niedziela, 28 grudnia 2008

Psychomanipulacje

Nasze psychomanipulacje codzienne...


Handel jest sztuką oszustwa. Kiedyś wydawało mi się, że gdyby określony towar sprzedawały sklepy tylko i wyłącznie jednej sieci, za identyczną cenę w każdym z nich, to może wtedy… ale to bez sensu – zawsze znalazłby się ambitniejszy kierownik sklepu, który chcąc być lepszym od innych kierowników, robiłby rozmaite hokus-pokus byle sprzedawać więcej niż pozostali; nawet nie manipulując ceną.

Czy jesteś podatna/y na psychomanipulacje sklepowe?

W jednym z podręczników zaawansowanych technik sprzedaży (socjotechnika to nawet ładna nazwa, prawda?) widziałem taki oto prościutki test – w jakich okolicznościach sklep będzie sprzedawał więcej określonego towaru:
a) czy wtedy, kiedy cena tego towaru na regale będzie identyczna jak cena w kasie?
b) czy wtedy, kiedy cena tego towaru na regale będzie niższa niż cena w kasie?
c) czy wtedy, kiedy cena tego towaru na regale będzie wyższa niż cena w kasie?

Zastanów się przez chwilę, może uda ci się udzielić właściwej odpowiedzi zanim ją wyjawię. :-)

Rzecz jasna właściwa jest odpowiedź druga z kolei i tylko w takim przypadku, kiedy cena towaru na regale będzie niższa niż cena w kasie, sklep może liczyć na wzrost obrotów. Dlaczego? To proste!

Jeśli cena na regale i w kasie będzie identyczna, to przecież nic się nie zmieni i nie ma powodu, żeby zmieniała się liczba kupujących. Jeśli cena będzie w kasie niższa niż na regale, to też nie wpłynie to na wielkość sprzedaży, bo przecież klienci podejmowali decyzję o zakupie widząc wyższą cenę na regale i nie mogli zakładać, że przy kasie okaże się ona niższa. Owszem, mogą się ucieszyć z promocji czy pomyłki kasjerki, ale to wszystko.

A co się będzie działo, jeśli na regale cena towaru będzie niższa niż w kasie? Skuszonych atrakcyjną ceną klientów będzie niewątpliwie o wiele więcej („wprawdzie mam jeszcze w domu cukier na trzy dni, ale cena jest tak korzystna… a poza tym za kilka dni i tak bym go musiał kupić… wezmę od razu dwa”).
No, ale przecież cena tak naprawdę nie jest niższa, przy kasie okaże się, że jest normalna, dokładnie taka sama jak zwykle. Tak, to prawda, ale wtedy…

– 60% klientów nie zauważy różnicy, mają wyładowane całe wózki zakupów i nie są w stanie śledzić na bieżąco wyświetlanych przez kasę cyferek. Teoretycznie mogliby stanąć przy kasie i sprawdzać paragon punkt po punkcie, ale w tym momencie działa już presja stworzona przez kasjerkę, która na produkty „skasowanego” klienta natychmiast zaczyna wrzucać towary następnego kupującego, wymuszając w ten sposób błyskawiczne pakowanie zakupów i odejście od kasy. A po odejściu od kasy… Wiadomo.

– 15% klientów zauważy różnicę w cenie, ale dojdą do wniosku, że to oni się pomylili, coś źle odczytali, opacznie zrozumieli, itp. Wezmą winę na siebie i zapłacą bez oporów.

– 10% kupujących to ludzie, którzy boją się zaprotestować, wprawdzie są przekonani, ze mają rację, ale nie stać ich na narażanie się na grymasy kasjerki i kolejnych klientów, wynikające z konieczności wzywania szefa zmiany, dokonywania jakichś korekt na paragonie fiskalnym, itd.

– 10% klientów zauważy różnicę, ale machnie na to ręką, dochodząc do wniosku, że 2 złote w te czy tamte różnicy im nie robi, stać ich, a co! Tak przy okazji, to jest bardzo specyficzna i ciekawa sytuacja. Na takie gesty nie pozwalają sobie ludzie autentycznie bardzo biedni, dla których nawet tak niewielka kwota ma znaczenie, albo niektórzy rzeczywiście bardzo bogaci. Czasem mówiło się o nich, że właśnie dlatego są bogaci, bo nie dają się „robić w jelenia”, „walić w rogi”, czyli po prostu okradać, oszukiwać i wykorzystywać na każdym kroku.
„Gest” mają nowobogaccy lub ludzie z poziomu odrobinę wyższego niż najniższy, którzy chcą pokazać w ten sposób swoje pozorne lekceważenie dla pieniędzy, co według nich, świadczy o ich statusie.

– 4% klientów zrezygnuje w ogóle z zakupu towaru, jeśli okaże się, że cena jest wyższa niż myśleli lub pamiętali. Są to ludzie, którzy nie znają lub nie chcą (a może i nie potrafią) wymusić stosowania przez sklep zasady mówiącej, że towar ma być sprzedany za taką cenę, za jaką go wystawiono. Jeśli ktoś z pracowników sklepu się pomylił, to jest to problem sklepu, a nie klienta.

– 1% klientów będzie się upierać, żądać sprawdzenia oraz sprzedania towaru za taką cenę, jaka była uwidoczniona na regale.

I tak oto sklep nakłonił do zakupu około 25% klientów więcej niż zwykle, a z tych 25% zaledwie 1% wymusiło to, co im się należało. Czysty zysk, nieprawdaż? A biorąc pod uwagę fakt, że hipermarket sprzedaje ze trzy tony naszego przykładowego cukru na dobę, to…

Oczywiście „procenty” podaję szacunkowo, w przybliżeniu. Jest też chyba sprawą jasną, że tego typu operacji nie dokonuje kasjerka czy osoby rozkładające towar – wyżywanie się na nich, nie ma więc większego sensu.

Jedna rzecz w tym wszystkim jest według mnie bardzo ważna. Każdy może robić ze swoimi pieniędzmi to, co mu się podoba. Jeśli jednak dajesz się okradać, bo cię na to stać, albo ze strachu (obawa przed konfrontacją, „a co się tam będę użerał…”), albo z lenistwa, albo z jakiegokolwiek innego powodu, to pamiętaj, że zgoda na zło zawsze urodzi zło i od tej reguły nie ma wyjątków.
Stare powiedzenie mówi, że nic tak nie umacnia zła, jak bierność dobrych ludzi. Tobie może nawet być wszystko jedno, ale w tym kraju nie mieszkasz sam/a.



poniedziałek, 22 grudnia 2008

Mikrokomputerowcy

„Poddani Microsoftu” – Douglas Coupland


Książka "Poddani Micro-softu" (ewentualnie Microsoftu) została napisana jako pamiętnik programisty czy też informatyka Daniela Underwooda, testera programów w firmie… ano właśnie, w jakiej? Tytuł oryginału brzmi „Microserfs”, a to oznacza, że polski tłumacz (Jan Rybicki) pokręcił coś w sposób dubeltowy.
Ale po kolei…

Micro-soft (ang. microcomputer - mikrokomputer i software - oprogramowanie) to bardzo wczesna, pierwotna nazwa znanej obecnie wszystkim firmy Microsoft (twórcy systemów operacyjnych Windows). Funkcjonowała ona jedynie przez pierwszy rok istnienia firmy i 26 listopada 1976 r. nowa nazwa, już bez myślnika (dywizu), została zarejestrowana w Urzędzie Patentowym i Znaków Towarowych USA. Jeśli więc Douglas Coupland wydał swoją książkę w 1995 roku, to zdecydowanie nie pisał o Micro-sofcie, ale o Microsofcie. Wynika to także z treści.

Jeśli przyjąć, że „micro” pochodzi od microcomputer, a „serfs” oznacza kmieciów (serf – kmieć), to tytuł mógłby brzmieć na przykład „Mikrokomputerowi kmiecie (wyrobnicy, itp.)”. Bo przecież nie tylko o firmę Microsoft i jej pracowników w książce chodzi. Coupland dokopał też innym z branży.

Jeśli Douglas Coupland napisał pamiętnik Daniela Underwooda, to oznacza, że książka jest jedynie fikcją literacką, tworem wyobraźni autora. Zwłaszcza, że nigdzie nie ma mowy o żadnej bibliografii.

Coupland stara się przekonać czytelnika, że Microsoft (i nie tylko, także na przykład IBM) to koszmar zbliżony do obozów koncentracyjnych, firma, w której pracowników wykorzystuje się w sposób zupełnie pozbawiony humanitaryzmu i aż do krańcowego wyczerpania. Gdyby był konsekwentny i uważny, może nawet kogoś udałoby mu się przekonać. Ale nie jest i wychodzą wtedy takie na przykład „kwiatki”:

„Przyszedłem o 9:30, wyszedłem o 23:30. Na kolację pizza i Domino. I trzy dietetyczne coca-cole.
Parę razy ogarnęła mnie dziś w pracy nuda, więc włączałem WinQuote, stały serwis cen Microsoftu w NASDAQ”.

Zaraz, zaraz - po co siedzieć w pracy czternaście godzin, jeśli człowiek ma się tam nudzić?

„Większość pracowników zagląda do WinQuote kilka razy dziennie. No bo jeśli ktoś ma 10000 akcji (a mnóstwo ludzi ma znacznie więcej), to gdy cena wzrośnie o dolca, ten ktoś zarabia dziesięć tysięcy”.

Oczywiście Underwood jest właścicielem akcji Microsoftu, więc nic dziwnego, że interesują go notowania giełdowe.

O koledze z pracy, z którym także do spółki wynajmuje domek, Underwood/Coupland pisze tak:

„Może próbują się go pozbyć, ale wylać kogoś z Microsoftu to prawie całkowita niemożliwość. Administracja chyba dostaje od tego świra”.

Ale jednocześnie…

„Zwolnienia. Warto to sobie uświadomić: w każdej chwili czeka na nas praca w reklamie telewizyjnej. Wszyscy moi znajomi stąd mają określony termin odejścia, wszystkich czeka to za pięć lat”.

Miejsce pracy wydaje się wyjątkowo paskudne, a Coupland znakomicie przedstawia jego grozę:

„… dwupoziomowe budynki z pleksi, z oknami czarnymi jak Gwiazda Śmierci; drzewka, posadzone wokół parkingu, jakby ktoś je tam wkliknął myszą”.

Ja nie wiem, jak mogą wyglądać drzewa kliknięte myszą, ale trzeba przyznać, że autor umie budować nastrój przygnębienia i beznadziei. Zawsze też wydawało mi się, że przyciemniane szyby są bardzo dobrym pomysłem dla ludzi pracujących przez cały dzień przed monitorami. Czyżbym się mylił i w tych warunkach lepsze byłyby jasne, nasłonecznione pomieszczenia?

I tak dalej, i tym podobne, w tym stylu, tendencyjnie…

Za ciekawostkę uznaję fakt, że książkę całkiem nieźle się czyta, problem tylko w tym, że jest to wizja Douglasa Couplanda i lepiej nie wyrabiać sobie na jej podstawie wyobrażeń i sądów o firmie, branży czy zawodzie.
Jeśli dobrze pamiętam, to Microsoft został uznany Pracodawcą Roku 2006 i chyba nie tylko tego…



999 - nie koniecznie

„999 Antologia Opowieści Niesamowitych” – Al Sarrantonio


Zbiorek skomponowany przez Ala Sarrantonio sprawia wrażenie dość przypadkowej kompilacji, której elementy tworzyli znani, mniej znani i pewnie zupełnie nieznani polskiemu czytelnikowi autorzy. Poziom średni określiłbym jako bardzo, bardzo, bardzo przeciętny z tendencją spadkową. Zdarzają się opowiadania czy nowelki, które z niesamowitością właściwie nie mają zupełnie nic wspólnego oraz takie, które adresowane być powinny chyba raczej dla dzieci.

Moim zdaniem zupełnie spokojnie można sobie to „dzieło” darować.



wtorek, 16 grudnia 2008

Kocie filozofowanie

„Kot i Tao” – Kwong Kuen Shan


Koty kojarzą się ludziom z Tao prawdopodobnie „od zawsze”. Jest w tych niesamowitych stworzeniach coś takiego, co sprawia, że takie właśnie skojarzenie wydaje się najzupełniej naturalne i oczywiste, i „dzieje się”… właściwie odruchowo.
Niezależne pomimo udomowienia, drapieżne pomimo oswojenia, koty są w nieprawdopodobny sposób asertywne. Zanim ludzie „odkryli” asertywność i pożytki z niej płynące, dla kotów był to najzupełniej naturalny sposób bycia od tysięcy lat.

Niewielka książeczka pod tytułem „Kot i Tao” jest w zasadzie albumem, w którym znalazły swoje miejsce, w doskonale wyważonych proporcjach, „kocie” obrazy Kwong Kuen Shan oraz sentencje wschodnich mistrzów.

Autorka, która dorastała w Hongkongu i tam studiowała kaligrafię oraz klasyczną chińską literaturę, maluje swoje koty „po chińsku”, a to oznacza zarówno tradycyjne materiały, techniki i sposoby, jak i specyficzną perspektywę. Opatruje swoje prace pieczęciami, tradycyjnie maczanymi w cynobrowej paście.
Chińskie pieczęcie mogą zawierać rzecz jasna podpis autora, ale także jego nastrój lub nastawienie, a to czyni z nich praprzodka dzisiejszych emotikonów.

Starannie dobrane teksty pochodzą z klasycznych dzieł chińskich mędrców i filozofów, na przykład:

„Nie cenię tych,
co z cudzych wad się śmieją,
Podwładnych,
którzy opluwają pany,
Upartych,
którzy myśleć nie umieją,
I wszystkich śmiałych,
lecz nieokrzesanych.

Konfucjusz”

Przeglądając ten mini album Kwong Kuen Shan (jest ona autorką także „Kota filozoficznego”), który chętnie porównałbym do delikatnego, eleganckiego i wyrafinowanego klejnotu, warto także pamiętać, że Tao i taoizm to jednak nie jest jedno i to samo.
O ile taoizm jest kompletnym tradycyjnym chińskim systemem filozoficzno-religijnym, to Tao, które może być jego podstawowym pojęciem, ma również znaczenie o wiele bardziej uniwersalne. Tao to zasada kierująca wszechświatem, ale i droga poszukującego prawdy, kierunek podróży, ścieżka ku mądrości.

Na temat Tao napisano pewnie dziesiątki tomów, ale czasem myślę, że o wiele łatwiej zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, po prostu obserwując koty.



czwartek, 11 grudnia 2008

Bliznobrody - Łysiak

„Bliznobrody” – Tomasza Łysiaka


Książki historyczne, które czyta się jak science fiction (SF), czyli bez większych szans na zrozumienie opisywanych czasów - niesamowitych czy wręcz niepojętych jak światy obcych - mogą być kapitalną lekturą rozrywkową, jednak prawda jest taka, że autor takiej powieści w dużej mierze sknocił sprawę.

Powieść historyczna może sobie być przygodowa, a nawet rozrywkowa, ale po taki właśnie gatunek sięgam wtedy, kiedy chcę się dowiedzieć czegoś o dawnych czasach, ludziach, wydarzeniach. Choćby to miało być przy okazji zabawy.

Z własnego doświadczenia oraz, przede wszystkim, lektury setek książek wiem, że autorów, których warsztat i wiedza umożliwiają czytelnikowi zrozumienie, nieomal fizyczne dotknięcie, zanurzenie się w przeszłości, było lub jest zaledwie kilku. Miał dobre momenty Karol Bunsch, ale, niestety, niewiele. Całkiem niezła była spółka historyka Pierre'a Barreta i dziennikarza Jeana-Noëla Gurganda i ich cykl „Turnieje Boże”. Bardzo dobry był „Szalbierz” i znakomity jest „Bliznobrody”.

„A mało to razy niemowlę zostawione na progu znajdowano z gębą wysmarowaną jaskółczym gównem albo, co gorsza, juchą dziewicy, co snadnie dziewicą być przestała? Czyjaż to była robota, jeśli nie dybukowych dzieci, co z racji przeciwieństwa do aniołków zwano niebożętami? Te urwisy różki miały tak niewielkie, że bawiąc się z ludzkimi dziećmi w ciuciubabkę, albo też w szukanie ciemnej kiszki, wydawały się do człowieczych podobne – te same miały płowe włoski, te same buźki niewinne i radosne, a różków znać nie było pod czuprynką. Gorze bywało jeno, jak się któremu pięta cała pokazała, a na niej rosnące kopyto – oj, wrzask niósł się po wsi. Niebożęta! Niebożęta! Dybucze dzieci! – krzyczała dziatwa, zmykając do chat. A dybuczki śmigały wtedy do boru, matki szukając po ciemnych matecznikach i kwiląc jak pisklę myszołowa”*.

Może się wydać nieco dziwnym, że taki właśnie fragment wybrałem na ilustrację oraz dowód, ale w nim to właśnie Tomasz Łysiak z pełnym realizmem opisuje wierzenia, zwyczaje i przekonania, powszechne przecież na tych terenach w pierwszej połowie XIII wieku. Częste spluwanie Szalbierza, które tak drażniło niektórych czytelników, też miało swoje, jak najbardziej realne, odniesienie do dawnych czasów i zwyczajów. To jest powieść historyczna!

„Szalbierza”, pierwszą część cyklu „Kroniki Szalbierskie”, nazwałem debiutem XXI wieku. Większość czytelników się ze mną zgadzała. Tych kilku, którzy mieli inne zdanie, pytałem oczywiście, jaką pozycję debiutancką polskiego pisarza proponowaliby w zamian. Co ciekawe, NIKT z nich nie miał jak dotąd lepszego pomysłu.

Jeśli nawet „Szalbierz” miał faktycznie kilka drobniutkich usterek – w końcu była to pierwsza książka Tomasza Łysiaka – to „Bliznobrody” jest od nich wolny. Znakomicie poprawiła się tu dynamika akcji, sposoby i metody budowania napięcia… warsztat pisarski w ogóle.

Przyznam, że ze sporą przyjemnością obserwuję, jak dobry pisarz staje się jeszcze lepszy, może nawet znakomity i wybitny.

„Bliznobrody” jest kontynuacją przygód Jeruzalema, Karlita, rycerza Dragiełły i kilku innych bohaterów znanych już z „Szalbierza”. Drugą część cyklu „Kronik Szalbierskich” można czytać oczywiście także i bez znajomości tomu pierwszego, ja jednak radziłbym zaczynać lekturę od początku. Zresztą każdy, kto przeczyta najpierw „Bliznobrodego”, i tak wróci do „Szalbierza” – jestem o tym przekonany.

Tym razem Jeruzalem, wędrowny kuglarz zwany też Szalbierzem, stuknięty rycerz, karzeł i jednoręcy bracia, ufając przepowiedniom pięknej wieszczki, zapuszczają się w okolice, o których stary Wulfstan opowiada mrożące krew w żyłach historie, zawsze trwożnie rozglądając się wokół – na tereny Jaćwięgów i ich niezwykle brutalnego wodza, Skomana Wielkiego, zwanego także Skomandem, Somanem, albo po prostu Bliznobrodym. Ich śladem podąża tajemniczy zabójca z Północy.

Opisy walk w „Bliznobrodym” bywają tak realistyczne i dynamiczne, że zapiera to dech w piersiach. Ot, choćby to:

„Czas się wstrzymał. Ludzie gęby otwarli. Jak wcześniej topór w jedną stronę, tak teraz miecz leciał w drugą. Powoli. Obrót za obrotem. Rozciął krople deszczu spadające z nieba. Rozciął przestrzeń. I jak nóż rzucony wprawną ręką sztukmistrza, wbił się tuż pod szyją Wojownika Bez Imienia. Rozwarły się oczy wikinga. W jego oczach gasło piekło, zabierając go do siebie. Runął w błoto”**.

To jest powieść przygodowa!

Jest taka grafika hiszpańskiego rysownika, Luisa Royo, przedstawiająca grupę śmiałków wędrujących przez skalisty płaskowyż. Pomijając drobne różnice, jak choćby szczegóły uzbrojenia, ona to właśnie „od zawsze” kojarzy mi się ze światem „Kronik Szalbierskich”. Po lekturze „Bliznobrodego” chyba nawet jeszcze bardziej…

Luis Royo jest w wielu swoich pracach genialny. Tomasz Łysiak też. A to przecież jeszcze nie koniec… na szczęście.

„Bliznobrody” – znakomita książka historyczna, przygodowa i awanturnicza. Zdecydowanie polecam!



sobota, 6 grudnia 2008

Wkurzający gliniarz

„Piąta kobieta” – Henning Mankell


Akcja kolejnej powieści z komisarzem Wallanderem w roli głównej zaczyna się w Afryce, gdzie islamscy fundamentaliści mordują cztery zakonnice i nocującą u nich turystkę, ale cała właściwa akcja rozgrywa się jednak w Szwecji, w Skanii, a głównie w malutkim – ok. 25 tysięcy mieszkańców – Ystad.

I znów – jak w większości powieści Mankella – w Skanii jest późna jesień, jest szaro, zimno, mokro, paskudnie i beznadziejnie, a Wallander, jak zawsze, nie ma czym i na czym pisać, wiecznie zapomina, że wyłączył komórkę i ustawicznie narzeka na upadek obyczajów w Szwecji. Nie tylko on zresztą, bo pewnie w myśl zasady „niedaleko pada jabłko od jabłoni”, narzekać na ciężkie czasy zaczyna też córka Wallandera, Linda. Tym razem jednak jej ojciec zna odpowiedź:
„Nalała sobie herbaty z termosu, po czym ni stąd, ni zowąd zapytała go, dlaczego życie w Szwecji jest takie trudne.
– Czasami myślę sobie – powiedział – że powodem może być to, że przestaliśmy cerować skarpety”.
Wallander spotyka wprawdzie w samolocie kobietę cerującą skarpety jednak, wbrew pozorom, nie to jest głównym motywem powieści.

W brutalny sposób zamordowany zostaje emerytowany sprzedawca samochodów, obserwator ptaków i poeta. Ginie uduszony właściciel kwiaciarni… Wallander nie ma wątpliwości, że na jego terenie grasuje seryjny morderca i znów on sam i reszta brygady będą pracować po 24 godziny na dobę o chłodzie i głodzie, żeby go złapać.

Świat i bohater Mankella jest niezmienny, logicznie spójny, nie ma tu mowy o jakichś niespodziankach. To dobrze, bo wraca się do nich, jak do odległych, ale znanych miejsc, jak do starego znajomego. Jednak to także niedobrze, bo Wallander popełniający wiecznie te same błędy staje się na dłuższą metę dość mocno irytujący. To podobno najlepszy glina w Ystad, ale najwyraźniej nie jest w stanie nauczyć się kilku prostych rzeczy, takich na przykład, jak chociażby noszenie notesu i długopisu.

Myślę, że postaram się przeczytać jeszcze przynajmniej jedną książkę Mankella, ale jeśli znów okaże się, że Wallander nie wpadł na to, że groźny zabójca może mieć broń, albo w decydującym momencie przypomni sobie, że zostawił komórkę na biurku, czy coś w tym stylu, to… rozstaniemy się na co najmniej pięć lat.