„Idź, postaw wartownika” – Nelle
Harper Lee
Zdarza
się, że w towarzystwie ktoś skupia na sobie uwagę, bo ma do powiedzenia coś
ważnego albo śmiesznego. No i mówi. Mówi, mówi, mówi, a kiedy kończy, zapada
niezręczna cisza. Słuchacze spoglądają po sobie niepewnie i wreszcie ktoś
zbiera się na odwagę i pyta zdezorientowany: eee… no i co?
W
węźle kolejowym Maycomb pociągi stają tylko na żądanie. Zwykle jednak nie
zatrzymują się w samym węźle (cokolwiek to znaczy), ale kilkaset jardów dalej,
żeby podróżny musiał wracać kawał drogi z ciężkimi tobołami. Konduktor
informuje wtedy wysiadających pasażerów, że… prawie zapomniał (o ich prośbie o
zatrzymanie pociągu). Ot, wiecznie powtarzana złośliwość, a może żart.
Dwudziestosześcioletnia
Jean Louise Finch od kilku lat mieszka w Nowym Jorku i do rodziny, zwłaszcza do
starego ojca, przyjeżdża raz w roku na dwa tygodnie. Zwykle latała samolotem,
lecz tym razem postanowiła pojechać pociągiem. Poprosiła o wysadzenie jej w
węźle Maycomb, ale skład zatrzymał się ze czterysta jardów dalej, a życzliwy i
taktowny konduktor – tak, życzliwy i taktowny, bo nie zwracając uwagi na jej
niekompletny ubiór, sprawnie pomógł jej, gdy miała problemy ze składanym
łóżkiem – poinformował ją z szerokim uśmiechem, że… prawie zapomniał.
Eee…
no i co?
Mąż
ciotki Alexandry postanowił porzucić rodzinę i zostać na rybach – stan ten trwa
już od lat. Synowi zapowiedział, że ten może go odwiedzić, ale tylko po to,
żeby ojca zabić.
Eee…
no i co?
Takich
momentów jest w powieści więcej. Na szczęście są i inne; cudowne fragmenty
wspomnień z dzieciństwa, w których przejawia się prawdziwy talent Harper Lee.
Dlatego zupełnie nie dziwi mnie, że wydawca kazał jej wywalić te „dorosłe”
kawałki i zstąpić je relacją dziecka. Bo to autorce „Zabić drozda” wychodziło
znakomicie.
Jean
Louise Finch, zwana w dzieciństwie Skautem (scout
– ang. harcerz, traper, zwiadowca), przyjeżdża do Maycomb odwiedzić ojca,
siedemdziesięciodwuletniego prawnika Atticusa Fincha, który od pewnego czasu
cierpi na reumatoidalne zapalenie stawów. Mieszkająca z nim ciotka Alexandra
(przeprowadziła się, kiedy stało się jasne, że mąż z tych ryb raczej już nie
wróci) jest w tym przedsięwzięciu złem koniecznym, za to spotkania z synem –
według ciotki – białej hołoty, Henrym Clintonem, ubiegającym się o jej
przychylność od wielu lat, to już dla Jean Louise czysta przyjemność. Jednak
tym razem nie wszystko przebiega tak, jak zwykle.
Jean
Louise pamięta jeszcze, jak jej ojciec zaryzykował karierę, ujawniając
fałszywość oskarżenia Murzyna o gwałt dokonany rzekomo na białej dziewczynie,
ale to było dawno temu, bo teraz, z ogromnym zaskoczeniem, dowiaduje się, że
Atticus należy do Rady Obywateli Maycomb, rasistowskiej organizacji pragnącej
za wszelką cenę utrzymać segregację rasową. Potencjalny narzeczony, Henry
Clinton też, jak najbardziej. Także wielu innych ludzi, których kiedyś uważała
za przyzwoitych i prawych. Teraz używają słowa „czarnuch”, twierdzą, że równość
oznacza właśnie segregację, że „czarnuchy” do spółki z komunistami ukrzyżowały
Jezusa itp.
Tu
warto wspomnieć, że segregacja rasowa oficjalnie zakończyła się w USA 2 lipca
1964 roku dzięki ustawie prezydenta Lyndona Johnsona o prawach obywatelskich,
jednak przez wiele lat jeszcze teoria i praktyka nie szły, zwłaszcza na
południu, z sobą w parze.
Z
tego wątku (tego, czyli rasizmu Atticusa Fincha, jego obłudy i zakłamania –
należał przecież do Ku-Klux-Klanu) wydawca „Zabić drozda” też zrezygnował –
czemu zupełnie się nie dziwię, bo napawa on odrazą – proponując autorce
rozwinięcie tematu procesu Murzyna oskarżonego niesłusznie o gwałt i
ograniczenie się tylko do niego.
W
„Idź, postaw wartownika” wątek prawa i sprawiedliwości też się pojawia. Murzyn,
prowadząc auto po pijanemu, spowodował wypadek, w którym zginął biały. Atticus
rozważa przyjęcie sprawy Franka (wnuka Calpurni, czarnej kucharki Finchów), nie
po to jednak, by go ratować, ale żeby uniemożliwić dostęp do niego „murzyńskim
obrońcom” (którzy mogliby go może jakoś wybronić) i szybciutko nakłonić biedaka
do przyznania się do winy. Co za s…syństwo!
Jean
Louise rozmawia z doktorem Finchem (bratem Atticusa) i Henrym, próbując
zrozumieć, co tu się dzieje, co się z jej bliskimi stało, ale mętnych wyjaśnień
pierwszego z nich nie rozumie, a oportunizm drugiego uważa za wstrętny. Rozmawia
też z ojcem, który kiedyś twierdził: „równe prawa dla wszystkich, szczególne
przywileje dla nikogo”, ale dzisiaj uważa, że człowiek nie powinien mieć prawa
głosu tylko dlatego, że jest człowiekiem. Smutne. Przykre.
Na
koniec przyznam tylko, że żądania zwrotu pieniędzy za „Idź, postaw wartownika”
oraz taka właśnie propozycja ze strony niektórych (nielicznych) księgarń w USA
nie dziwią mnie zupełnie. Tak, tak właśnie wyglądało życie w USA pół wieku
temu. Tak, Ruby Bridges, pierwsza czarnoskóra Amerykanka idąca do „białej”
szkoły musiała być chroniona przez uzbrojonych w broń palną szeryfów federalnych. Tak,
przed białymi chrześcijanami i ich agresją i nienawiścią.
|
Zdjęcie z Wikipedii |
Ale… patologię życia
społecznego (moim zdaniem!) się wyplenia, a nie robi na niej pieniądze,
usprawiedliwia i wyjaśnia. Nic dziwnego, że poznając prawdę o ojcu, o Henrym i
innych mieszkańcach swojego ukochanego Maycomb, Scout Finch dostaje torsji.
Zawiedziony
nie jestem, wydanych pieniędzy nie żałuję – spodziewałem się takiej właśnie
zawartości – chciałem się tylko upewnić… jak bardzo we współczesnym świecie
upadają obyczaje, jak daleko można się posunąć, żeby zarobić.
Czy
jest to książka… niedobra? Ależ nie! Jest tylko bardzo, bardzo smutna. I choć
zapewne ludzie, którzy się na niej obłowili, mają inne zdanie, uważam, że nigdy
nie powinna zostać wydana, i naiwne, łzawo-sentymentalne zakończenie tego nie
zmieni.
„Notatki
osobiste” Jana Pawła II (a prosił, żeby spalić je po jego śmierci!), wydane
przez człowieka, któremu ufał, księdza Dziwisza, też nie powinny ujrzeć światła
dziennego.
Złoty najpierw wiek nastał.
Nie z bojaźni kary, lecz z własnej chęci człowiek cnoty strzegł i wiary – to już przeszłość, a szkoda…