„Peesy” to często najtrafniejsza riposta, najserdeczniejsze wyznanie, genialne spostrzeżenie, złota myśl, wyjątkowy żart, po prostu clou programu.

Książka jest zbiorem takich właśnie króciutkich, uroczych dopisków, jakie w listach do autora i jego siostry zamieszczała całymi latami ich matka. Wiele z nich świetnie się nadaje na wiadomość SMS do kogoś bliskiego.

A’propos „peesów” i książki Jacksona Browna… Wpadła mi w ręce dokładnie w tym czasie, kiedy dorobiłem się pierwszej komórki. Zafascynowany nową zabawką wysyłałem wtedy dziesiątki SMS-ów dziennie właściwie do wszystkich, którzy zechcieli podać mi swój numer. Zbiorek Browna spadł mi jak z nieba – ileż można wymyślać nowych, ciekawych lub dowcipnych SMS-ów do znajomych?!

Korzystałem więc z pomysłów Browna, albo raczej jego matki, radośnie i bez ograniczeń, wysyłając przyjaciołom i rodzinie codziennie rano jakiś miły tekst na dobry dzień.
Jako człowiek uczciwy nie udawałem, że sam je wymyśliłem, zawsze zaznaczałem, że jest to cytat. Wyglądało to na przykład tak: „Jeśli chcesz być szczęśliwy, to bądź” – „P.S. Kocham Cię”.

Wreszcie jednak trafiłem na kolegę widocznie nieco mniej zorientowanego w sposobach zaznaczania cytatów, który przy osobistym spotkaniu odwołał mnie na bok i poinformował, że jest człowiekiem nowoczesnym, uprzedzeń nie ma, rozumie, że płeć może być nieco mniej ważna niż uczucie, czuje się zaszczycony, ale… moich uczuć nie podziela i prosiłby, żebym dał sobie spokój z tego typu wyznaniami, bo on ma żonę i dziecko…


Piosenka kryształu

„Pieśń kryształu” – Anne McCaffrey


Po latach studiów i ciężkiej pracy w Centrum Muzycznym na Fuerte Killashandra dowiaduje się, że jest dobra, bardzo dobra, ale nie wystarczająco dobra by zrobić karierę jako solistka. Jej marzenia o scenach operowych i koncertach w jednej chwili legły w gruzach.

Zawiedziona, rozczarowana i rozgoryczona – śpiewanie w chórze? nigdy! – Killashandra nawiązuje szalony romans z Carrikiem, przypadkowo poznanym członkiem Cechu Heptyckiego, a gdy ten ulega wypadkowi, odstawia go osobiście do siedziby Cechu – na planetę Ballybran.

Cech Heptycki – elitarny i tajemniczy związek „śpiewaków kryształu”, ludzi obdarzonych słuchem absolutnym, którzy pozyskują ballybrańskie kryształy, umożliwiające natychmiastową łączność w całej Galaktyce.

Pod wpływem Carrika Killashandra wstępuje do Cechu Heptyckiego, ale zawód „śpiewaków kryształu” okazuje się mieć i drugą, ciemniejszą stronę – staje się ich przeznaczeniem i przekleństwem…

Jedna z lepszych książek s-f, jakie czytałem. Może nawet tak dobra, jak „Region Węża” C. J. Cherrych.


Samotność bogów

„Region węża” – C. J. Cherrych


Alfa Hydry III, znana lokalnie jako Cerdin, w zamkniętej, objętej kwarantanną Konstelacji Hydry. Kethiuy - miasto na Cerdinie będące rodową siedzibą Klanu Sul, który twardą ręką dzierży monopol na kontakty z Kopcami. W Kopcach majat (rasa obca, niebezpieczna i niehumanoidalna) wytwarza oprogramowanie biokomputerów, leki, ale przede wszystkim włókna znane jako klejnoty życia. Od produktów majat uzależniona jest cała reszta znanego wszechświata.

W kolejnej wojnie Klanów na Cerdinie ród Sul zostaje starty z powierzchni ziemi, a wszyscy jego członkowie wymordowani. Prawie wszyscy… Z pogromu jako jedyna ratuje się piętnastoletnia Raen. Ostatnia z Meth-marenów, ostatnia Kontrin z Klanu Sul, już jako młoda kobieta wyrusza w światy Regionu i jeszcze dalej, szukając zemsty, ale także swojego miejsca w życiu.

Jedna z lepszych książek tego gatunku, jakie czytałem. W moim prywatnym systemie ocen lokuje się pomiędzy „Diuną” Franka Herberta, a „Pieśnią kryształu” Anne McCaffrey.