poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Dla niegrzecznych dzieci

„Dzieci Stalina: Trzy pokolenia miłości i wojny” – Owen Matthews

Bajki dla grzecznych dzieci kończą się często słowami: „odtąd żyli długo i szczęśliwie”, albo podobnymi. Bajki dla dzieci niegrzecznych, oczywiście określenia „dzieci” nie należy rozumieć zbyt dosłownie, też zawierają podobny element, od którego słuchaczowi, czytelnikowi, czy widzowi, robi się ciepło na sercu i duszy. Natomiast problem bajek tego typu polega na tym, że się w tym miejscu nie kończą…

Jak może wyglądać zakończenie bajki dla dzieci niegrzecznych? Ano, na przykład tak: żyli odtąd długo i szczęśliwie aż do rozwodu, który był wielką sensacją w całej okolicy. Podczas kolejnych rozpraw płynął niekończący się potok złości, uraz, żalów i pretensji; powoływano dziesiątki świadków, coraz bardziej zniesmaczonych tym widowiskiem. Najbardziej traumatycznym przeżyciem było to jednak dla dzieci. Chłopak zaczął eksperymentować z narkotykami i od prawie roku umiera na AIDS w jakimś hospicjum, a dziewczynka popełniła samobójstwo, wieszając się na strychu cudzego domu, z kartką przyczepioną do taniej sukienki: „mamo, tato, kocham was!”.

Ale… od początku.
Jak to zwykle u mnie bywa, w ekspresowym tempie przeczytałem informację na okładce, do tego po kilka zdań na paru kartkach otwartej na chybił-trafił książki, i zabrałem ją wraz z kilkoma innymi do domu. Te inne okazały się w czytaniu dość ciekawe i w efekcie „Dzieci Stalina” czekały na swoją kolej ze dwa tygodnie; niewiele brakowało, a nawet odniósłbym je nie czytając. Po poprzednich lekturach i po tych dwóch tygodniach jakoś straciłem do niej zapał. Może dlatego, że cała fabuła tej książki jest właściwie znana każdemu, kto przeczyta krótki tekst z okładki? Wreszcie jednak nadeszła i jej kolej.

Nie wiem, czemu trzy pokolenia, jeśli ja doliczyłem się przynajmniej pięciu, ale nieważne. Trochę mnie początkowo lektura irytowała. Gdybym miał kontakt z autorem, to pewnie nie powstrzymałbym się od złośliwej uwagi, że może warto się było zdecydować, czy się pisze opowieść o pokoleniach miłości, czy może popularną wersję historii ZSRR, a zwłaszcza czasów Wielkiego Głodu na Ukrainie i bolszewickiej partii. Tym niemniej czytałem, bo choć od początku wiadomo było, CO się stało, to relacja o tym, JAK się stało, okazała się mocno wciągająca.
W pewnym momencie, po odwróceniu kolejnej karki, natknąłem się na zdjęcia Borysa Bibikowa, jego córek (Leniny i Ludmiły) oraz wielu innych bohaterów powieści. To było ogromne zaskoczenie – dopiero teraz zorientowałem się, że dotąd bezrefleksyjnie traktowałem całą tę historię, jak fikcję literacką, a okazało się, że jest to relacja z autentycznych wydarzeń. Od tej chwili „Dzieci Stalina” były już dla mnie nie tylko lekturą ciekawą, ale wręcz pasjonującą i porywającą.

Aktywista i działacz partii komunistycznej, Bibikow, został aresztowany; w śledztwie przyznał się do niepopełnionych zbrodni; skazany na karę śmierci został rozstrzelany. Marta, jego żona, wylądowała w związku z tym w gułagu (sowieckim obozie koncentracyjnym), a córki w sierocińcu dla „wrogów ludu”.
Jako dorosła już kobieta, Ludmiła poznała w Moskwie Mervyna Matthewsa, Anglika, który znalazł się w ZSRR w ramach wymiany akademickiej. Autorem „Dzieci Stalina” jest syn Mervyna i Ludmiły, czyli wnuk towarzysza Bibikowa – Owen Matthews.


„Dzieci Stalina” są typowym przykładem bajki dla niegrzecznych dzieci, a może nawet zbiorem takich bajek, bo schemat, wzór, który zademonstrowałem na początku, powtarza się tu wielokrotnie. Choćby coś takiego: „Przez sześć lat rozłąki spowodowanej zimnowojennymi zawirowaniami moi rodzice pisali do siebie codziennie, a czasami któreś z nich pisało i dwa listy jednego dnia. […]
Momentami ich korespondencja jest tak intymna, że czytanie tych listów staje się pogwałceniem prywatności. Niekiedy przebijający z nich ból rozłąki nabiera wielkiej intensywności; wydaje się, że papier drży przed oczami”.

Jakie to piękne! Jakie urocze i romantyczne! I wreszcie się połączyli… Gdyby to był film, to w tym momencie oglądalibyśmy pewnie końcową scenę nakręconą na lotnisku, koniecznie London Heathrow Airport, w której on i ona biegną do siebie, w zwolnionym tempie, obejmują się, tulą… Rzeczywistość, jak to zwykle bywa w bajkach dla niegrzecznych dzieci, nie była aż tak piękna, a przede wszystkim miała ciąg dalszy. Krótko mówiąc, żeby też nie zdradzać zbyt wiele, podpowiem tylko, że najwyraźniej łatwiej było pisać latami nawet po dwa listy dziennie, niż na co dzień po prostu żyć ze sobą. Związek Mervyna i Ludmiły okazał się w praktyce mało udany – delikatnie mówiąc.

Jak pięknie i wzruszająco można by pokazać scenę spotkania matki i córki po latach rozłąki! Gdy Martę Bibikową wreszcie wypuszczono z gułagu i po kilkunastu latach odzyskała ukochaną córeczkę, Ludmiłę, obie w sumie niewiele miały sobie do powiedzenia. Dziewczyna wychowana w sowieckich sierocińcach świetnie znała i rozumiała takie pojęcia, jak „Stalin”, czy „partia”, ale „matka”? Oczywiście znała takie słowo z książek, ale jak powinna się czuć podczas spotkania z matką? Tu już musiała zgadywać.

Podczas lektury i po jej zakończeniu uparcie powracała mi pewna myśl, coś jakby motto: „przegrane życie”. Przyczepiło się, jak piosenka, którą nuci się bezwiednie, choć coraz bardziej niechętnie. Motto wredne dlatego, że automatycznie rodzi pytania: Czy moje życie nie będzie przegrane? Czy nie było przegrane życie rodziców, albo dziadków? A może… Może wszyscy przegrywamy życie… umierając?

Znakomita lektura. Bardzo dobra. Niewątpliwie warta polecenia i przeczytania. Tylko, że momentami smutna, nostalgiczna, pełna jakiejś takiej… beznadziei. Właśnie tak, jak bajka, którą niegrzecznym dzieciom opowiada się za karę. Albo po to, żeby je oswoić z cierpieniem…


czwartek, 19 sierpnia 2010

Kto i dlaczego zabił JFK?

„Oswald: zabójca czy kozioł ofiarny?” – Joachim Joesten

Joachim Joesten – Amerykanin urodzony w Niemczech, studiował we Francji i Hiszpanii, był aktywnym członkiem Komunistycznej Partii Niemiec.

Jack Ruby – urodzony w Sokołowie Podlaskim w rodzinie ortodoksyjnych Żydów; powiązany z mafią, pracował dla Ala Capone.

Lee Harvey Oswald – sympatyk komunizmu i ZSRR (mieszkał tam nawet jakiś czas), w wieku lat 24 zamordowany przez Jacka Ruby'ego. Domniemany zabójca prezydenta.


Oficjalny werdykt Komisji Warrena (prezydenckiej komisji w sprawie zabójstwa prezydenta Kennedy'ego) sprowadza się do stwierdzenia, że Oswald był człowiekiem niezrównoważonym psychicznie, który zastrzelił prezydenta Kennedy'ego sam, na własną rękę, nie mając wspólników ani w kołach lewicowych, ani w środowiskach prawicowych. Także Jack Ruby był człowiekiem niezrównoważonym i także działał jedynie na własną rękę, kiedy w budynku policji zamordował Oswalda.

Książka Joestena jest próbą wyjaśnienia, co faktycznie stało się w Dallas 22 listopada 1963 roku, czyli kto, jak i dlaczego pozbawił życia „JFK”, 35 prezydenta USA.
Przyznam, że teoria spiskowa Joestena wydaje mi się naciągana i tendencyjna, natomiast drobiazgowa analiza zdarzeń, jaką przeprowadził w oparciu o zeznania świadków i dostępne dokumenty, wydaje się rzetelna i rodzi mnóstwo wątpliwości.
Oto przykład: szybkość z jaką oddano strzały – Komisja Warrena ustaliła, że zajęło to 5,6 sekundy. W czasie testów żaden ze snajperów nie zbliżył się nawet do tak znakomitego wyniku. Jak w takim razie dokonał tego kiepski strzelec Oswald? Jakim cudem trafił w cel, skoro na jego karabinie (z 1891 roku!) celownik optyczny był wadliwie zainstalowany?

Choć w książce więcej jest pytań niż odpowiedzi, jest to lektura niezwykle wciągająca, a nawet pasjonująca. Oczywiście dla miłośników gatunku.


wtorek, 17 sierpnia 2010

Polska frustracja i smutek…

„Mitologia świata bez klamek” – Waldemar Łysiak

Nigdy nie interesowała mnie polityka, od kilkunastu lat nie oglądam telewizji – nie posiadam nawet urządzenia do tego celu służącego – i pewnie dlatego książka Łysiaka stanowiła dla mnie swoistą „drogę przez mękę”, bo „Mitologia świata bez klamek” jest właśnie o polityce. O polityce, politykach, partiach i ugrupowaniach politycznych polskich, głównie ostatniej dekady, ale nie tylko; także o elitach i tym, co się za nie uważa, o władzy i jej arogancji, o kulturze i jej braku… Mnóstwo tu nazwisk ludzi, których nie znam, których nigdy nie słyszałem, bo i gdzie zresztą miałbym słyszeć?

Czemu przeczytałem tę książkę mimo to? Głównie dlatego, że lubię i bardzo cenię warsztat pisarski Łysiaka, a jak powiedział ktoś mądry: teksty, które doskonale się czyta, uwodzą czytelników bez względu na błędy merytoryczne autorów. W tym momencie od razu dodać muszę uwagę – ja nie szukałem u Łysiaka prawdy, a tym samym nie wiem, czy w jego rozumowaniu są jakieś błędy. Uważam, że w polemice, a nawet starciu, konfrontacji ludzi o zupełnie odmiennych poglądach, politycznych i innych, szukanie prawdy przez osobę stojącą obok, byłoby naiwnością, jeśli nie głupotą.

Poza tym, jakby w formie dodatkowego prezentu, dostałem podczas lektury coś jeszcze: odpowiedzi na wiele pytań i wątpliwości dotyczących zwrotów, określeń, pewnie także skrótów myślowych, które słyszałem na ulicach miast, od przyjaciół i znajomych, a które właściwie nie wiem skąd się wzięły, ani co dokładnie znaczą. Oto zresztą przykład – „wykształciuchy”; wiedziałem, że gdzieś dzwonią, ale…

„Według pisarza Jarosława Marka Rymkiewicza (2007): »Wykształciuchy to są ci, co wykształcili się zawodowo, ale nie wykształcili się moralnie – są egoistyczni, cyniczni, myślą tylko o własnym interesie. Nie służą Polsce – służą tylko sobie«.
[…]
Według profesora Wolniewicza »wykształciuch« to klasyczny półinteligent – człowiek, którego wykształcenie (dyplom) przekracza jego możliwości intelektualne. Takie »wykształciuchy« formują większość polskich środowisk politycznych, artystycznych, akademickich, biznesowych i medialnych”.

Książka warta przeczytania, zwłaszcza jeśli czytelnik pamięta, że nie ma obowiązku zgadzać się z przekonaniami autora.


Symantec - dobra firma

Symantec, czyli… co różni firmę od działalności gospodarczej pana Kazia?

Teoretycznie wpis do ewidencji działalności gospodarczej w sensie formalno-prawnym tworzy firmę, jednak rozumianą tylko jako nazwa przedsiębiorcy. Chyba nigdzie na świecie – poza byłymi demoludami – nikomu, kto właśnie zarejestrował działalność gospodarczą, nie przyszłoby do głowy twierdzić, że jest właścicielem firmy. Zarejestrowanie działalności zajmuje przeciętnie kilka godzin. Stworzenie firmy – najczęściej wiele lat.

Firma od zarejestrowanej niedawno działalności gospodarczej różni się ugruntowaną i od dawna ustabilizowaną pozycją na rynkach. Firma, to wypracowane przez lata kontakty biznesowe, pewny rynek odbiorców i nabywców, pełny pakiet zamówień, stabilna polityka finansowa, kadrowa…

Firma to Ford, Paramount, Microsoft, Rolex, Dr.Martens, Google, Winiary, Wedel, Adam Opel. W Polsce powolutku staje się firmą na przykład Allegro czy Gołębiewski. Podałem przykłady znane, ale faktem jest, że firma nie musi być rozbudowanym, międzynarodowym kolosem. Bywają niewielkie firmy działające na terenie jednego tylko kraju, landu, stanu, gminy itp. Firmę tworzy nie wielkość, ale jakość, rzetelność, zaufanie, stabilizacja i… czas.

Co jeszcze różni działalność gospodarczą Mirosława Nowaka, albo Jerzego Kowalskiego (firmy „Mirex” i „Jurex”?*) od firmy we właściwym tego słowa znaczeniu? Podejście do klientów; wypracowana polityka, także wobec tych zwyczajnych, detalicznych, nie tylko wielkich, strategicznych i korporacyjnych.

Dwa tygodnie temu miałem okazję kontaktować się z firmą Symantec, która jest właścicielem takich marek, jak Norton Antivirus, Norton Ghost i wielu innych.
Zaczęło się od tego, że kiedy po reinstalacji systemu operacyjnego instalowałem program Norton Internet Security, otrzymałem komunikat, że wyczerpał się limit dostępnych aktywacji tego produktu. Mówiąc delikatnie – krew mnie zalała z wściekłości. Jestem wolnym człowiekiem w wolnym kraju i żaden Symantec nie będzie mi dyktował, ile razy wolno mi zainstalować sobie system, a tym samym oprogramowanie antywirusowe, które, co oczywiste, trzeba następnie aktywować kluczem/numerem produktu. Jak mi się zachce, to mogę coś takiego robić trzy razy dziennie po jedzeniu i nikomu nic do tego – w końcu zapłaciłem! Ziejąc ogniem zadzwoniłem do polskiego oddziału firmy Symantec.

Spokojna, przyjaźnie nastawiona pani (wyraźnie kontrastowało to z moją postawą) sprawdziła zapisy na moim koncie klienta i przyznała, że faktycznie, program jest przewidziany do użytku na trzech komputerach, więc zakłada się, że będzie aktywowany trzy razy. Ja w tym momencie próbuję aktywować go po raz czwarty, więc zadziałały jakieś wewnętrzne zabezpieczenia w Symantecu. Pani dodała też, że jak tylko podam jej klucz produktu, zaraz i od ręki przydzieli mi nowy numer aktywacyjny.

Rozjuszyłem się jeszcze bardziej i zapytałem, jak ona to sobie wyobraża – licencja jest dwuletnia, zostało z niej jeszcze ponad czterysta dni, a ja teraz do końca tego okresu, przy każdej instalacji mam dzwonić na swój koszt do nich i prosić o nowy numer? Chciałem dorzucić jakieś złośliwe insynuacje na temat tajnej umowy z Telekomunikacją Polską SA i dzielenia się zyskami z takich telefonów (połączeń), ale na szczęście się powstrzymałem.

Ostatecznie podałem jej ten klucz produktu, bo i co było robić. Wtedy dowiedziałem się, że klucz jest piracki (skradziony?), nielegalny i zarejestrowany na użytkownika w New Hampshire, USA. Ta wiadomość wprawiła mnie w osłupienie. Uszła ze mnie cała para i po dłuższej chwili milczenia zapytałem tylko bezradnie, co ja mam teraz zrobić w związku z tym? Nie mogłem pozbierać myśli. Nie mieściło mi się w głowie, że można oficjalnie oferować i sprzedawać coś takiego. Właśnie! Oficjalnie, bo przecież nie na targowisku, czy w bramie!

W dalszej rozmowie przyznałem, że na Allegro kupiłem program w wersji ESD (licencja elektroniczna) i klucz licencyjny otrzymałem e-mailem. Po co mi pudełko i dodatkowe koszty wysyłki – tłumaczyłem niezbyt składnie. Pani, nadal uprzejmie i życzliwie wyjaśniła, że według jej rozeznania większość, jeśli nie wszystkie, takie licencje (klucze) sprzedawane na Allegro są nielegalne, pirackie, kradzione, podrobione. Że pewność można mieć co do wersji box, a i to nie zawsze. Najlepiej kupować klucz bezpośrednio od Symanteca.

Jak sytuacja potoczyła się dalej? Bo był też i ciąg dalszy, z którego widać, słychać i czuć, czym różni się… hm… „firma” (np. zarejestrowana niedawno działalność gospodarcza) od prawdziwej FIRMY. Niech to będzie rodzaj zagadki, quizu dla czytelników. Podaję dwie wersje do wyboru i proponuję zgadnąć, która z nich jest prawdziwa i faktycznie dotyczyła firmy Symantec.

1. Zostałem potraktowany nieomalże jak oszust, kanciarz i grożąc mi różnymi śledztwami, dochodzeniami, karami itp., zażądano ode mnie opłaty za program, informując przy tym, że to, że się dałem oszukać na Allegro, to nie jest ich wina ani problem i żebym sobie sam ścigał sprzedawcę i dochodził sprawiedliwości na własną rękę.

2. Zaproponowano mi, abym wykazując, że działałem w dobrej wierze, podesłał im e-mailem kopię faktury, paragonu, czy jakiegoś innego dowodu sprzedaży (zakupu), a kiedy to zrobiłem, sprezentowano mi nowy, oryginalny program ważny jeszcze 365 dni.

I cóż? Na którą wersję stawiacie w przypadku Symanteca? :-)


---
* Imiona, nazwiska, nazwy firm, oczywiście zmyślone, przykładowe, bez związku z ewentualnie faktycznie istniejącymi osobami.


niedziela, 15 sierpnia 2010

Nudne spiski i spiskowcy

„Największe spiski ostatniego stulecia” – Jonathan Vankin, John Whalen

Zbiorek kilkudziesięciu domniemanych spisków czasów współczesnych. Nie znajdziemy więc tu templariuszy, czy różokrzyżowców, choć masoni i iluminaci przewijają się gdzieś w tle. Historie bardziej znane, to na przykład zamachy na Fidela Castro, tajemnica śmierci Marylin Monroe, Jima Morrisona, Johna Lennona, Johna Kennedy’ego, spekulacje na temat Kuby Rozpruwacza, masakry w Jonestown, oszustw wyborczych i wiele innych. I w tym właśnie jest problem – opisanych spraw jest po prostu zbyt dużo i automatycznie są one potraktowane bardzo pobieżnie, ogólnikowo i… nieciekawie.


niedziela, 8 sierpnia 2010

Wielkie rozczarowanie

Na początek dygresja. Każdy chyba widział, albo czytał jakiś film czy książkę szpiegowską. Elementem fabuły jest tam zwykle tajne przekazywanie informacji, bo zdobyć pilnie strzeżone dane to oczywiście podstawa, ale jeszcze trzeba je jakoś przekazać swoim mocodawcom i „nie wpaść” przy tym. Są więc w tych filmach/książkach radiostacje, nasłuchy, szyfry, skrzynki i lokale kontaktowe, jakieś przekazywanie teczek pod stołem w barze itd. itp., w każdym razie wiadomo, o co chodzi.

Każdy przeciętnie inteligentny człowiek powinien sobie w tym momencie zadać proste pytanie: po co te wszystkie cudaczne kombinacje? Przecież konstytucja każdego cywilizowanego kraju gwarantuje obywatelom nienaruszalność korespondencji. Czy zamiast tych karkołomnych ewolucji nie prościej napisać list? Albo zwykłą kartkę pocztową z informacją: „Tu J-23 uprzejmie donoszę, że…” opatrzoną podpisem zawierającym imię, nazwisko i inne dane adresowe. Korespondencja jest tajna, a więc takiej wiadomości nikt nie może przeczytać poza adresatem i nadawcą, a gdyby jakiś listonosz, niechcący, fragment przeczytał, to musi natychmiast o nim zapomnieć i zgłosić się do ukarania, za naruszenie konstytucji. W każdym razie, w ten sposób zdobytej informacji w żaden sposób wykorzystać nikomu nie wolno.

Głupie? No oczywiście, że głupie! Jeśli nadal szpiedzy wszelkiej maści przekazują informacje w sposób utajniony, to oznacza tylko, że cała ta tajemnica korespondencji jest iluzją.
A jeśli ktoś wierzy (oj naiwny, naiwny…), że po zjednoczeniu Europy i upadku „komuny” wywiad przestał istnieć, to niech sobie w miejsce szpiegów podstawi przestępców, którzy korespondencyjnie uzgadniają szczegóły skoku na bank.


Wielkie rozczarowanie – rzecz o anonimowości w Internecie


Internet pojawił się w moim domu wraz z systemem Windows 98, a więc dość dawno temu. Wtedy, zarówno ja, jak i zdecydowana większość moich znajomych, zdawaliśmy sobie świetnie sprawę, że prawdopodobnie Microsoft (i nie tylko) wie, kto używa pirackiego oprogramowania, ale wiedzy tej w żaden sposób nie może wykorzystać przeciwko nam, nie przyznając się jednocześnie – jak w przykładzie z tradycyjną pocztą – do łamania konstytucji, czy innych przepisów danego kraju.

Korzystaliśmy wtedy powszechnie z Usenetu (grup dyskusyjnych) i wiedzieliśmy, że wszystko, co piszemy zostaje na serwerach – jeśli nie na zawsze, to na bardzo długo. Analogicznie było z pocztą e-mail, forami dyskusyjnymi itd. Były to sprawy tak oczywiste, jak to, że Urząd Skarbowy wie jakie mam dochody i z jakich źródeł, że ZUS wie, na co chorowałem, fryzjerka wie, że mam łupież, sprzedawczyni z pobliskiego sklepu wie, jakie pieczywo lubię, bank wie, co kupuję i gdzie byłem w określonym czasie (płatności kartą, bankomaty), sąsiadka wie, jakiej muzyki słucham, pani na poczcie wie kto pisze do mnie i komu ja odpisuję, NFZ wie, że mi pryszcz na tyłku wyskoczył… Tak można w nieskończoność i to bez podłączenia do Internetu.

Kilka lat później wydarzyło się coś niezrozumiałego – kolejni użytkownicy komputerów nagle i nie wiedzieć na jakiej podstawie uroili sobie, że będą w Internecie anonimowi. Być może (to tylko moja spekulacja) tę naiwną wizję anonimowości zrodziła, jako kuriozalny skutek uboczny, ustawa o ochronie danych osobowych, ale pewności co do tego nie mam.
W każdym razie przekonanie o anonimowości w Internecie jest tak absurdalne, tak dziecięco naiwne, jak poczucie bezpieczeństwa podczas wysyłania meldunków szpiegowskich na kartkach pocztowych z prawdziwym adresem nadawcy.

Znowu minęło kilka lat. Przez Polskę przetacza się obecnie fala rozczarowania, żalu, zawodu. Ludzie najwyraźniej niezbyt dojrzali, choć w różnym wieku, zachowują się jak zawiedzione dzieci, którym ktoś odbiera wiarę w świętego Mikołaja, albo podwórkowe przekonanie, że jak założą maskę Zorro, to już nikt ich w piaskownicy nie rozpozna. Pryska złudzenie, że w tym Internecie to będzie sobie można zupełnie anonimowo – czytaj: bezkarnie – hasać do woli.

Od zawsze chodzę w butach firmy Dr Martens. Kiedyś wiedzieli o tym sprzedawcy w sklepach z butami, teraz wie także Bill Gates, Sergey Brin i Larry Page. I co z tego? Ano to, że następnym razem zobaczę pewnie na monitorze reklamę „martensów”, a nie na przykład biustonoszy. A to świnie! Jak mogli mi to zrobić?!

W systemie Allegro zapisane są numery moich kont bankowych. No i co w związku z tym? Chyba tylko to, że ktoś może mi wpłacić pieniądze na konto, bo przecież wypłacić bez mojej autoryzacji nie jest w stanie. A jeśli jest, to oznacza, że złamane zostały zabezpieczenia banku i jest to problem banku i jego ubezpieczeń, a nie mój.
A jeśli już mowa o bezpieczeństwie, to bardziej niż skomplikowanych przedsięwzięć hackerskich bałbym się czegoś zdecydowanie prostszego i na naszą miarę – napadu pod bankomatem. Przypadek autentyczny: do pani w średnim wieku stojącej przy bankomacie, podchodzi pan, przykłada nóż do żeber, każe włożyć kartę i wystukać PIN. Ot i cała filozofia! A bardziej niż kradzieży tożsamości internetowej obawiałbym się zgubienia, albo kradzieży dowodu osobistego – moja żona coś takiego przeżyła, więc wiem, co to jest za heca, kiedy ktoś na cudzy dowód bierze pożyczki, albo robi zakupy na raty.
Oczywiście wszystko to nie znaczy, że w Internecie można zachowywać się zupełnie bezmyślnie i rozdawać wszystkie informacje o sobie każdemu i przy każdej okazji. Albo i bez okazji.

Dostęp do Internetu daje niesamowite korzyści i wygodę. Poza abonamentem, trzeba za to „zapłacić” kolejnym obniżeniem poziomu anonimowości, który i tak od dawna był już właściwie tylko iluzją. Ludzie dorośli i dojrzali zdają sobie sprawę, że zawsze jest coś za coś. Czegoś za nic, oczekują małe dzieci.
Poza tym warto się może zastanowić, co takiego chcemy robić w Internecie, że aż tak bardzo boimy się lub wstydzimy ujawnienia swoich poczynań?

Na koniec zwolennikom anonimowości i tajności podpowiem tylko, żeby rozważyli rezygnację z telefonów komórkowych, bo dzięki tym urządzeniom ich operator zawsze wie, gdzie się aktualnie znajdują. I na pewno ich śledzi.
Poza tym wizytówki – dla zachowania anonimowości i bezpieczeństwa radziłbym umieszczać na nich tylko nieprawdziwe dane.